Artykuły

Wielki lament nad wielkim mitem

Nie skłaniam się do rozumienia "mitu Rozmaitości" jako opowieści próbującej dać wyjaśnienie odwiecznych zagadnień bytu ludzkiego, mistyki, fascynacji śmiercią, życia i śmierci, dobra i zła, sensu ludzkiego bytu. W wypadku teatru przy Marszałkowskiej bliższa mi jest inna definicja mitu. Chodzi o podtrzymywane fałszywe mniemanie o rzeczy, zjawisku czy człowieku - pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Koniec mitu TR Warszawa - tak w Listopadzie zeszłego roku Tomasz Plata skwitował w "Dzienniku" premierę "Szewców u bram", czyli widowiska Jana Klaty, które miato dać początek nowemu etapowi niegdysiejszych Rozmaitości. Nie był odosobniony. O spektaklu Klaty źle mówili nawet ci, którym jeszcze rok wcześniej taka konstatacja nie przeszłaby przez klawiaturę komputera. Tak, to jest koniec mitu. Mitu podtrzymywanego od ponad dekady. Zależy jednak, co rozumiemy poprzez pojęcie mitu.

Zaliczam się do tych, którzy w ten mit nigdy nie uwierzyli. Nie skłaniam się do rozumienia "mitu Rozmaitości" jako opowieści próbującej dać wyjaśnienie odwiecznych zagadnień bytu ludzkiego, mistyki, fascynacji śmiercią, życia i śmierci, dobra i zła, sensu ludzkiego bytu. W wypadku teatru przy Marszałkowskiej bliższa mi jest inna definicja mitu. Chodzi o podtrzymywane fałszywe mniemanie o rzeczy, zjawisku czy człowieku. Chorobliwą skłonność do zmyślania kłamliwych opowieści określa się mianem mitomanii. I z tą mitomanią mamy do czynienia od dziesięciu lat. Teraz jednak ów mit prysł. I jeśli dziś jeszcze zajmować się tą premierą - to tylko dlatego, że żałosne dzieje Rozmaitości nie są ani pierwszą, ani niestety ostatnią taką historią. W niedawno zakończonym roku 2007 powtórzyła się ona w kilku różnych wariantach. Każdy z nich ma jednak wspólne miano - brak odpowiedzialności za prowadzony przez siebie teatr.

CO TU SIĘ STAŁO?

A jeszcze niedawno było tak pięknie. Dwa lata temu na Wszystkich Świętych grupa niesłychanie postępowej młodzieży stawiała świeczki pod warszawskimi teatrami. Oszczędziła tylko dwa spośród nich - rzekomo żywe i trzymające kontakt ze światem, w przeciwieństwie do reszty, która dawno domagała się "trans-fuzji" (taką nazwę wymyśliła dla siebie ta grupa entuzjastów radykalnych zmian). Dziś jeden z nich. Teatr Dramatyczny, przeżywa przedłużający się kryzys artystyczny i personalny, a drugi - właśnie eks-Rozmaitości, czyli TR Warszawa, krytykowany jest za to samo, za co kilka sezonów temu obsypywano go zachwytami. Nie chcę recenzować "Szewców", bo opuściłem to przedstawienie po godzinie, znalazłszy je identycznym z rzeczami, którymi raczono mnie w Rozmaitościach od dekady. Premiera mnie ominęła, byłem na "Szewcach" tydzień po tym, jak Klata i Rozmaitości zbierali wcale zasłużone cięgi za spektakl, który, wymierzony przecież w PiS, ziobryzację prawa i sprawiedliwości (pisane tym razem małymi literami), miał ogromnego pecha, bo premiera odbyła się poniewczasie - już po wyborach, po których co bardziej ponure postaci naszego życia publicznego znalazły się w odwrocie. Biedny Jan Klata, biedna egeria polskiej nowej lewicy, czyli Sławomir Sierakowski, co tych "Szewców" przenicował, poprzestawiał, robiąc z nich rzecz, pod którą Witkacy ani ideowo, ani artystycznie nigdy by się nie podpisał. Nic smutniejszego ponad zdezaktualizowany kabaret. Wychodząc chyłkiem z sali Rozmaitości, przypomniałem sobie słowa wielkiego Fryderyka Jarossy'ego, który 80 lat temu przemawiał przed kurtyną mego ukochanego Qui pro Ouo: - Parę lat temu pewne przesilenie rządowe zostało na gorące błagania dyrektora Boczkowskiego odłożone na parę godzin, aby w Qui Pro Quo mogła się odbyć premiera politycznej rewii. Gdyby rząd podał się do dymisji przed 7-ą wieczór - rewia przestałaby być aktualną. A przecież łatwiej jest stworzyć nowy rząd niż nową rewię. Nigdy dość przypominania mądrych ludzi - choćby i występujących w kabarecie. Biedny dyrektor Rozmaitości. O ile przedstawienia Warlikowskiego czy produkcje samego Jarzyny jeszcze parę lat temu zmuszały do zajęcia jakiegoś stanowiska, prowokowały do rozmowy, czasem do estetycznego sprzeciwu czy ostrego sporu -teraz trzeba współczuć Jarzynie, że jako gwiazda zastępcza po rozstaniu z Warlikowskim świecić tu będzie Jan Klata. Poprzednie produkcje teatru Grzegorza Jarzyny znam aż za dobrze, więc dziwi mnie uprawiane przez niektórych porównywanie "mitu TR Warszawa" do legendy Starego Teatru z czasów Swinarskiego. Można to jednak zrozumieć. Czasy mamy nie najciekawsze, więc i mit Rozmaitości jest skrojony dokładnie na ich miarę. Ów mit złożony jest jednak z kilku innych, warto więc przyjrzeć się im po kolei, bo to pozwoli zrozumieć, co i dlaczego trachnęto na naszych oczach. Wydarzenia ostatnich dwóch sezonów w polskich teatrach wskazują na to, że przypadek warszawskiego teatru przy Marszałkowskiej nie jest odosobniony, choć z racji swojego geograficznego ulokowania oraz ilości poświęconych mu publikacji - najbardziej wyrazisty.

MIT TOŻSAMOŚCI

Za Wojciecha Maryańskiego była to eksperymentalna placówka produkująca teatralne zakalce, których dziś nikt już nie pamięta. Wszystko pod hasłem "teatralnej ezoteryczności" i głębi dostępnej tylko garstce koneserów. Że starczało ich na dwa, trzy spektakle - więc ten etap byłej "Szwedzkiej 2/4", a jeszcze wcześniej Teatru Ziemi Mazowieckiej, dobiegł końca bardzo szybko. Piotr Cieplak, krótko dyrektorujący później teatrowi przy Marszałkowskiej, rzucił hasło "najszybszego teatru w Warszawie", "teatru dla martensów". Oznaczało to przyciągnięcie do Rozmaitości widzów, którzy wcześniej do teatru nie chadzali. Przychodzili więc w swoich grubych martensach, były dwa, może trzy przedstawienia - w tym ciekawy "Testament psa" - po których zachowała się jakaś pamięć. Rozmaitości za czasów wczesnego Jarzyny, tego z lat 1997-99, czasów "Bzika tropikalnego" i "Magnetyzmu serca" burzyły zastane teatralne konwencje. Nowych raczej nie stworzyły. Sięgnięto po środki bardziej radykalne - obyczajową prowokację. W latach 1999-2005 "Hamletem", "Bachantkami", "Oczyszczonymi", poprzez "Shopping and Fucking" - starano się zbulwersować widza, często i gęsto wznosząc hasła teatru walczącego o tolerancję, prawa mniejszości i tak dalej, i tak dalej. Skutek był odwrotny do zamierzonego, a dziś po tych przedstawieniach pozostało wspomnienie kilku wypiętych siedzeń i skandalików sprzed lat. Materiał dla teatralnych anegdotczyków. Pomysł na "Teren Warszawa", firmowany logo z białym orłem, któremu coś urwało leb - spalił na panewce. Po Warszawie krążył wówczas bon mot, że to symbol: orły z Rozmaitości nie polecą zbyt wysoko, bo są bez głowy - czyli rozum im odebrało. Nowe sztuki o polskiej rzeczywistości - łącznie ze sławetnym "Weź przestań" Klaty - żenowały artystycznym poziomem. Obecny rzekomy "skręt na lewo", firmowany Sławomirem Sierakowskim jako gwiazdą dramaturgii - robi wrażenie kolejnej, rozpaczliwej już, próby znalezienia nowego pomysłu na jeden czy dwa następne sezony. Tożsamość Rozmaitości jest jednym z małych mitów. Nie było jej nigdy.

MIT REFORMY

W początkach swojej dyrekcji w Rozmaitościach Grzegorz Jarzyna zapowiadał "plan Balcerowicza dla teatru". Nigdy co prawda nie sprecyzował dokładnie, o co w tym planie miało chodzić (co zresztą jest immanentną cechą p. Jarzyny, króla ogólników). Można było się spodziewać, że będzie chodziło o konkurencyjność Rozmaitości wobec innych teatrów, samowystarczalność, ograniczenie dotacji itd., itd... Sam dyrektor korzysta dziś z dobrodziejstwa krótkiej pamięci - licząc widocznie, że ta amnezja jest cechą powszechną: oto w dyskusji w kawiarni "Gazety Wyborczej" w grudniu zeszłego roku mówił: Nie myślałem o reformie polskiego teatru, raczej u stworzeniu zespołu. Myślałem o grupie, która odbywa wspólną podróż. Strukturę teatralnego zespołu opisywałem jako konstelację, gdzie sq stale planety, księżyce i słońce, ale też komety, które tyłko przelatują (Coś się skończyło, coś sie zaczyna, "Gazeta Wyborcza" - "Stołeczna", 13.12.2007). Ta niepamięć swoich zapowiedzi jest rzeczą niesłychanie wygodną: dziś, po niemal dziewięciu latach od tamtych zapowiedzi, sytuacja jest absolutnym zaprzeczeniem jakiegokolwiek "Balcerowicza". Rozmaitości to dziś jeden z najhojniej dotowanych warszawskich teatrów, czego nie równoważy wcale frekwencja. I na nic tłumaczenia, że z tą frekwencją jest wspaniale, bo wiele przedstawień TR grano (łącznie z legendarnym już "Krumem") z widownią zredukowaną do połowy. Słynne "Zaryzykuj wszystko" grane na Dworcu Centralnym czy "Bash" wystawiany w dawnej drukarni to były spektakle na 50 widzów. Taką publiczność w innym teatrze potrafi zorganizować nawet najdurniejszy kierownik sali! Frekwencyjne powodzenie Rozmaitości to jeden z mitów budowanych wokół tego teatru. Nie było żadnego "planu Balcerowicza", był za to wielki skok na miejską kasę; Rozmaitości generowały olbrzymie koszty: realizacja jednej z największych porażek tego teatru, czyli "Makbeta", zagranego dwa lata temu w hali Bumaru, łącznie z dodatkowymi kosztami pochłonęła pieniądze, które innym teatrom muszą wystarczyć na cały sezon. I co? I nic. Spektakl grano trochę ponad 10 razy. W normalnym państwie dyrektor odpowiedziałby za to głową. W TR nic się nie wydarzyło. Kolejna porażka, czyli "Giovanni" z września 2006 roku, znów zagrany, nie wiedzieć czemu, w Sali Kameralnej Teatru Wielkiego, był następną klapą - można sobie wyobrazić, ile ta klapa kosztowała podatników. Nawet "Anioły w Ameryce" grane są poza siedzibą Rozmaitości - choć jak wykazuje doświadczenie "Kruma" - można je upchnąć w przestrzeni przy Marszałkowskiej. Eks-Rozmaitości, czyh TR, to pierwszy latający teatr.

Dyrektor tłumaczy, że nie może realizować swoich wizji w przestrzeni swojej placówki. Czegoś tu nie rozumiemy: jeśli dyrektor nic jest w stanie zmieścić się w swoim teatrze - to zmienia się dyrektora, nie zaś przestrzeń dla tegoż dyrektora. Dodajmy do tego zarzucony pomysł studium aktorskiego, całą akcję TR Warszawa, czyli obwożenie przedstawień po wszelkich możliwych i niemożliwych miejscach, w których widziała je garstka widzów, a budynek przy Marszałkowskiej stal pusty i głuchy. A ceny biletów w tym wysoko dotowanym teatrze? Najwyższe w Warszawie - najdroższe miejsca to 100 złotych! Tyle co w teatrach prywatnych albo w Operze. Gdzie tu "plan Balcerowicza"? Toż to raczej relikt komunistycznego myślenia, coś w rodzaju Huty Katowice, wzniesionej po nic, generującej koszty ponad wartość tego, eo wytwarzała. W dyskusji o kondycji Rozmaitości, a dziś już TR Warszawa, padały słowa o artystycznych eksperymentach i niezbywalnym do nich prawie. Tak, tyłko że eksperyment z Rozmaitościami trwał trochę za długo - całą dekadę. Był zaprzeczeniem eksperymentalności - ta bowiem zakłada

ubóstwo, pracę na małych scenach, w normalnych krajach często za wla: ne pieniądze. Eksperymentujący artyści płacą za swoje próby wszystkim - łącznie ze swoim życiem i powodzeniem. Rozmaitości są pierwszym "wypasionym" eksperymentem - a jego rezultaty, zwłaszcza w ciągu kilku ostatnich lat, nie bronią się żadną miarą. To, że ów eksperyment prowadzono bez żadnej kontroli i opamiętania - to wynik uczynienia z Rozmaitości świętej krowy polskich scen. Do czego walnie przyczyniła się spora część teatralnych publicystów.

MIT JEDNOMYŚLNOŚCI

Dyskusja o Rozmaitościach jest bowiem swoistym pendant do sierpniowej dysputy o krytyce teatralnej, prowadzonej w "Dzienniku". Rozmaitości to podręcznikowy przykład lanserstwa, krytyki, która odżegnała się od swoich powinności, stając się agencją PR jego teatru i jednej artystycznej opcji. Ileż w ciągu ostatniej dekady czytaliśmy peanów, po których lekturze można było sądzić, że oglądaliśmy różne przedstawienia, mimo że chodziło o tę samą premierę; ile było zapewnień, że po tych premierach "polski teatr nie będzie już taki sam". Pozostał taki, jaki był. Z jednym wyjątkiem: jest coraz gorszy zawodowo i coraz głupszy. Najmłodsi twórcy, którzy w czasach Bzika tropikalnego czy nawet Oczyszczonych byli jeszcze licealistami, dali sobie wmówić, że teatr robi się tylko tak, bo to się zwyczajnie opłaca. Sam Jarzyna powiedział kiedyś - o sancta simpliciias! - że dzięki gazetowym enuncjacjom uwierzył w istnienie "młodego teatru". Ten model kultury lansowano intensywnie przez dziesięć ostatnich lat. I tylko niesmakiem napawa to, że dziś najzagorzalsi chwalcy po Szewcach spółki Klata & Sierakowski odwracają się tyłem do obiektu swego uwielbienia, a czołowy palacz świeczek sprzed dwóch lat całkiem niedawno opowiadał publicznie, że "nie przewidział tak głębokiego kryzysu Rozmaitości". Nie rozumiem tych głosów rozczarowania. A czymże ci "Szewcy" odbiegają tak bardzo od poprzednich przedstawień przy Marszałkowskiej? Są dokładnie tak samo nużący, niemądrzy i fatalnie grani. Państwo się znudzili? Czemu dopiero teraz runął ten mit?

I czemu dzisiejsi zatroskani stanem Rozmaitości kilka sezonów temu flekowali inny styl uprawiania teatru, a dla oponentów mieli tylko etykietki "prawicowy krytyk", w domyśle: faszysta? Dziś łatwo narzekać na TR Warszawa. Na to pochyłe drzewo skacze dziś każda koza. Żadna to odwaga. Trzeba to było robić kilka lat temu. Widziały gały, co brały.

MIT WYJĄTKOWOŚCI

Rozmaitości to teatr wysoce artystyczny, teatr wielkich osobowości, ludzi oddanych bez reszty swej sztuce. Kolejny mit. W zespole teatru przy Marszałkowskiej, prócz kilku utalentowanych młodego i średniego pokolenia: Cieleckiej, Ostaszewskiej i Fraszyńskiej czy Andrzeja Chyry, takich wielkich osobowości nie było i nie ma. Jest tam, i owszem, drugi garnitur warszawskiego aktorstwa, który nie "załapał" się gdzie indziej. Nie wliczam w to ani Adama Ferencego, Janusza Michałowskiego czy Mariusza Benoit, ani Danuty Szaflarskiej albo Bronisława Pawlika, ci bowiem pojawili się tu gościnnie i bez dalszych konsekwencji dla swych artystycznych karier. Słynna historia Janusza Gajosa, który niedługo przed premierą zrezygnował z pracy nad Burzą Warlikowskiego, nie była kaprysem gwiazdy - lecz świadomą decyzją zawodowca bezradnego wobec amatorskiego trybu pracy na tej scenie.

A laboratoryjne, "redutowe" niemal skupienie na teatrze, oddanie mu się bez reszty, pogarda dla "komerchy"? Mit. Cezary Kosiński i Jacek Poniedziałek stali się gwiazdami tasiemcowych seriali. Bohaterowie swojego pokolenia okazali się całkowicie nieodporni na pokusy i blichtr popularności. Że reszty nie widać nawet w tych serialach, gdzie umieć trzeba niewiele - to świadczy samo za siebie o zespole TR Warszawa, dawniej Rozmaitości. Swoją drogą, wypowiedź Jacka Poniedziałka, w której zbyt wyraźnie pobrzmiewa cicha satysfakcja z końca TR, jest mało elegancka. Poniedziałek zawdzięcza temu teatrowi wszystko - przed Rozmaitościami w Starym Teatrze grywał niewiele i niezbyt dobrze. Czy teatr Jarzyny spowodował rewolucję aktorskiej estetyki? Tak - w pewnym sensie spowodował. Tu bowiem okazało się, że można grać tak, by widownia nic nie słyszała, wpadać w histerię, czyli posługiwać się środkami obcymi zawodowemu teatrowi. To w TR Warszawa budowanie scenicznej postaci okazało się zbędne. Za nimi ruszył legion nieutalentowanych, za to piekielnie sprytnych, co łatwo pojęli, że konfitury są właśnie tu - a niewiele trzeba wysiłku, by je zdobyć. Stąd "sukcesy" artystycznych dziedziców tego stylu myślenia o sztuce: Zadary, Borczucha, Olsten i kilku innych, do których wkrótce dołączą następne dzieci z "pokolenia TR Warszawa". Dla polskiego teatru jest to jednak zysk wątpliwy, a prawdziwe konsekwencje tej zapaści ujawnią się za dwie dekady - bo o Grzegorzewskim, Axerze, Jarockim, Swinarskim, Hubnerze i Kantorze na wszelki wypadek starannie się zapomni. I innego teatru już wówczas nie będzie.

cóż TO ZA PSINA?

Zgadzam się z tezą Tomasza Platy, który obwieścił w "Dzienniku", że na naszych oczach ten mit dokonał żywota. Stało się tak jednak nie - jak chce to wyjaśnić Plata - z powodu "politycznego zaangażowania" Rozmaitości, tylko dlatego, że tak się po prostu nie da prowadzić teatru. Nawet jeśli hojny mecenas sypie bez opamiętania pieniędzmi - w strachu przed prasą, środowiskową opinią, z niewiedzy - urzędnicy miejscy w przeszłości kilka razy pokazali, że do teatru nie chadzają, a opinie o nim znają tylko z prasy. Bohdan Korzeniewski mówił, że teatr ma żywot psa - kilkanaście lat. Stosując tę kynologiczną miarę do Rozmaitości, można odnieść wrażenie, że nie był to groźny brytan, lecz pekińczyk albo ratlerek - te małe pokojowe pieski dożywają dekady. Ale nic to. Wesołe poszczekiwanie następcy już słychać. Hojne miasto Warszawa wznosi Teatr Warlikowskiego. Nie chcę być złym prorokiem, ale znając napięty kalendarz p. Warlikowskiego, liczne podróże zagraniczne, reżyserie w obcych teatrach - trudno mijakoś sobie wyobrazić, że znajdzie on czas na prowadzenie własnego teatru, układanie repertuaru, rozmowy z władzami, użeranie się z aktorami, troskę o remonty - czyli wszystko to, co jest szarą pracą dyrektora teatru. I za kilka lat w "Dzienniku" znów podyskutujemy pod hasłem "Mit Teatru Warlikowskiego". Zamiast stawiać nowy teatr, może taniej wyjdzie zmienić dotychczasowego dyrektora Rozmaitości, który wyraźnie ma go dosyć, a i wypalił się artystycznie - właśnie na Warlikowskiego? Fikcja pozostanie fikcją - ale korzyścią będzie to, że zamiast na dwie kosztowne fikcje, będziemy bulić podatki na jedną. Bardziej się to opłaci.

MITY ROZMNOŻONE

Dziś można biadać nad upadkiem Rozmaitości, po faryzejsku odwracać się plecami do niedawnego ulubieńca, łajać za głupie przedstawienie. To bardzo łatwe. Warto jednak zauważyć, że podobne historie zaczynają się powtarzać. W innych wypadkach trwały jednak krócej i kończyły się ingerencją władz miejskich, które widząc, co się święci - zwyczajnie zdejmowały dyrektora. Tak zakończyła się kosztowna dyrekcja Macieja Nowaka w Teatrze Wybrzeże, a dymisji Nowaka towarzyszyła medialna kampania w obronie dyrektora - strzelała zresztą teatralna opcja zgromadzona wokół nieocenionej w takich razach "Wyborczej". Tę samą metodę obrony atakiem stosuje się dziś we Wrocławiu, czyniąc z Krzysztofa Mieszkowskiego najwybitniejszego dyrektora tej sceny, wybitnego teatralnego krytyka. Ze zdumieniem wysłuchałem w radiu TOK FM wypowiedzi popularnego publicysty Jacka Żakowskiego, który tak właśnie określił dyrektora wrocławskiego teatru, choć dyrektorowi do krytyki teatralnej i wybitnych osiągnięć na tym polu zdecydowanie daleko. Że przy okazji poprzednik Mieszkowskiego, czyli reżyser Bogdan Tosza, określony został przez Żakowskiego jako "gorszy krytyk" - to dowodzi tylko, że obrońcy swawolnych Dyziów na dyrektorskich stołkach często mówią, co wiedzą, lecz nie za bardzo wiedzą, co mówią. I tak mnożą się te teatralne mity. Nie dalej niż rok temu inny warszawski teatr przeżył podobną "rewolucję". Ledwo ją przeżył. Sławetna dyrekcja "dwóch panów B.", czyli Remigiusza Brzyka i Roberta Bolesty, "uwieńczona" znieważeniem pamięci patrona teatru, czyli Zygmunta Hubnera, zakończyła się przed upływem sezonu. Jej bilansem było zdewastowanie sali Powszechnego i śmiertelny niemal kryzys i tak podzielonego już artystycznego zespołu, kryzys, z którego Powszechny będzie musiał wychodzić przez wiele sezonów. Identyczne sygnały docierają z Jeleniej Góry, w której od roku rządzi Wojtek Klemm, ten sam, który w warszawskim Powszechnym za dyrekcji Brzyka przygotował haniebną "Omyłkę" według Konopnickiej i Prusa. Miejscowa prasa donosi o niepokojącym spadku frekwencji w teatrze, również szkolnych wycieczek. Nowi dyrektorzy najwyraźniej uważają bowiem, że prowadzone przez nich teatry nie mają żadnych zobowiązań wobec publiczności, wobec środowisk, w których przyszło im działać. Jeleniogórski teatr jako jedyny w mieście skazany jest na repertuarowy eklektyzm, nie zaś na permanentny off. Kto tego nie rozumie, nie powinien być dyrektorem - co powoli zaczynają chyba pojmować miejskie władze, które wykazywały się nader często kompletną beztroską, wynikającą również z braku orientacji w teatralnym środowisku i z przymykania oka na "walory" kandydatów na dyrektorów. Być może skończy się kiedyś czas obsadzania dyrektorskich stanowisk ludźmi niespełniającymi formalnych wymogów - a jednym z nich jest posiadanie wyższego wykształcenia. Dwóch opisanych tu dyrektorów tego wymogu nie spełniło. Było nawet jeszcze ciekawiej: nieudany kierownik literacki (zwany dziś modnie dramaturgiem) Bolesto z Powszechnego swoją edukację zakończył na technikum elektrycznym. Może nadejdzie taki czas, że dyrektorami teatru znów będą ludzie o inteligenckiej mentalności. Ba, tylko skąd ich wziąć? Intelektualny poziom absolwentów wydziałów reżyserii opuszczających nasze teatralne uczelnie, ich prasowe wypowiedzi, nade wszystko zaś - artystyczne propozycje - na razie nie uprawnia do optymizmu. Mit Rozmaitości będzie znajdował swoje kontynuacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji