Artykuły

Maja Ostaszewska

- Jak bym miała grać role, które mnie nic nie kosztują i nic mnie nie obchodzą, takie, które bym mogła zrobić jak pstryknięcie palcami, to w ogóle byłby nudny zawód. A ja się nie nudzę. Czuję się zawodowo spełniona - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.

Dariusz Stańczuk: Wychowała się Pani w domu artystycznym, dziadek był rzeźbiarzem, babcia aktorką Teatru Rapsodycznego, tata założycielem muzycznej grupy Osjan, siostry to dyplomowane plastyczki. Czy takie dzieciństwo zdeterminowało wybór zawodu aktorki?

Maja Ostaszewska: Trudno powiedzieć, że zdeterminowało, gdyż nigdy nie było mi nic narzucane. Ten wybór był moją własna, integralną decyzją, tak samo było zresztą z decyzjami mojego rodzeństwa. Wymienił pan siostry, mój brat jest muzykiem-kompozytorem. Ale każde z nas decydowało samo, co chce robić w życiu, natomiast oczywiście dom rodzinny wpływa na nas i kształtuje w ogóle to, jakimi jesteśmy ludźmi. W związku z czym dom, w którym od wczesnego dzieciństwa ma się to szczęście obcowania ze sztuką, z kulturą wysoką, kształtuje gusta. Rodzice zabierali nas wcześnie do filharmonii, do teatru, na koncerty jazzowe. Wiadomo, że ta szansa "zarażeni się" sztuką jest dużo większa i dużo, można rzec, łatwiejsza. Oczywiście potem pojawia się pytanie, czy nadajemy się do tego, w czym się zakochaliśmy. Na pewno w związku z tym - tak. Ale nigdy nie było to podpowiadane i nie czułam jakiejś presji rodziny.

DS: Od kiedy Pani wiedziała, że chce być aktorką?

Maja Ostaszewska: Postanowiłam, że będę aktorką w wieku 6 lat. I na początku oczywiście nikt nie traktował tego poważnie, bo było to takie marzenie dziewczynki. Dziewczynki na ogół w takim wieku chcą być piosenkarkami, aktorkami, modelkami, albo, ja się zawsze śmieję, że jeszcze też księżniczka należy w ich wyobraźni do grupy zawodowej. Dziś pewnie byłaby to jeszcze modelka, ale wtedy nie było jeszcze takiego kultu. Więc na początku było to takie bardzo niewinne, dziecinne. Nawet rodzice się śmieją, że byłam w tym bardzo konsekwentna, bo rzeczywiście już w dzieciństwie jedną z głównych moich zabaw była zabawa w teatr. Coś ustawiałam, inscenizowałam. Wciągnięte w to było całe moje rodzeństwo i koledzy.

DS: Ale tancerką też chyba chciała Pani być?

Maja Ostaszewska: Tak też było. Chodziłam nawet na lekcje tańca, baletu. Zresztą bardzo króciutko, kiedy byłam małą dziewczynką. W tym okresie dziecięcym, ta fascynacja bardzo mi się mieszała z fascynacją tańcem. Potem przez chwilę wydawało mi się, że może taniec figurowy na lodzie. Zresztą związana jest z tym jedna z moich blizn na czole. Kiedyś tak przez chwilę nieuwagi mojej babci wylałam na podłogę płyn do naczyń, żeby było ślisko i wyobrażałam sobie, że tańczę na lodzie, no i wyrżnęłam bardzo solidnie. Miałam mocno rozwaloną głowę. Natomiast ta fascynacja tańcem jakoś długo mi towarzyszyła i do dziś jestem fascynatką, ale jako widz. Uwielbiam taniec, głównie współczesny, to co robi Pina Bausch czy Mats Ek, to jest rzeczywiście coś, do czego mam ogromny szacunek i wielki podziw. Również taniec butoh, który trudno określić, czy to teatr, czy taniec To są moje fascynacje do dziś. Ale ten pomysł, żeby samemu się zapisać, to była chwilka we wczesnym dzieciństwie.

DS: Dobrze, a teraz spoważniejmy - czym jest dla Pani aktorstwo?

Maja Ostaszewska: Dla mnie jest chyba formą wyrażania siebie. Myślę, że mogę to spokojnie powiedzieć Oczywiście mam na swojej drodze momenty wielkiego szczęścia i momenty bardzo trudne, natomiast z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ja właściwie wybrałam swoją drogę zawodową. Mimo, że nie zawsze jest różowo. Ale mogę powiedzieć, że po tych latach spędzonych na scenie, przed kamerą, ciągle jest to moja pasja, ciągle przynosi mi to wielką radość i ciągle mam poczucie, że mnie to rozwija, że się ciągle czegoś nowego uczę o sobie i to nie tylko o sobie jako aktorce. Nie tylko poszerzam swój warsztat aktorski, ale również jest to taki zawód, w którym można się wiele nauczyć o świecie, o innych. To, co bardzo podoba mi się w tym zwodzie to jest to, że jeśli jest się oczywiście uważnym aktorem i jeśli się tak w ogóle podchodzi do życia, to moim zdaniem on pomaga w nauce tolerancji. Bo w chwili, kiedy musimy współodczuwać z bohaterami, którzy mają np. kompletnie rożne życiowe postawy od naszych, czy są w sytuacjach, które wydają nam się kompletnie obce, to to naprawdę uczy empatii i tego, że są różni ludzie, którzy mogą mieć takie samo prawo do szczęścia jak my i to mi się bardzo w tym zawodzie podoba. Przynosi mi to dużo frajdy, radości, poza tym nie nudzę się w nim. To jest coś - przy moim charakterze, temperamencie - bardzo ważnego, żeby mieć tak pracę, w której się człowiek nie nudzi.

DS.: Jeszcze do taty wróćmy na chwilę. Pan Jacek Ostaszewski, twórca muzyki jazzowej, muzyki korzeni, etnicznej, teatralnej. Chyba wpłynął na Pani gusta muzyczne, czy jakoś je kształtował? A może właśnie nie? Jakiej muzyki słucha Maja Ostaszewska?

Maja Ostaszewska: Bardzo różnej. Muszę powiedzieć, że jestem właśnie bardzo wdzięczna moim rodzicom za to, że pokazywali nam świat poprzez pryzmat jak oni go postrzegają i zabierając nas na koncerty, zabierali nas na takie, które im się podobały, choć zawsze towarzyszyło nam dużo poczucie wolności. Nic nam nie było narzucane. To było fantastyczne, że my jako małe dzieci byliśmy zabierani na koncerty do filharmonii, na koncerty organowe. Ale też jako takie maluchy często jeździliśmy za "Osjanem" i towarzyszyliśmy im w koncertach. Słuchaliśmy również innych grup, na przykład jazzowych. Ja słucham bardzo różnej muzyki - od klasycznej, którą uwielbiam i słucham jej bardzo dużo, po właśnie jazz. Jestem laikiem muzycznym. Nie znam się na muzyce, ale słucham tego, co mi się podoba. Ale muszę powiedzieć, że ostatnio na przykład uwielbiam płytę Justina Timberlake'a , więc słucham naprawdę rożnej muzyki. Lubię reggae, także bardzo, bardzo duży jest przedział muzyki, która do mnie trafia, która jest energetyczna, moim zdaniem dobra. Ale tak jak mówię jestem laikiem, więc jest to ocena laicka.

DS: A jak się Pani śpiewało Mozarta w "Giovannim", w spektaklu Grzegorza Jarzyny? To było "na rybkę", ale jednak śpiewanie...

Maja Ostaszewska: Śpiewałam to jest chyba za dużo powiedziane. Tam jest rzeczywiście taka konwencja, że ze scen aktorskich nagle zaczynamy śpiewać. Tu trzeba uczciwie powiedzieć, że my jesteśmy tam dubbingowani przez wybitnych śpiewaków. Ja gram tam Donnę Elwirę i jestem dubbingowana przez Agatę Zubel, śpiewaczkę o niezwykłym głosie. To była wspaniała przygoda, musieliśmy się nauczyć tych wszystkich partii i chodziliśmy na lekcje śpiewu ze śpiewakami i dla kogoś takiego jak ja - nie czytam nut tak jak większość zespołu - to było karkołomne przedsięwzięcie. Zresztą na początku wydawało się, że leżymy, że jesteśmy bez szans. A jeszcze gorzej było jak w pewnym momencie okazało się, że my nie możemy tylko 'kłapać' ustami i nauczyć się tylko jakoś rytmicznie wchodzić, bo wtedy widać, że to jest sztuczne, że jednak też musimy cichutko nawet, ale śpiewać i wtedy dodany mocny głos śpiewaka spowoduje wrażenie, że my naprawdę śpiewamy. Więc dużo nas to kosztowało nerwów, ale była też świetna zabawa. Ja nie miałam takich ambicji i wyobrażeń, że uda mi się nagle w ogóle temu sprostać. Także ciekawe doświadczenie, choć ja bym nie nazwała tego, co robię śpiewaniem Mozarta, raczej zabawą, próbą dotknięcia tego.

DS: A nigdy Pani nie śpiewała na scenie?

Maja Ostaszewska: Śpiewałam w paru spektaklach, ale ja nie lubię śpiewać na scenie, zresztą nie wydaje mi się, że jestem w tym wystarczająco dobra. Poza tym np. takie formy jak piosenka aktorska to jest coś, czego ja nie lubię, czego nie słucham, co mnie denerwuje, więc nigdy nie miałam do tego większych ciągot. Ale myślę, że nie byłabym w tym zbyt dobra. Teraz przy okazji "Giovanniego" miałam dużą satysfakcję, bo chwalili mnie nauczyciele od śpiewu i wiem, że jakoś mi tam to wychodzi. Wiem też, że trzeba by było iść w tym kierunku wiele lat temu i to ćwiczyć, bo kompletnie nic nie śpiewając człowiek po prostu nie czuje się w tym swobodnie. Śpiewałam parę razy kiedy wymagała tego rola, dawałam radę ale nie powiem, żeby śpiewanie było moją pasją, czy też tęsknotą.

DS: W domu rodzice praktykowali buddyzm w wersji zen, Pani woli wersję tybetańską. Praktykę od małego Pani ma. Co dają medytacje, powtarzanie mantr itd. w życiu na co dzień, ale też w życiu zawodowym

Maja Ostaszewska: Myślę, że dla każdego człowieka, dla którego rozwój wewnętrzny jest ważny, to tak w jakiś sposób wpływa na to, jaką w ogóle jest osobą, jakim jest człowiekiem. Praktyka buddyjska jest mi bardzo potrzebna i bardzo pomocna. Porusza mnie filozofia buddyjska, jej prostota, to wszystko, co związane jest z pracą, z własnym ego, ze współczuciem. Wychowałam się w tradycji zen, w tej chwili muszę powiedzieć, że jakoś bliżej mi do zenu. Nie praktykuję buddyzmu z powodów zawodowych, choć rzeczywiście w takim zawodzie gdzie instrumentem jesteśmy my sami, nasza wrażliwość, emocje bardzo często nam towarzyszą, także napięcia, oczekiwania, coś w rodzaju zazdrości, albo strasznej, przemożnej potrzeby podobania się, bycia akceptowanym. Taka praktyka, gdzie pracujemy z własnymi emocjami, z własnym ego, jest niezwykle pomocna, ponieważ uczy albo przynajmniej wskazuje, jak łapać dystans do siebie i do tych emocji. Także to jest coś bardzo cennego, co przydaje się w tym zawodzie, ale ja myślę, że tak naprawdę w każdym zawodzie, jeśli tylko ktoś rzeczywiście stara się pracować nad sobą to to jest przydatne. I to też jest praca. Dzięki praktyce nie mamy jakiegoś problemu ze skupieniem się przed spektaklem, ponieważ to jest jak rodzaj jakiegoś treningu. Jeśli się ćwiczy skupienie i taką uważność na bycie tu i teraz, no to po prostu przychodzi to łatwiej, jest to bardziej naturalne dla nas. I w tym sensie jest to bardzo pomocne.

DS : Do Indii Pani jeździła. Jest tam jakieś miejsce, które zrobiło na Pani największe wrażenie, zostawiło ślad?

Maja Ostaszewska: Ja byłam kilkakrotnie w Indiach i dość spory kawal tego kraju przejeździłam. Ale jest tu coś, o czym chcę powiedzieć, gdyż jedna z takich wypraw była faktycznie dla mnie wyjątkowa, wyprawa do Bodgaia. Pojechałam do miejsca, gdzie budda osiągnął oświecenie, byłam w Sarnach - to miejsce, gdzie dawał pierwsze nauki. Trafiłam też do miejsc, gdzie spotykałam uchodźców tybetańskich. Ale trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że Indie to nie jest dziś buddyjski kraj. Indie to dziś kraj, w którym przoduje hinduizm, islam, i to nie jest tak, że ja pojechałam do Indii z powodów duchowych. Po prostu miałam potrzebę takiej wyprawy. I to była dla mnie niezwykła podroż, to nie były takie zwykłe wakacje, ponieważ Indie są takim krajem, że to z czym się tam spotykamy podróżując, tak jak ja, z plecakiem, bez żadnej grupy, niekomercyjnie, to to są niezwykłe doświadczenia. Takie hinduistyczne miejsca jak Varanasi kiedy pobędziemy tam parę dni, kiedy obcujemy z rytuałami pogrzebowymi tamtej kultury, to to jest naprawdę niezwykłe doświadczenie. Bardzo głębokie, bardzo silne i pozostawiające bardzo dużo do myślenia i bardzo też inspirujące. To na pewno właśnie Bodgaia, Varanasi, na pewno cala Kerala. Ja właśnie uwielbiam ten stan i to rzeczywiście jest takie miejsce, o którym bardzo ciepło myślę i tam zresztą wracam myślami czasem nawet z tęsknotą. Ale całe Indie są niezwykłe, bardzo inspirujące. To jest taka niezwykła mieszanka, tygiel życia i tego w ogóle jak wygląda nasz świat. Ponieważ mamy miejsca rajskie, obłędną architekturę, obłędną przyrodę, ludzi bardzo wesołych, przyjaznych i za chwilę, tuż obok niewyobrażalną, gdzie ludzie umierają na ulicach, gdzie jest tak wiele kalekich osób, żebrzące dzieci i trąd. I to rzeczywiście jest bardzo pouczające.

DS: Uprawiała Pani jogę? A są jeszcze inne - w cudzysłowie oczywiście - sporty, które pomagają Pani trzymać formę?

Maja Ostaszewska: Tu zatrzymam się przy pana "w cudzysłowie", bo tu muszę powiedzieć, że jogi nie traktuję jako mojej drogi duchowej. Moja droga duchowa to buddyzm i prawdę mówiąc, podoba mi się to, że w jodze też pracujemy nad skupieniem, oddechem, i że to nie jest tylko ćwiczenie mięśni. W jodze fantastyczne jest również to, że pracujemy z energią w ciele i że joga tak naprawdę jest bardzo zdrowa dla naszych organów wewnętrznych, o czym nie każdy wie. Ja traktuję to jako taki trening z ciałem , nie traktuję tego duchowo, także akurat w moim przypadku bardzo dobre jest to sformułowanie. Teraz muszę przyznać, że od dość dawna zrobiłam sobie przerwę, ale rzeczywiście był taki moment, że bardzo regularnie ćwiczyłam jogę i mam nadzieję, że wrócę do tego. Bardzo dobrze mi to robiło, myślę, że to bardzo ważne, by pracować z ciałem, żeby mieć z nim kontakt, żeby mieć to ciało w formie i przede wszystkim, żeby było zdrowe.

DS: Działa Pani w fundacjach na rzecz ochrony praw zwierząt - zadziałał wpływ filozofii buddyzmu czy też inne pobudki?

Maja Ostaszewska: Myślę, że można mieć bardzo różne wyznania religijne, można mieć rożne poglądy duchowe, można być różnymi ludźmi i nie mieć ochoty do przyczyniania się do cierpienia zwierząt, do zabijania zwierząt. Jeśli się jest tylko uważnym i tak naprawdę bez oszukiwania samego siebie, chce się sobie odpowiedzieć na pytanie, jak powstaje danie, które później mamy na talerzu Warto się wybrać na wycieczkę do rzeźni Ja brałam udział w takiej kampanii przeciwko temu, jak są traktowane świnie w chowie przemysłowym. Moim zdaniem traktowanie tak przedmiotowo tych zwierząt i zadawanie im takiego cierpienia jest naprawdę wyjątkowo nieludzkie. I oczywiście, że filozofia buddyjska, filozofia, którą przekazali mi moi rodzice, to jest filozofia, w której mówi się o tym, żeby nie przynosić cierpienia innym istotom, nie tylko ludziom, to jest tez bardzo ważne, to mnie też porusza w filozofii buddyjskiej, że buddyzm nie stawia człowieka ponad innymi istotami i nie uważa, że człowiek może niszczyć i korzystać ze zwierząt tak, jakby były przedmiotami. Czyli jeśli chodzi o to, to tak. Ale ja bym tego ze swoją ścieżką duchową nie mieszała, bo to wtedy się wydaje, że to z powodów jakichś przykazań, a tak nie jest. Dla mnie wegetarianizm, czy ruch wspierający te fundacje jest oczywisty. Największą przyczyną cierpień zwierząt na świecie jest człowiek i w związku z tym zwierzęta nie mogą się bronić same. Jest masa fundacji, które walczą o ludzi, a zwierzęta nie mogą same o siebie walczyć, wiec to jest, tak mi się wydaje, rodzaj pewnego obowiązku. Jest dla mnie oczywiste, że robię coś w tym kierunku, ponieważ nie mogę się pogodzić z jakąś potworną tyranią i stosunkiem człowieka do zwierząt.

DS: Bycie wegetarianką - pomaga czy przeszkadza w zawodzie? Np. na filmowym planie, catering może niekoniecznie oferuje to, czego Pani wymaga. Czy to kłopotliwe?

Maja Ostaszewska: Tak naprawdę dieta wegetariańska w ogóle nie jest kłopotliwa, gdyż polega na tym, że nie jemy mięsa. A ja poza tym jem wszystko inne, więc raczej nie sprawiam żadnego kłopotu. Dzisiaj te cateringi na planach są dużo bardziej ciekawe niż kiedyś, podobno kiedyś było tak, że przyjeżdżała zupa taka jak w wojsku i z jakimś tam mięsem pływającym i wtedy byłoby mi ciężej Ale mam to szczęście, że żyję w coraz bardziej demokratycznym kraju i ten catering jest zróżnicowany. Zresztą muszę powiedzieć, że kiedy byłam małą dziewczynką, wegetarianizm wydawał się czymś tak rzadkim, niezwykłym, teraz jest to czymś normalnym, coraz częściej spotykanym. Muszę powiedzieć, że nawet na planie, osoby, które zazwyczaj jedzą mięso, często wybierają dania wegetariańskie, gdyż to jedzenie jest o wiele bardziej kolorowe, lżejsze, i te osoby zgłaszają, że oni, aktorzy, podczas planu filmowego też mogliby jeść potrawy wegetariańskie.

DS: A jakieś chwile słabości się zdarzają, jakaś rybka może, torcik?

Maja Ostaszewska: Jako dorosła osoba przez chwilę jadłam ryby, ale musze powiedzieć, że źle się czułam z tym psychicznie i przestałam. Ale nie mam jakichś chwil słabości. Dla mnie w ogóle jeśli chodzi o większość takich ciężkich mięs, to jest w ogóle rzecz abstrakcyjna. Nie wiem, jak to w ogóle można jeść. Ja nie jadłam mięsa od dziecka i są takie mięsa, których smaku w ogóle nie znam. Np. jakiś schabowy, golonka W dzieciństwie coś tam u babci podjadałam, spróbowałam kurczaka, jadłam ryby. Muszę przyznać, że dla mnie mięso jest czym obrzydliwym. Niewielką różnicę widzę pomiędzy tym, jak ktoś mi kładzie na talerzu kawałek nogi świni, czy sarny, a jakby ktoś położył mi nogę czy rękę ludzką. Więc prawdę mówiąc nie ma problemu z odmawianiem sobie. Ostatnio byłam w Zakopanem i ktoś naprzeciwko mnie zamówił sobie gigantyczną golonkę i ciężko mi było zjeść swoje ruskie pierogi, patrząc na danie, które ta pani pochłaniała. To dla mnie coś obrzydliwego, to jak zjadać jakieś martwe ciało.

DS: Zacytuję Tadeusza Sobolewskiego: "młoda aktorka o dużej skali szczerości, rzadkie połączenie różnych umiejętności, aktorskiego przeżywania i dystansu" A propos tego przeżywania, identyfikacji z postacią. Pani bardzo angażuje się w aktorskie zadania. Jak wiele mogłaby Pani zrobić dla roli zewnętrznie? Bardzo przytyć, bardzo schudnąć, dać się oszpecić

Maja Ostaszewska: Tak naprawdę zależy to od tego, jaka by to była rola i czy ta rola byłaby warta tej przemiany. Jeśli chodzi o oszpecenie się, to nie mam żadnego problemu z tym. Natomiast jakieś radykalne chudnięcie czy tycie, ponieważ wiadomo, że to niezdrowe dla organizmu, to rzeczywiście musiałabym mieć poczucie, że rola jest tego warta. Ale pewnie tak. Gdybym zobaczyła, że jest tego warta, że w tym momencie mogę sobie ze swoim zdrowiem pozwolić na to, to bym to zrobiła. Myślę, że dużo mogłabym zrobić dla roli, natomiast ja bardzo sobie cenię, że mam taką granice, której nie mogę pozwolić przekroczyć np. reżyserom, czy też sobie, bo to przestanie być zdrowe dla mojego zdrowia psychicznego, dla mojej równowagi wewnętrznej. A to wydaje mi się bardzo ważne. To znaczy jest u mnie taka strefa intymna i nie mowie tylko o intymności związanej z ciałem i scenach rozbieranych. Mówię również o czymś takim wewnętrznym, subtelnym, o czymś czego nie pozwoliłabym przekroczyć. To się intuicyjnie wyczuwa, gdzie jest to coś, co narusza nasz wewnętrzny spokój. Ale jeśli nie przekraczana byłaby ta granica, myślę, że bardzo dużo mogłabym dla roli zrobić. Trzeba przyznać, że w Polsce nie mamy za wielu takich ról, dla których trzeba byłoby bardzo się przemienić. I szkoda. Ja często patrzę na niektóre hollywoodzkie kreacje, czasem to jest śmieszne, bo tam już stało się regułą, że jakaś piękna aktorka robi się na brzydulę i to już natychmiast jest szał, a nie zawsze to aktorstwo jest godne tej przemiany. I można byłoby wziąć brzydszą aktorkę, która by to równie dobrze zagrała albo nawet lepiej. Ale prawdą jest, że to jest bardzo ciekawe móc się zmieniać do ról.

DS: Czy uczenie się danej postaci, okres wchodzenia w daną postać, zanurzania się w postać, w jej stany psychiczne, w jej duszę, wnętrze - czy to jest bardzo kosztowne i czy bardzo przeszkadza w życiu? To chyba duże poświęcenie

Maja Ostaszewska: Ja nie uważam, że to przeszkadza w życiu. Każdy zna tę swoją granicę i wie, że jest taki punkt, którego nie pozwalamy przekroczyć Ale są aktorzy, którzy po zrobieniu ciężkich ról lądują na terapii i załamują się nerwowo, niektórzy lądują ponoć nawet w klinikach psychiatrycznych, 'odpływają'. Ale to chyba już taka osobowości, pewnie neurotyczne. Natomiast ja muszę powiedzieć, że ten zawód jest moją pasją i że jeśli to robię, zwłaszcza takie role, które mówimy, że mogą być trudne, tzn. postaci, które mają problemy, skomplikowany świat wewnętrzny , czy też są "po przejściach" lub w procesie autodestrukcji, to myślę, że jeśli chcemy być wiarygodni, to nie ma innej drogi, musimy spróbować chociażby w wyobraźni zafundować sobie taką podróż w te rejony, których doświadcza nasza postać i oddać się temu. Wydaje mi się, że jak jesteśmy silnymi ludźmi, a moim zdaniem na tym polega profesjonalizm w tym zawodzie, nie tylko na warsztacie aktorskim, to radzimy sobie z emocjami, potrafimy "wyjść" z tych ról. Jest na pewno taki moment przy tych najtrudniejszych rolach, gdzie może to być trudne. Miałam taką sytuację, gdzie bardzo zaangażowałam się w taką postać, która przechodziła przez taki głęboki proces autodestrukcji, że rzeczywiście czułam jakieś takie przygnębienie, czułam jej problemy na karku, miałam kłopoty ze snem, ale to była chwila, bo czułam, że muszę tego spróbować. I potem kiedy grałam, kiedy mówiłam o moich problemach i jej problemach, miałam poczucie, że troszeczkę wiem, o czym mówię i to jest bardzo cenne. Bardzo ważna jest u aktora wyobraźnia, umiejętność obserwacji, empatii - i czasem to wystarczy.

DS: O Stosunki Klary chyba chodziło?

Maja Ostaszewska: Tak, miałam na myśli Klarę, ale miałam tak kilka razy. Ja rzeczywiście często jestem obsadzana w rolach kobiet "po przejściach". Ostatnio w Teatrze Telewizji grałam kobietę chorą na schizofrenię. Było to dla mnie bardzo trudne, bardzo długo się do tego przygotowywałam, bardzo też ważne doświadczenie. Byłam wyczerpana po tej pracy, była to bardzo trudna i wyczerpująca praca, jeśli chodzi nawet o samą realizację, rozbudowany wątek, wielka fabuła, duża ilość scen - to też był taki moment, gdzie potrzebowałam paru dni, żeby się wyciszyć i przyjść do siebie i zregenerować po prostu.

DS: Jakie role Pani najchętniej przyjmuje, a jakie zdecydowanie odrzuca?

Maja Ostaszewska: Podobają mi się role z różnych gatunków, ale odrzucam to, w co nie wierzę, w czym się nie czuję, z powodu przekazu, formy, czy też uważam, że coś jest źle, papierowo napisane, albo jak wiem, że to nie jest w ogóle formuła, konwencja dla nie, że ja się w ogóle w tym nie odnajdę. Bardzo ważne jest dla mnie też to, kto reżyseruje ten a nie inny tekst i to, jak go widzi i ma zamiar nad nim pracować. Czasem jest tak, że wizja reżysera jest na tyle interesująca, że mimo, że tekst jest nam obcy, to czasem znajdujemy coś dla siebie i jest szansa na znalezienie wspólnego języka. Natomiast czasem bywa poczucie, że nie jesteśmy w stanie się w ogóle dogadać. To jest normalne, jesteśmy ludźmi i zwłaszcza, jak ktoś ma swój gust i ma swoje zdanie na różne tematy, to to jest normalne. Ale najważniejsze są dla mnie role poruszające tematy, które są ważne dla mnie jako człowieka, jako kobiety. I to chyba jest najciekawsze, bo to uczy nie tylko warsztatu aktorskiego, ale czegoś dowiadujemy się o świecie. Mogę powiedzieć, że mam teraz kilka dramatycznych ról za sobą. Dlaczego w ogóle od tego zaczęłam Tak sobie myślę, że jak miałabym zagrać w jakieś komedii ale takiej dobrej np. allenowskiej, to z największą przyjemnością, ale żeby rzeczywiście była ona dobra. Bo w Polsce rzeczywiście z tymi komediami naszymi to jest różnie. Może te ostatnie są dobre, np. o Testosteronie jest głośno. Bo myślę, że dobrze czasem jest 'wyskoczyć' z dramatu. Ja częściej gram w dramatach. W teatrze parę razy udało mi się zagrać coś śmiesznego, natomiast w filmie na ogół obsadzana jestem w dramatycznych rolach. Oczywiście bardzo jestem za nie wdzięczna, na ogół to bardzo ciekawe role.

DS: Czyli przydałaby się jakaś Melinda, Melinda 2 dla Pani

Maja Ostaszewska: Z przyjemnością.

DS: A w jakich projektach nie wzięłaby Pani udziału?

Maja Ostaszewska: Każdy temat może być poruszany, ważne jest to, co chce powiedzieć np. ten spektakl. Ja bardzo chętnie wypowiadam się na temat tego, co się dzieje na świecie, wielokrotnie brałam udział np. w kampaniach na rzecz zwierząt, także w projektach zaangażowanych społecznie. Ale nie wzięłabym pewnie udziału w czymś, co by promowało coś, z czym się absolutnie nie zgadzam, co moim zdaniem jest czymś w rodzaju barbarzyństwa, naruszaniem czyjejś wolności. Nie zgodziłabym się wziąć udziału w projekcie, w którym się krzywdzi zwierzęta, albo w produkcjach, gdzie np. zabija się zwierzęta na planie albo krzywdzi dzieci, bo są takie sceny, które mogłyby wyryć jakąś rysę w psychice dziecka. Myślę, że sztuka nie jest warta tego. No i pewnie w takich projektach, które by promowały jakaś postawę anty-kobiecą lub skrajnie prawicową. Na pewno nie wzięłabym udziału w filmie faszyzującym albo w filmie homofobicznym. Natomiast w mocnym filmie na taki temat, grając nawet postać potworną, ale w jakiejś dobrej wypowiedzi - jak najbardziej.

DS: Ma Pani na koncie sceny erotyczne - i w filmie, i w teatrze. Kiedy i dlaczego się Pani na takie sceny decyduje? Pewnie to jest obwarowane jakimś warunkami, prawda?

Maja Ostaszewska: Wtedy, kiedy one absolutnie mają sens. Życie intymne jest integralną częścią naszego życia, jest tak samo ważne jak nasze życie uczuciowe. W dzisiejszych czasach, w filmach współczesnych, nie widzę powodów dlaczego te tematy powinny być tematami tabu. Bardzo często opowiadają bardzo wiele o postaciach, o problemach, tęsknotach postaci, które gramy. Jeśli tylko mam poczucie, że te sceny są tak samo ważnymi scenami jak te nierozbierane, to się wtedy na nie godzę. Nie godziłabym się na nie, jeśli te sceny byłyby wyłącznie po to, by po prostu pokazać na ekranie kawałek nagiego ciała, kiedy czułabym, że jestem przedmiotowo potraktowana przez scenarzystów czy reżysera. Wtedy nie ma mowy, ale kiedy trzeba służyć historii, to nagość jest takim samym kostiumem jak każdy inny.

DS: Ja myślę o Przemianach - powszechnie znanym projekcie w reżyserii Łukasza Barczyka. Przywołałem ten obraz, bo tam sceny erotyczne były chyba niezbędne, by oddać sens całości.

Maja Ostaszewska: Absolutnie, opowieść była również o tym. O pewnym zablokowaniu na erotykę i w pewnym momencie o otwarciu na nią i powiedzeniu "jestem tym, kim jestem". To jest w ogóle historia bohaterki zdominowanej przez całą rodzinę, nie potrafi mówić swoim głosem, ciągle jest taka jak życzą sobie ją widzieć inni i w pewnym momencie wyrywa się z tego, mówi, że to co dzieje się w tej rodzinie to jest kłamstwo, że czuje tak, a nie inaczej. I to jest też historia o erotyce, że ona się otwiera i tutaj ten element był w ogóle bezdyskusyjny, bo też to był film o tym. Także trudno było zrobić film o intymności, o erotyce, bez tych elementów. Nie miałam ani razu poczucia, że tych scen jest np. za dużo, zresztą kiedy my to kręciliśmy, nie myśleliśmy o tym pojęcia, że tak szeroko będzie dyskutowany ten aspekt scen rozbieranych. Bo w gruncie rzeczy ja tych scen wcale tak dużo tam nie mam. Co prawda jest tam jedna duża scena erotyczna, jakieś tam elementy, inna z bohaterek ma swoją, że tak powiem. My po prostu mieliśmy poczucie, że opowiadamy historię. Natomiast widać teraz, jak zamknięte i pruderyjne jest nasze społeczeństwo, że ten film był tak odebrany. Anglicy robią Intymność i dla nich to normalne. Natomiast ten film był u nas szokiem. To jest dla mnie trochę zabawne i pouczające, że mówimy tu wszyscy o wolności, ze jesteśmy liberalni, a tu właśnie nie do końca tak jest z tą naszą mentalnością.

DS: A jak się buddystce grało w habicie zakonnicy? To też ciekawe zestawienie

Maja Ostaszewska: Tak, rola w filmie Prymas była bardzo dla mnie, ważne doświadczenie. Ale muszę powiedzieć, że to jest po prostu anegdotyczne, że w takim kraju, niezwykle katolickim, gdzie jest tyle aktorek-katoliczek, które by marzyły żeby zagrać w filmie o prymasie Wyszyńskim właśnie zakonnicę, taką rolę dostaje buddystka. Dla mnie rzeczy, które są oczywiste dla katolika nawet nie związanego z życiem zakonnym, dla mnie były czymś nowym. To było bardzo ciekawe, bo nie tylko dowiadywałam się sporo na temat liturgii, ale i obserwowałam siostry zakonne, co było dla mnie bardzo inspirujące. Przynajmniej te, z którymi ja miałam do czynienia, były bardzo charakterystyczne np. w gestach To bardzo mi pomogło, podpatrywałam. To było też spotkanie z wieloma świetnymi aktorami, z Andrzejem Sewerynem, Zbyszkiem Zamachowskim, dużo się tam nauczyłam. Po pierwsze bardzo ciekawe i bardzo cenne było to, że od początku umówiłyśmy się z reżyserem tego filmu, z Teresą Kotlarczyk, że nie chcemy pokazywać tych postaci papierowo. Wiadomo, że ten film był oparty na faktach, że ta siostra zakonna rzeczywiście w pewnym momencie donosiła na prymasa. Ale chciałyśmy dotrzeć do tego, dlaczego tak się działo i co było powodem, starałyśmy się znaleźć jej słabość, opowiedzieć o tym, że nie każdy czuje się powołany do życia w zakonie. I to była historia właśnie takiej dziewczyny, która nie czuła się powołana. Natomiast w tamtych czasach bardzo wiele rodzin z biedy albo po prostu z pomysłu, że to będzie najwygodniejsze, oddawało swoje dzieci do zakonu. I dziewczynki zostawały siostrami zakonnymi, a chłopcy księżmi, ale tak naprawdę nie wszyscy byli do tego stworzeni, wcale to nie była ich wewnętrzna decyzja - i to było dla nas ważne i istotne dla publiczności, przynajmniej miałam takie sygnały od krytyków, że byłam wiarygodna, nie byłam papierowa. To była dla mnie ważna rola też z tego względu, że całą swoją kobiecość trzeba było skryć. Przez cały czas trwania filmu ja nie pokazuję włosów, albo mam taki welon, który należy do całego habitu, albo mam chusteczkę na głowie. Jedyna charakteryzacja jaką miałam to był czerwony, zmarznięty nos i zielone sińce pod oczami. I to też było bardzo ciekawe i cenne.

DS: Reżyserzy mają zawsze swoje metody pracy z aktorami. Czy Pani ma jakiś taki sposób na reżysera w danym momencie? Krystian Lupa mówił, że "Maja to się nie da tresować"

Maja Ostaszewska: Wiem, że tak mówił, no i to prawda. Bo ja się nie dam tresować , na mnie to nie działa, nie znoszę tego. Kiedy spotkałam się z takim reżyserem, który próbował mnie tresować, to ja wtedy moim zdaniem zaczynałam gorzej grać - to mnie jakoś ogranicza, blokuje, zamyka jakoś moją wyobraźnię. Kiedy ktoś nie oczekuje, że ja będę coś proponowała, to ja się wycofuję, tak samo jeśli się spotykam z reżyserem i widzę, że ten ktoś 'wszystko już wie' i nie oczekuje żadnej rozmowy i zna wszystkie odpowiedzi na pytania. Moim zdaniem, kiedy zaczynamy spektakl, musimy znać pytania, a nie odpowiedzi. Ale nie mam żadnej 'metody' na nikogo. Ważne jest dla mnie spotkanie z drugim człowiekiem i tak samo z reżyserem, więc cenię sobie rozmowę i nie jest tak, przynajmniej tak mi się wydaje, że ja jestem jakąś 'fosiastą' aktorką, która nie przyjmuje wizji reżysera. Teraz jestem stosunkowo świeżo po premierze z Krzysztofem Warlikowskim, po Aniołach w Ameryce i on jest takim reżyserem, że jest bardzo porywający i ma tak bardzo wyraźną wizję, że bardzo chętnie człowiek wpisuje się w ten jego świat i jego tok myślenia. Ale z mojego doświadczenia reżyserzy ci najciekawsi, to ci o najbardziej wyrazistym myśleniu. Moim zdaniem najciekawsze spotkania w teatrze właśnie to były spotkania z Lupą, Warlikowskim, Jarzyną. To paradoksalnie oni najbardziej oczekują tej rozmowy i tego dialogu. Właściwie nie paradoksalnie, oni wiedzą, że coś może z tego wyniknąć.

DS: Wróćmy jeszcze do Krystiana Lupy Pani mistrza. Kiedy zdawała pani do szkoły teatralnej, Lupa, który był przyjacielem domu, udzielił Pani lekcji "balkonowej". Zdradzi Pani szczegóły?

Maja Ostaszewska: Tak, przyszłam do niego, jak byłam taką dziewczynką jeszcze, przed szkołą. Generalnie przygotowywałam się sama, ale tak sobie pomyśleliśmy z rodzicami, że dobrze by było gdyby tego, co ja przygotowałam, chociaż raz ktoś wysłuchał i powiedział, co to jest w ogóle warte. Lupa był zaprzyjaźniony z moim domem, a ja byłam absolutnie zakochana w jego spektaklach. Jako licealistka biegałam po teatrach, spędzałam całe wieczory w teatrze, jeśli był grany któryś z jego spektakli np. Bracia Caravaggio. No i rzeczywiście było tak, że ja byłam sparaliżowana strachem, kiedy do niego przyszłam, bo z jednej strony osoba bliska, a z drugiej największy autorytet wówczas dla mnie. I byłam przerażona jak miałam iść do niego chyba bardziej niż na egzamin do szkoły teatralnej. I on mi dał wtedy pierwszą wskazówkę, jak pracować z tym stresem, z lękiem. Zresztą to jest faktycznie coś, co pamiętają jego wszyscy studenci. A mnie nauczył tego u siebie w domu. Mianowicie, że niedobrze jest tłumić lęk w sobie. Ponieważ w chwili, kiedy wychodzimy na scenę ona i tak się ujawnia. Jesteśmy spięci i dobrze się jej jest rzeczywiście przyjrzeć, nie udawać, że jej nie ma. I pamiętam powiedział mi, żebym wyszła na balkon, i żeby podkręcić tę tremę jeszcze, żeby zacząć krzyczeć "boje się", tupać, nawet tak po dziecinnemu. I wtedy zaczynamy czuć jakąś taką śmieszność tego napięcia i przychodzi rozluźnienie, które pozwala nam być skuteczniejszymi. To rzeczywiście była śmieszna sytuacja, bo ja zaczęłam tam skakać, szaleć, zorientowałam się, że jeden z sąsiadów patrzy na mnie jak na jakąś kompletną wariatkę, która nie wiadomo co wyczynia na balkonie Lupy. Także to była cenna lekcja i do dziś z niej czerpię. Oczywiście dziś nie mam takiej tremy, bo z biegiem lat człowiek się przyzwyczaja do tego, zaczyna sobie umiejętniej radzić z tym stresem, ale rodzaj takiego spięcia przed rzeczą ważną zawsze jest, i bardzo sobie to zapamiętałam, żeby nie udawać, że tego nie ma, nawet jeśli nie robię takich jakichś zabiegów, to w chwili kiedy wychodzę na scenę i boję się przyjrzeć ludziom, którzy siedzą na tej widowni, to po prostu wypuszczam ten stres, co bardzo pomaga.

DS : Pani zawodowe - poza Lupą - autorytety: aktorzy, aktorki, ulubieńcy, ulubienice?

Maja Ostaszewska: No tak, Lupa był moim nauczycielem, ale bardzo ważną osobą w szkole teatralnej był Jan Peszek, on mnie bardzo wiele nauczył i jemu bardzo wiele zawdzięczam. Lupa nauczył mnie takiego głębokiego budowania roli i takiego procesu "kiedy rola w nas dojrzewa", w taki głęboki sposób, organiczny. Ja mam poczucie, że nauczył mnie takiej samodzielności. A Peszek z kolei nauczył mnie takiej "muzykalności na scenie", co nie ma nic wspólnego z muzykalnością taką typowo muzyczną na scenie, ale z takim poczuciem rytmu, dźwięku, ale też z poczuciem przestrzeni. Bardzo dużo też nauczył mnie, jeśli chodzi o świadomość ciała, przestrzeni, tego, że jesteśmy elementem przestrzeni. Fantastyczne zajęcia, za które jestem mu ogromnie wdzięczna. Ja miałam w ogóle szczęście do profesorów w szkole teatralnej, bo nawet często spotykałam się z takimi, z którymi się w ogóle nie zgadzałam i kiedy myślę o ich metodach to sądzę, że ja bym tak nigdy nikogo nie uczyła, to jednak uczyło to cierpliwości i było to dla mnie ogromnie ważne. Miałam wspaniałą nauczycielkę od głosu, Ewę Szwajger, czas kiedy mnie uczyła to był taki przełom w moim życiu, bo wcześniej wszyscy nauczyciele stosowali taki sposób tresury, a ona pokazała nam właściwie jak to może być przyjemne, praca z głosem, i była w swoim rodzaju terapeutą dla tych młodych, przerażonych ludzi, myślących, że tu wszyscy chcą ich ulepić według jednego sposobu, a tu nagle jest ktoś, kto mówi, że każdy może być inny i każdy ma prawo do tego. Jeśli chodzi o Lupę, to u niego zrobiłam dyplom, u niego postawiłam pierwsze kroki w Teatrze Starym w Lunatykach. Potem spotkanie z Grzegorzem Jarzyną było bardzo ważne dla mnie przy Bziku tropikalnym, bo to był niby taki debiut, ale nikt nie wiedział, że my zrobiliśmy wcześniej taki spektakl. To byli Mali lunatycy zainspirowani Lunatykami Lupy w Krakowie w Hali Sokoła. Ale taki poważny sukces, który Grzegorz odniósł to był Bzik tropikalny i to było dla mnie niezwykle ważne, bo miałam poczucie, że my się trochę uwalniamy od Lupy, tzn. że jesteśmy jego uczniami, dalej go kochamy, ale że zaczynamy mówić swoim językiem. Dzisiaj takim kolejnym krokiem było dla mnie spotkanie z Krzysztofem Warlikowskim i praca najpierw przy Krumie, a teraz przy Aniołach w Ameryce. Niezwykle ważna i też w takim poczuciu, że znalazłam swoje miejsce, że znalazłam wspólny język. Jeśli chodzi o film, to mam kilka tych doświadczeń. Na pewno takim bardzo ważnym dla mnie spotkaniem i takim wieloletnim była praca z Łukaszem Barczykiem, wspomnieliśmy tu o jego filmie, bardzo ważne dla mnie doświadczenia. Teraz miałam wielkie szczęście grać jedną z głównych ról u pana Andrzeja Wajdy w Katyniu, było to niezwykłe wydarzenie, takie bardzo mocno wpływające na mnie, mocne doświadczenie. Jeżeli chodzi o aktorów, to jest wiele takich osób, które podziwiam, ale nie ma takiej jednej, którą podziwiam i za nią kroczę. Tak naprawdę staram się czerpać od każdego, kogo spotykam. W Polsce mamy bardzo wielu takich aktorów, dlatego jest bardzo wielu takich, których podziwiam i tych starszych, i tych z mojego pokolenia, więc jest się kim zachwycać.

DS: Jeszcze co do Katynia, proszę powiedzieć coś o swojej roli

Maja Ostaszewska: To jest rola rotmistrzowej Anny, kobiety, która właściwie nie chce, nie może się pogodzić z tym, co się stało. I te informacje, dowody, jakie przychodzą z Katynia, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach ta prawda była ciągle żywa, ciągle spekulowana na korzyść bolszewicką, czy niemiecką. Bez przerwy dochodziły sprzeczne informacje, nie było dostępu do dokumentów, w związku z tym w chwili, kiedy to dotyczyło najbliższych osób, było to bardzo bolesne i nie dało się tak po prostu, że mój najukochańszy mąż czy syn zginął. I ona taką postawę prezentuje. To znaczy nie potrafi się z tym pogodzić, ma ciągle taką nadzieje, że on wróci i to daje jej siłę, żeby żyć. Ona zostaje z małą córeczką i to też daje jej ogromna siłę, żeby przetrwać. Ona nie załamuje się, nie wycofuje z życia, ponieważ wierzy bardzo długo, że ten ukochany mąż wróci. Dla mnie osobiście i zawodowo było to ogromnie ważne spotkanie z panem Andrzejem Wajdą i z jego myśleniem i wielki dla mnie zaszczyt, że mogłam wziąć udział w tym projekcie, ale i dla mnie osobiście, bo mój pradziadek został zamordowany w Katyniu. I to zachowanie, losy Anny były bardzo podobne do losów mojej prababci. To było dla mnie bardzo poruszające, ponieważ znałam tą historię i mogłam przez chwilę spróbować tego doświadczyć. To jest też bardzo osobisty film dla pana Andrzeja, gdyż jego ojciec został zamordowany w Katyniu. I kiedy spotkaliśmy się, żeby porozmawiać, nawet nie o roli, ale o sprawie, to miałam poczucie, że się bardzo dobrze rozumiemy mimo różnicy wieku. Dla mnie to nie była też obca historia, bardzo ją przeżywałam.

DS: Wajda wspominał, że to nie będzie "film polityczny"

Maja Ostaszewska: Pan Andrzej robi kino artystyczne i takie to kino jest. To nie jest film polityczny, to nie jest film historyczny, mimo, że większość tych historii jest zainspirowana albo bierze swoje źródło w prawdziwych historiach i to nawet czasem takich, które są zaskakujące. A wszystko to jest z jakichś dzienników, historii, jakie znał pan Andrzej. Dlatego jest tam wiele prawdy, natomiast to jest kino artystyczne i to jest ważne, ponieważ w taki sposób to film uniwersalny i będzie mógł być odbierany nie tylko przez ludzi związanych z Katyniem, ale i też przez młodzież w naszym kraju i za granicą.

DS: Skoro pojawił się wątek porozumienia międzypokoleniowego... Bierze Pani udział w projektach opowiadających historie ludzi młodych we współczesnym świecie. Dużo jest takich projektów i w teatrze i w filmie, to choćby teraz Anioły w Ameryce. Czy Pani czuje się głosem pokolenia, czy jest raczej "własnym województwem", indywidualnością, która nie utożsamia się z pokoleniem?

Maja Ostaszewska: Film Patrzę na ciebie Marysiu Łukasza Barczyka był postrzegany jako właśnie taki głos pokolenia, że on bardzo dobrze oddaje to, co się dzieje we współczesnej Polsce. I rzeczywiście myślę, że ten film dotknął czegoś takiego, Łukaszowi udało się tego dotknąć. Film ten w bardzo szczery, prosty, bezpretensjonalny sposób oddał obraz kondycji naszego pokolenia. Natomiast te projekty są różne, np. Anioły Mamy tam bohatera, który wcale nie jest taki młody. Tam są duchy, matki, anioły. Ja się nie czuję głosem pokolenia, wręcz mnie śmieszą takie deklaracje, tzn. jak ktoś się czuje, to jego sprawa. Ale ja na ogół nie lubię, kiedy aktorzy się zbyt 'nabzdyczają', kiedy mają poczucie jakiegoś mesjanizmu w swoim zawodzie. Dla mnie to jest niezwykłe, jeśli rzeczywiście biorę udział w jakiś olbrzymim projekcie, tak jak w przypadku Katynia. To jest tak ważny, tak dramatyczny temat dla wielu osób. Przecież mamy tak wiele zarejestrowanych rodzin, związków katyńskich czy też nie zarejestrowanych jak moja rodzina, a to jest taki bardzo delikatny temat. No i to rzeczywiście daje poczucie wielkiej odpowiedzialności i z wielka pokorą podchodzi się do takiego tematu. Natomiast poza tym ja naprawdę wolę, żeby to widzowie się opowiedzieli za tym, że coś jest znaczące, że to jakiś znak czasu, głos pokolenia. Natomiast zapala mi się czerwone światełko, jak sam twórca mówi, że jest głosem pokolenia albo że ten film 'zmieni myślenie widza'. Naprawdę niech to widzowie sami najlepiej oceniają. Ja staram się robić najlepiej to, co robię i tyle, a czasem w dzisiejszym świecie widzę, że jest mi bliżej do postaw ludzi starszych niż młodszych. Bo jak patrzę na Młodzież Wszechpolską, to z tą młodzieżą nie chcę mieć nic wspólnego. Utożsamiam się z tym, co mówi Wisława Szymborska, a na pewno nie z tym, co mówi Młodzież Wszechpolska, tak to jest.

DS: Czy pociąga Panią reżyseria? Bo aktorstwo to też jest kreacja, choć może być czasami tylko odtwarzaniem woli reżysera

Maja Ostaszewska: Muszę powiedzieć, że swego czasu myślałam o reżyserii. Bo właśnie miałam takie poczucie, że jednak aktor buduje tę postać, ma jakiś tam wpływ na strukturę spektaklu czy też filmu, ale tak naprawdę reżyser kreuje tę rzeczywistość, decyduje się na konwencje, bardzo często na historie, które opowiada, zwłaszcza właśnie w Polsce czy Europie, gdzie to autorskie kino jest dużo silniejsze - tutaj rzadko jest tak, że producenci coś narzucają. Miałam takie ciągoty, marzenia, ale jak na razie to spełniam się w aktorstwie, więc może za jakiś czas, kto wie. Bo bywa tak, że gdy aktorzy się łapią za reżyserowanie, to jest bardzo źle, ale może kiedyś spróbuję.

DS: Uwielbia Pani kino. Gdybyśmy mieli ułożyć takie menu autorskie, osobiste, na wieczór kinomana, powiedzmy trzy żelazne, ulubione tytuły w Pani repertuarze?

Maja Ostaszewska: To będzie bardzo trudne, ale na pewno byłby to któryś z filmów Bergmana, bo jest to mój ulubiony reżyser i mogę powiedzieć, że jest trochę tak, jak gdyby był moim nauczycielem. Bo godziny wgapiania się w jego filmy i aktorstwo w jego filmach to rzeczywiście była dla mnie wielka lekcja. Tylko teraz pytanie, który z jego filmów, czy Szepty i krzyki czy Fanny i Aleksander. Powiedzmy niech to będą Szepty i krzyki, bo są takim filmem szerszym, bardziej epickim. Dalej będzie z kolei film Viscontiego Zmierzch Bogów. Dla mnie to też niezwykłe kino i też takie kino, które opowiada obrazem, kino takie też literackie. To są filmy i taki sposób budowania przestrzeni literackiej, za którym tęsknię. Kino szersze, opowiadające bardziej obrazem. To by była druga pozycja. No i trzecia, Bertolucciego Pod osłoną nieba. To jest film, który mnie porusza, wzrusza, jest dla mnie zmysłowy, prawdziwy. Z filmów nowszych ogromne wrażenie zrobiły na mnie Godziny, do dziś ten film bardzo przeżywam, bardzo pamiętam. Jest bardzo dużo takiego wspaniałego kina. Jeśli chodzi o polskie filmy, ja się wychowałam na filmach Andrzeja Wajdy, na Pannach z wilka, na Weselu, na Ziemi obiecanej, to są takie filmy, które były oglądane w naszym domu bez przerwy. Wychowałam się na filmach Hasa, ale te pytania odnośnie wyboru są bardzo trudne. Wspominałam o Woody Allenie, cenię oczywiście to kino, ale to nie są takie filmy, dla których zdecydowałam się być aktorką i grać w filmach, mimo że są fenomenalne, zwłaszcza te stare.

DS: A jeśli dobre kino to gdzie, w kinie czy w kinie domowym?

Maja Ostaszewska: Oczywiście, że w kinie. Nie ma nic lepszego niż kino. Czasem jest dobrze i przyjemnie obejrzeć i mieć coś w domu, kiedy tylko ma się ochotę, ale magia kina, duży ekran, samo wyjście jest oczywiście czymś absolutnie niezastąpionym. Kilka lat temu kiedy kina domowe stały się bardzo popularne, istniały obawy, że kina opustoszeją, ale nic takiego na szczęście nie ma miejsca, ludzie walą tłumnie do kin.

DS: A my sobie siedzimy w dawnym Teatrze Rozmaitości, teraz TR. I nie tylko profesjonalistów podejrzewam interesuje, "jak się robi TR", teatr, który, który obnaża, dotyka trudnych, bolesnych czasem czy wstydliwych problemów, tabu. Tu często są grane postacie dotknięte chorobami współczesności, poddawane różnym destrukcjom. Czy granie takich postaci, poruszanie takich tematów nie spycha aktora w jakieś niebezpieczne rejony świadomości?

Maja Ostaszewska: Absolutnie nie, na tym polega profesjonalizm, że tak naprawdę role trudne, to role najciekawsze. Jakbym miała dostawać role, które nic ode mnie nie wymagają, nic mnie nie kosztują, nie obchodzą i mogę je zrobić jak pstryknięciem palcami, to tak naprawdę byłby to nudny zawód. Czasem rzeczywiście przy rolach lekkich dobrze jest być rozluźnionym, z poczuciem humoru i z dystansem podchodzić do sprawy. Ale generalnie role trudne, wymagające najwięcej własnego wkładu to są role najciekawsze. Tekst, który ostatnio robimy Anioły w Ameryce, dotyczy realiów lat 80tych w Ameryce. Tak naprawdę to jest straszne, że on jest tak u nas aktualny dziś, że u nas są takie realia. I mówi się, że my robi my wielką rewolucję, bo robimy sztukę, w której mówimy o gejach i AIDS, a przecież to jest normalne. Tzn. to jest straszne, że ten nasz teatr nazywa się teatrem, który przekracza jakieś granice - my mówimy wyłącznie o tym jakie jest życie.

DS: Tadeusz Sobolewski napisał, że Pani to "wybitne zjawisko teatralne, które odkryte zostało w pewnym momencie dla kina tak nagle, szybko i mocno." To była rzeczywiście mocna scena - u Spielberga, na planie Listy Schindlera

Maja Ostaszewska: Tak, traktuję to jak jakiś sen, jak wspaniałą przygodę. Ja byłam wtedy na pierwszym roku szkoły teatralnej w Krakowie, byłam jeszcze kompletnie zielona, nie miałam żadnych doświadczeń z kamerą. To zresztą zabawne, bo to był szeroki casting i takich osób, które pasowały wizualnie do tego projektu, była cała masa. I bardzo śmiesznie było, bo te roczniki, które kończyły i nic nie miały w CV, żadnych filmów, to mieli to, że już u Spielberga zagrali, mimo że tam ktoś przeszedł po prostu w tłumie. Także to nawet jest anegdotyczne. Dla mnie jest to ciekawe, bo siedziałam tam pięć dni i miałam tę scenę - później było to wycięte - że padam, strzelają mi w głowę i miał być potem najazd na Bena Kingsleya. Więc miałam ten wielki zaszczyt, że mogłam przy nim chwilę pobyć. Widziałam jak podchodził, rozmawiał, mi też dawał jakieś uwagi. Ja miałam kilka tych scen, zostało z tego niewiele w filmie, ale doświadczenie bardzo niezwykłe. Wtedy u mnie nie można było mówić nic o profesjonalizmie i pamiętam, jak zagrałam ten upadek. Od kaskaderów musiałam się nauczyć jak ten upadek po strzale w głowę wygląda. Te efekty specjalne były dla mnie czymś tak nowym, że jak to się zdarzyło, to mimo, że wszytko się skończyło i wszyscy krzyczeli "stop", ja leżałam na tym bruku i nie mogłam się podnieść. A jak wstałam, to trzęsły mi się łydki, czułam się jak po wypadku, nie miałam żadnego dystansu do tego, co robię. Była to wspaniała przygoda, ale i straszna dla mnie, bo ja się poczułam w pewnym momencie jakbym była naprawdę na wojnie, poczułam jakąś taką straszną grozę, bo ten plan był doskonale przygotowany. Na takim planie zobaczyłam jakie to jest nieprawdopodobne, jaka to jest magia tego kina. Jak to może być bardzo wiarygodne. To był taki moment, że ja kino kochałam jak widz. Dla mnie zawsze ważniejszy był teatr, a dzięki temu mogłam doświadczyć, jakie to jest niezwykłe - praca z kamerą.

DS: To był debiut, zdaje się, z bardzo złożoną charakteryzacją.

Maja Ostaszewska: No tak, bo tam miałam ten cały makabryczny efekt specjalny pod chusteczką, efekt rozpryskującego się mózgu, było to okropne wrażenie. Pamiętam, to wszystko spływało mi po twarzy, czułam się jak po wypadku, no ale to był epizodzik. Kiedy myślę o swoim debiucie filmowym, to myślę o Przystani Janka Hryniaka. To było niezwykłe, bo najpierw nie grałam w żadnych filmach, zrobiłam dyplom i dostałam propozycję roli głównej, więc byłam przerażona, bo nie miałam szans próbować w jakiś mniejszych rólkach. Było to dla mnie ogromne doświadczenie, ale fajna praca. Tak naprawdę był to dla mnie moment przełomowy. Ta rola została tak jakoś bardzo dostrzeżona. Dostałam ku swojemu ogromnemu zdziwieniu nagrodę w Gdyni, właśnie nie za debiut, ale za główną rolę, co było dla mnie szokujące, nawet nie było mnie wtedy na tym festiwalu. Ktoś ze znajomych powiedział mi, słuchaj, dostałaś nagrodę za główną rolę. Ja nie mogłam w to uwierzyć. Moja przygoda zaczęła się od Przystani, to był mój początek.

DS: A jakie plany na przyszłość, Pani Maju?

Maja Ostaszewska: Teatr telewizji, spektakl w reżyserii Marii Zmarz-Koczanowicz. Jeszcze nie wiem, kiedy będzie emisja, ale to może być bardzo ciekawe, to bardzo ciekawy tekst i wspaniała jak zwykle reżyseria Marysi. Oczywiście zapraszam też do TR na Anioły w Ameryce. Jest masa planów na przyszłość, ale chyba nie chcę zapeszać. A jeśli chodzi o teatr, to potrzebuję troszkę odpocząć, nawet dla higieny psychicznej, bo faktycznie przez pracę przy Aniołach czuje się trochę wyeksploatowana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji