Artykuły

Traktował widza jak partnera, który współtworzył jego rolę

Rzadko się zdarza, by człowiek za życia stawał się legendą. A tak właśnie było z Gustawem Holoubkiem.Traktował widza jak partnera, który współtworzył jego rolę - pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.

Przede wszystkim był genialnym aktorem. Miał też znaczące osiągnięcia jako reżyser. Tworzył role zgodnie ze swoimi psychofizycznymi predyspozycjami, akcentując osobisty stosunek do postaci - bardziej będąc sobą, niż wcielając się w nie. Protestował przeciw określaniu jego gry jako "intelektualnej".

- Jestem szczerze rad, gdy ktoś dostrzega, że myślę - mówił przed laty w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". - Ale intelektualistą dla mnie jest ktoś, kto chce dotrzeć do prawdy, rozwiązując problemy życiowe prawie wyłącznie za pomocą mózgu. Przypisywana mi cecha intelektualisty wynika prawdopodobnie z tego, że na scenie staram się sprostać zapotrzebowaniu widza i być z nim w ciągłym kontakcie. Co nie oznacza, że chcę mu schlebiać, bo biorę pod uwagę jego - często nie najlepszy - gust. Chciałbym jednak zapytać go o zgodę na moją interpretację - czy jestem dostatecznie zrozumiały i sugestywny - bo traktuję widza jak partnera, który w pewnym sensie współtworzy moją rolę. Do tego celu posługuję się jednak inteligencją, która obok mózgu dopuszcza do głosu intuicję, umiejętność przewidywania i wszystko to, co niosą ze sobą bodźce zmysłowe: powonienie, wzrok, słuch, seks itd. Wolę być aktorem inteligentnym.

Odpierał zarzut, że aktor to człowiek, który ciągle gra: dyrektora, reżysera, prezesa czy parlamentarzystę. Pod jego ręką Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy (1972 - 1982) osiągnął apogeum świetności jako najlepsza, obok Starego Teatru w Krakowie, scena w kraju. Jako poseł na Sejm PRL - do złożenia mandatu w stanie wojennym - potrafił dla swego środowiska załatwić znacznie więcej niż jako senator kontraktowej kadencji, bo, jak twierdził, "w każdym kraju kultura należy do pierwszych dziedzin, które w okresie kryzysu idą pod nóż".

- Nigdy nie uchylałem się od bycia normalnym człowiekiem. Dyrektorem stałem się dzięki okolicznościom oraz chęci posiadania wpływu na całość teatru, a nie tylko na własną osobę. Koledzy, którzy wybrali mnie na prezesa SPATiF, oprócz aktorstwa dostrzegali we mnie widocznie jakieś cechy ludzkie. Jako poseł - powołany przez kolegów, aby załatwiać ich interesy - reprezentowałem nasze środowisko. Później Lech Wałęsa poprosił mnie i kolegów, abyśmy kandydowali do Sejmu i Senatu, z powodu prawdopodobnie naszych "zasług" albo i zasług dla odmiany Rzeczypospolitej. Odmowa stała się możliwa dopiero wtedy, kiedy się zorientowaliśmy, że znacznie większym pożytkiem społecznym od pobytu w parlamencie będzie nasz powrót do pełnego uprawiania zawodu.

Aktor znany był z przedniego poczucia humoru, w tym z umiejętności celnego portretowania, a niekiedy i podszczypywania bliźnich. Jednak być postacią z anegdot Holoubka - opowiadanych w teatralnej garderobie czy przy stoliku w klubie Czytelnika, zajmowanym przez Tadeusza Konwickiego, Janusza Głowackiego, Kazimierza Kutza, Henryka Berezę - uchodziło za nobilitację.

Autoironiczne spojrzenie na tę stronę swej natury zawarł Holoubek w powierzonej mu przez Zbigniewa Zapasiewicza roli Tigrowa w "Historiach zakulisowych" według nowelek Czechowa w Teatrze TV. Brawurowo zagrał w nich nestora sceny, który zawsze umiał się dopatrzyć uchybień w grze sławnych kolegów.

W 1999 r. zaskoczył wszystkich jako autor sugestywnych autobiograficznych "Wspomnień z niepamięci" - prozy jędrnej, a wysmakowanej, z celnie puentowanymi żartami, niekiedy rubasznymi, zawsze śmiesznymi. W pamięci autora rodzinny Kraków jawi się jako miasto mityczne, gdzie każda chwila dzieciństwa i przyspieszonego z racji wojny wchodzenia w dorosłość zda się być wartością nieprzemijającą. Dom, rodzice, rodzeństwo, koledzy, nauczyciele, katecheci, przyjaźnie, miłosne zauroczenia, każdy z tych epizodów niesie z sobą nowy rodzaj odkryć i olśnień. Opisanych wiarygodnie, ze swadą, z życzliwością do świata i ludzi, z podziwu godną dbałością o szczegół.

Wyznacznikiem klasy aktorskiej Gustawa Holoubka była zawsze perfekcja wykonawcza, a zwłaszcza doskonale podane słowo. Krytykował współczesny model teatru dopuszczający pozorny luz, mówienie w sposób imitujący nieład pośpiesznej, potocznej rozmowy, a niekiedy i żargonu ulicznego.

- Ja to nazywam brutalnie mówieniem z odwołaniem się do organów trawiennych - wyznawał. - To wszystko dla mojego pokolenia jest niepojęte. Proste na scenie bynajmniej nie jest to, co łatwe, bo wtedy najwyżej staje się trywialne czy prostackie. Dla mnie wyznacznikiem tego, co proste, jest użytek, który mogę zrobić z wiedzy i umiejętności nabytych w przeszłości. Pamiętam sprzed wojny inscenizację "Snu nocy letniej" w Teatrze Polskim u Szyfmana. Pronaszko wyrąbał wówczas pod Warszawą pół lasu i umieścił na scenie prawdziwe drzewa. Na próbie generalnej Adolf Dymsza wszedł na scenę i pod każdym z tych chojaków z osobna zrobił to, przy czym piesek podnosi nóżkę. Jego gest był pojemny i znamienny. Jeżeli ktoś postawił las na scenie, to już nie ma co grać. U Szekspira wystarczył zatknięty kijek z napisem "wood". Wchodzili aktorzy w biały dzień i po chwili widzowie byli święcie przekonani, że są w lesie. To aktorzy grali las.

Gustaw Holoubek należał do tych charyzmatycznych artystów teatru, dla których zagranie lasu nie stanowiło problemu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji