Artykuły

Upiór, o którym marzyłem

- Wiele lat temu, kiedy siedziałem na widowni Teatru Muzycznego "Roma", pomyślałem, że to świetne miejsce - z racji swej architektury - dla "Upiora w operze". Wystarczy dodać kilka elementów scenografii i czujemy się jak w XIX-wiecznej operze. Ale w najśmielszych marzeniach nie sądziłem nawet, że to właśnie ja będę przygotowywał tu polską prapremierę przeboju Andrew Lloyda Webbera - mówi WOJCIECH KĘPCZYŃSKI, reżyser, dyrektor Teatru Muzycznego Roma w Warszawie.

"Upiór w operze" to spełnienie marzeń dyrektora Romy Wojciecha Kępczyńskiego. Wyzwanie i próba sił. Polska prapremiera hitu West Endu uczci 10-lecie musicalowej Romy

Dorota Wyżyńska: Pamiętam naszą rozmowę 10 lat temu, dokładnie w dniu, kiedy otrzymał pan nominację na dyrektora Teatru Muzycznego "Roma". Już wtedy zapowiedział pan, że w przyszłości na scenie przy Nowogrodzkiej odbędzie się polska prapremiera "Upiora w operze". Wydawało się to nierealne. Przypomnijmy, że to był teatr operetkowy, potwornie zadłużony, w złej kondycji artystycznej.

Wojciech Kępczyński, dyrektor Teatru Muzycznego "Roma", reżyser "Upiora w Operze": Wiele lat temu, kiedy siedziałem na widowni Teatru Muzycznego "Roma", pomyślałem, że to świetne miejsce - z racji swej architektury - dla "Upiora w operze". Wystarczy dodać kilka elementów scenografii i czujemy się jak w XIX-wiecznej operze. Ale w najśmielszych marzeniach nie sądziłem nawet, że to właśnie ja będę przygotowywał tu polską prapremierę przeboju Andrew Lloyda Webbera.

Z kolei niedawno, siedząc na próbach, przypomniałem sobie, że w latach 80. byliśmy z Pawłem Wawrzeckim w Londynie i zapragnęliśmy zobaczyć "Upiora w operze" na West Endzie, ale wszystkie bilety były sprzedane na wiele miesięcy naprzód. Dowiedzieliśmy się, że jest kolejka po tzw. zwroty, staliśmy w niej całą noc, ale i tak się nie udało.

Obejrzałem to przedstawienie dopiero kilka lat później, wcześniej dostałem w prezencie płytę z muzyką. Fantastyczną. Nigdy nie miałem wątpliwości, że warto sięgnąć po ten tytuł tu, w Polsce.

Ale nie zrobił pan tego na początku swojej dyrekcji, tylko dopiero teraz...

- To nasza dziesiąta duża produkcja musicalowa. "Upiór..." to bardzo trudny materiał. I muzycznie, i technicznie, i inscenizacyjnie, i aktorsko. Potrzebne jest doświadczenie. Musiało upłynąć kilka sezonów ciężkiej pracy, żeby dojrzeć do tego musicalu. Cieszę się, że na 10-lecie musicalowej Romy przygotowuję tytuł, o którym marzyłem... To dobry moment.

Co pana szczególnie ujęło w tym musicalu?

- Fascynujący jest temat - zaczerpnięty z powieści Gastona Leroux. Opowieść o człowieku, który został zaszczuty, tylko dlatego że inaczej wyglądał. Musiał się schować, stał się agresywny, został do tej agresji zmuszony. Zaczął zabijać, był ścigany. Nie miał wyjścia. Ten temat nietolerancji interesuje mnie szczególnie.

Fascynująca jest też, a może przede wszystkim, muzyka. Praca nad partyturą Andrew Lloyda Webbera jest samą przyjemnością. On to tak genialnie napisał dla aktorów, wystarczy to dobrze zaśpiewać, zrozumieć postać, wniknąć w relacje między bohaterami i wszystko samo płynie.

Trzecia sprawa to już sama inscenizacja, ogromne wyzwanie, ale też wielka przyjemność.

Ze mną to już tak niestety jest, że na początku zapalam się do pomysłu, mówię: robimy spektakl, jest sponsor, a potem okazuje się, że zaczynają się schody, problemy, których nie da się przeskoczyć. Nie mogę spać po nocy.

Ale schody tym razem są na scenie...

- Ze schodami też nie było łatwo. Staraliśmy się odtworzyć architekturę i klimat paryskiej Opery Garnier, w której rozgrywa się akcja "Upiora...".

W tym celu ze scenografem Pawłem Dobrzyckim pojechaliśmy do Paryża. Pozwolono nam przyjrzeć się jej z bliska i wejść do jej części niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Trafiliśmy na dach i do podziemi. Tam jest tyle wspaniałych smaczków, elementów, które zostały kompletnie niezmienione, począwszy od hydrantów, przez kurki, aż po maszynerię - wszystko jak w XIX wieku. Oczywiście to wszystko ma charakter muzeum, bo scena jest nowoczesna, obsługiwana komputerowo. Zrobiliśmy potężną dokumentację i na podstawie tego zaczęliśmy przygotowywać poszczególne sceny, tworząc na deskach Romy paryską Operę.

Podobnie jak przy musicalu "Koty" i tym razem dostał pan od właścicieli praw do tytułu możliwość przygotowania własnej wersji, a nie jedynie kopii oryginału. Jak długo trwały starania?

- O prawach do "Upiora..." rozmawialiśmy w Londynie jeszcze przed premierą "Kotów", ale wtedy nie udało nam się uzyskać zgody na "non-replika production".

Po premierze "Kotów" już otworzyły się pierwsze drzwi. A po "Akademii Pana Kleksa" pojechałem już na poważne rozmowy i decyzja zapadła. To dla nas wielkie wyróżnienie.

Oczywiście nie wywracamy wszystkiego do góry nogami, wiele scen będzie podobnych jak w wersji londyńskiej. Nie możemy zbyt daleko odejść od libretta. Jest tu wiele scen, które trzeba zrobić bardzo precyzyjnie i z pomysłem. W finale przedstawienia Upiór siada na fotelu i znika. Nikt nie wie, jak to się odbywa. Korzystaliśmy oczywiście z pomocy znakomitego iluzjonisty. Jest scena przejścia przez lustro.

Jest też scena z żyrandolem - popisowy numer w "Upiorze w operze".

- W teatrach w Londynie czy w Nowym Jorku żyrandol z "Upiora..." był kryształowy i lekki. W Operze Garnier ten oryginalny waży dwie tony. On naprawdę kiedyś spadł i zabił kobietę w wieku 55 lat, która po raz pierwszy przyszła do teatru. Nasz żyrandol stylizowany na ten z Opery Garnier waży mniej, ale sprawia wrażenie masywnego, bardzo ciężkiego. Był przygotowywany w Krakowie, tak jak 90 proc. scenografii.

Natomiast sam mechanizm spadania żyrandola przygotowała firma ze Szwecji, która się w tym specjalizuje i obsługuje wszystkie teatry na świecie wystawiające "Upiora...". Ostatnio robili ten mechanizm w Las Vegas. Powinien się sprawdzić.

Poprzednie wielkie produkcje Romy nie narzekały na brak widzów. A jak jest teraz?

- Zainteresowanie jets tak duże, że na spektakle do czerwca zostały już tylko pojedyncze miejsca. A gramy codziennie oprócz poniedziałku i po dwa razy w soboty. Do końca czerwca, a potem od września do końca grudnia. Jeśli będzie trzeba, zagramy też w lipcu.

Musicalowa Roma ma już 10 lat. Co trzeba zrobić teraz, żeby znów widzów zaskoczyć?

- Myślę, że największym zaskoczeniem byłoby przygotowanie teraz operetki! Pomysłów jest dużo, za dużo. Marzę też o klasycznym musicalu. Na przykład "Deszczowej piosence". Albo "Gorączce sobotniej nocy". Z Danielem Wyszogrodzkim planujemy napisanie kolejnego po "Akademii Pana Kleksa" polskiego musicalu. Nie ukrywam, że chodzi mi po głowie "Zły" Tyrmanda. Uważam, że jest to wspaniały materiał, który byłby takim freskiem Warszawy lat 50.

Przyznam się, że kiedy 10 lat temu startowałem w konkursie na dyrektora Teatru Muzycznego "Roma", to jako moje plany podałem m.in. "Upiora w operze", ale też właśnie "Złego" Tyrmanda. Trzeba będzie dotrzymać słowa.

Na 10-lecie musicalowej Romy dostał pan życzenia od Andrew Lloyda Webbera.

- Piękne życzenia: życzy nam sukcesów, udanej premiery. Nie może niestety przyjechać, ale gości z Londynu będziemy mieć na przedstawieniu już po świętach. Załączyliśmy te jego ciepłe słowa do programu. To przemiły przedpremierowy akcent, dodający otuchy w najtrudniejszych dniach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji