Artykuły

Kryzys języka

Ile można podtrzymywać rozmowę, skoro wykorzystywany język nie służy porozumieniu? - o "Językami mówić będą" w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Andrew Bovell stworzył sztukę "Językami mówić będą", łącząc swoje dwa wcześniejsze utwory - "Jak whiskey w oddechu ukochanego pijaka" i "Dalekie światła w ciemności". Te dwie osobne historie wyraźnie w "Językami" widać - są tak naprawdę pierwszą i drugą częścią sztuki. Koncept polega jednak nie na ich prostym zestawieniu, lecz na cynicznym wpisaniu ich bohaterów w porządkującą tę rzeczywistość naczelną zasadę zdrady. "Świat jest mały. Ostatecznie wszyscy kiedyś spotkamy się w łóżku", jak powiedziała, przytoczona w programie do najnowszego spektaklu Teatru Powszechnego, Brigitte Bardot. Oto pozornie osobne historie zazębiają się stopniowo, ukazując moralne pokrewieństwo bohaterów i fatalną matrycę, od której nie mogą się uwolnić. Podobnie skonstruowany, by posłużyć się przykładem, był film "Babel", w którym osobne epizody z czasem łączyły się w jedną, tragiczną w obu perspektywach - jednostkowej i ogólnej - historię. Małgorzata Bogajewska, reżyserka przedstawienia, skorzystała już raz z podobnego schematu - w zrealizowanym, również w Teatrze Powszechnym, "Dotyku" Marka Modzelewskiego w symultanicznym porządku oglądaliśmy dwie osobne historie, zbliżające obcych sobie bohaterów tym samym tematem. Wtedy była to kwestia uzyskania tożsamości przez homoseksualistów, problem coming outu na poziomie rodziny. W "Językami" rzecz dotyczy nie tyle uzyskania tożsamości, co raczej jej ponowoczesnego kryzysu - to historia trzech par, wzajemnych miłości, zdrad, historia potrzeby przeżycia czegoś "naprawdę".

Mam wrażenie, że już początek spektaklu ukazuje strywializowane i zachowawcze ujęcie sztuki Bovella, która jest co prawda tekstem otwartym na mocną interpretację, ale pozostawiona samej sobie, staje się tylko melancholijną opowiastką o utraconym pięknie uczuć, konserwatywną oceną współczesnego kryzysu, w ramach którego miłość - uczucie niegdyś czyste i nieskalane - jawi się tylko jako gra, a tzw. społeczeństwo jest w związku z tym smutnie przez chaotyczne poszukiwanie upragnionej prawdy przeżycia zdeterminowane. Bogajewska, choć pozostaje później wierna tekstowi, zaczyna od dwóch krótkich scen wprowadzenia, których u Bovella nie ma, scen w zbyt oczywisty sposób organizujących interpretacyjnie całość spektaklu. Oto oglądamy fragment sesji psychoterapeutycznej - Valerie (Katarzyna Herman) i jej pacjentka Sarah (Katarzyna Maria Zielińska) to bohaterki, które poznamy dopiero później. Teraz przysłuchujemy się tylko urywkowi rozmowy o problemach związku z żonatym mężczyzną. W ramach kreatywnej porady postawione zostaje pytanie, by tak rzec, fundamentalne - o wiarę w miłość. Postawione co prawda mocno beznamiętnie, bo przecież Valerie w tym samym czasie spogląda na zegarek, sprawdzając, kiedy będzie mogła skończyć sesję z uciążliwą pacjentką, ale i tak organizującą spektakl diagnozą naszych czasów pozostanie właśnie diagnoza zaprzepaszczonej wiary w miłość, która zapewnia prawdziwe emocje i przeżycia. Oto więc scena druga, uzupełniająca pierwszą - miejsce wyznania tej nie-wiary, klub, pub, nostalgiczna impreza przy piosence "Strange" Grace Jones, śpiewającej, nieco w kontekście spektaklu tautologicznie: "Strange, I've seen that face before [] Dance in bars and restaurants, home with anyone who wants". Na chwilę pojawiają się wszyscy bohaterowie - zagubieni, stęsknieni, szukający okazji do zdrady, niepewni siebie. Teraz będziemy ich po kolei poznawać, dokładając do układanki kolejne elementy. I nic już nie zakłóci oczywistości spektaklu, który powoli i jednostajnie, wywołując lub nie wywołując zaskoczenia fabułą, dobrnie do końca.

Po autorskim wstępie, reżyserka powraca do Bovella - oglądamy pokoik w podrzędnym hotelu, w którym odmalowana zostaje skomplikowana na pierwszy rzut oka scena z mocno telenowelowym zacięciem - oto Leon, mąż Soni, zdradza ją z Jane, żoną Pete'a, a tuż obok, w symultanicznym obrazie, Sonia zdradza Leona z Petem. Bovell nie tylko każe małżeńskim parom zdradzać się na tym samym łóżku i w tym samym czasie, ale każe im również porozumiewać się tymi samymi, jednocześnie wypowiadanymi słowami. Przyjęcie tego pomysłu bez zastrzeżeń obnaża spektakl zarówno reżysersko, jak i aktorsko - nieudolnie i/bo zachowawczo poprowadzona scena wzbudza przede wszystkim współczucie dla aktorów, którzy męczą się niemiłosiernie, próbując wypowiadać równocześnie swoje kwestie, gładko je od siebie przejmować, czy w jakikolwiek inny sposób ukazać nam trywialność, banał i uniwersalność modelu zdrady - na próżno. Później następują trudne wyznania, zapijanie smutków, kace moralne i układanie życia po zdradzie na nowo. I druga część, sprowadzająca się mniej więcej do tego samego leitmotivu, tyle tylko, że okraszonego dawką kryminalnej historyjki, której zawiłości poznajemy w procesie ciągłego rozbijania i scalania planów, zaburzania porządku czasowego i nakładania na siebie pozornie niezależnych wypowiedzi. Aktorzy usilnie próbują oddać wszystkie uczucia, które rządzą bohaterami sztuki. Zatracająca się malowniczo w tańcu Olga Sawicka, smutek i wina wypisane na twarzy Szymona Bobrowskiego, łzy cieknące po policzkach Katarzyny Herman - najwyższe emocje grane na najwyższych tonach sprawiają, że między publicznością a sceną wyrasta mur sztuczności. I jest to kolejna słabość granego na Małej Scenie spektaklu, który nie potrafi wykorzystać przestrzeni zbliżającej widzów do aktorów - przestrzeni, w której dużo łatwiej wciągnąć widza w opowiadaną historię i jej emocje, niż na regularnej scenie pudełkowej.

Scenografia doskonale rymuje się z ideą spektaklu - skoro kolejne historie są oparte na tej samej podstawie, a fabularne różnice okazują się różnicami właściwie mało znaczącymi, to i przestrzeń gry powinna pozostawać właściwie niezmieniona. Na ścianie wciąż ta sama ohydna tapeta w mdłe kwiaty, pośrodku wciąż to samo łóżko - a to służące hotelowej zdradzie, a to pełniące rolę kozetki u psychoterapeutki. Kosmetyczne zmiany są potrzebne tylko do tego, by uzmysłowić przeniesienie akcji do innego miejsca, nie niszcząc jednocześnie wrażenia ciągłego pozostawania w tej samej przestrzeni. A jednak - jakoś trzeba barowy stolik na scenę przetransportować, jakoś trzeba go następnie zdjąć. Rytm kolejnych "technicznych" wyciemnień, podczas których puszczana jest z głośników chilloutowa muzyczka, wzmacnia sztuczność i sztampę spektaklu, szybko zaczyna nużyć, a jeszcze szybciej uświadamia fakt, że na naszych oczach teatr przegrywa z opowiadaną przez siebie historią. Reżyserka z jednej strony próbuje nam udowodnić, jak bardzo pozorne są wszelkie zmiany, jak doskonale wszystko się przenika i wikła we wzajemnych zależnościach, a z drugiej - mimowolnie poddaje się technicznej konieczności przeprowadzania tych zmian, podporządkowuje format opowiadanej historii warunkom jej samej przeczącym. Smutny sens "Jęzkami" zogniskowany jest więc nie wokół kryzysu tożsamościowego, ale raczej wokół kryzysu teatru i jego języka, spełniającego funkcję jedynie, pardon, rozpaczliwie fatyczną. Tylko ile można podtrzymywać rozmowę, skoro wykorzystywany język nie służy porozumieniu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji