Artykuły

Nikt nie wypełni pustki po Holoubku

Trawestując słowa Mickiewicza i tytuł filmu Konwickiego, dałoby się powiedzieć, że aktorstwo Holoubka było jak lawa. Z pozoru chłodne i wykoncypowane, w głębszych warstwach wręcz żarzące się emocjami, eksplodujące goryczą i żalem - pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Trudno posegregować wspomnienia. W mojej pamięci nakładają się obrazy z Gustawem Holoubkiem w roli głównej. Wielka Improwizacja z Dejmkowskich "Dziadów" z 1967 roku. Wyprostowana sylwetka Konrada i słowa Mickiewicza jak sztylet przeszywające powietrze. A potem, w przełomowym roku 1989, oglądana podczas specjalnego seansu z udziałem reżysera Tadeusza Konwickiego "Lawa". Tam też nie grał, a był Konradem. I można było odnieść wrażenie, że cały ten poruszający film powstał dla drugiej Wielkiej Improwizacji Holoubka. Wtedy, u Dejmka, na scenę wychodził buntownik w imię ideałów wolnej Polski i wolnej w niej inteligencji. 22 lata później Stary Konrad rozmawiał ze swym odbiciem z minionego czasu. Gorzko, ściszonym głosem, który z rzadka nabierał nieoczekiwanej siły. Z pasją, ale i świadomością mędrca, który wie doskonale, jak niewiele zostało. Rozlicza więc siebie i nas słowami poety, w mgnieniu oka stającymi się jego własnym przesłaniem. Wystawia gorzki rachunek strat - niezrealizowanych marzeń, teraz odbieranych jako czcze mrzonki.

Miał w sobie jakąś niewiarygodną, trudną do zamknięcia w słowach zachłanność na życie. Ostatni raz widziałem Go bodaj w ubiegłym roku po którejś z premier warszawskiego Teatru Ateneum, którym od lat kierował. Bankiet odbywał się w niewielkiej salce na piętrze, z trudem mieszczącej wszystkich gości. Gustaw Holoubek pojawił się, kiedy wypełniła się po brzegi. Wszedł wolniutko, pomiędzy rozstępującym się szpalerem gości. Żartując ze swej choroby, cichym głosem podziękował twórcom przedstawienia. A potem usiadł gdzieś z boku, aby nie być w centrum uwagi. W drżącą dłoń włożył cienkiego papierosa, za nic mając wszelkie zdrowotne zakazy.

Na premierę "Sonaty jesiennej" w swoim teatrze przysłał list do twórców. Pisał, że zobaczy spektakl, gdy tylko zdrowie mu na to pozwoli. Planował na listopad wystawienie "Dziadów" w wersji rapsodycznej, widząc projektowane ascetyczne widowisko jako swe rzeczywiste pożegnanie ze sceną. Nie zdążył.

Zostaję więc z Holoubkiem zapamiętanym. Z jego niskim wibrującym głosem, najlepiej brzmiącym w absolutnej ciszy, bo mówiącym ze sceny o sprawach najważniejszych. Z jego wyprostowaną, a potem już mocno przygarbioną sylwetką, na której piętno odcisnęło całe życie. Z tym wszystkim, co za Kazimierzem Brandysem można by nazwać "sposobem bycia" - i w sztuce, i w życiu. Zawiera się w nim mit Gustawa Holoubka - zbudowany za życia, ale absolutnie zasłużony. Po rolach u Jerzego Jarockiego, Macieja Prusa, Kazimierza Dejmka, Janusza Warmińskiego, konstruowanych na podstawie wybitnej literatury Eliota, Gombrowicza, Mrożka, Bonda i wielu innych, przywykło się widzieć w artyście wzorzec aktora intelektualnego, mędrca, rozgrywającego na oczach publiczności pojedynek przeciwstawnych racji, analityka, badającego znaczenie wypowiadanych słów.

To oczywiście prawda, ale i zubożenie wizerunku twórcy. Trawestując słowa Mickiewicza i tytuł filmu Konwickiego, dałoby się powiedzieć, że aktorstwo Holoubka było jak lawa. Z pozoru chłodne i wykoncypowane, w głębszych warstwach wręcz żarzące się emocjami, eksplodujące goryczą i żalem. A że artysta w granych przez siebie rolach, o których wiedział zapewne wszystko, mieścił też wiedzę o świecie i własne o nim przemyślenia? I że nie były to myśli wesołe? Cóż, taki jest przywilej i obowiązek tych największych. Choć z drugiej strony wystarczy wspomnieć kreacje od owego intelektualnego zimna jak najdalsze. Pierwsza przychodzi mi do głowy ta z filmowej "Pętli" Wojciecha Jerzego Hasa. Przy niej nagrodzone Oscarem studium alkoholika w wykonaniu Nicolasa Cage'a z filmu "Zostawić Las Vegas" wygląda jak żart. Nie można było zagrać tego bardziej przejmująco, niż zrobił to Holoubek.

Przez całe lata polskie aktorstwo, przede wszystkim to teatralne, opierało się na dwóch filarach. Pierwszym był Tadeusz Łomnicki. Zmarł przed 16 laty podczas próby "Króla Leara" w poznańskim Teatrze Nowym. Drugim Gustaw Holoubek. Znali się doskonale, wybierając inne sposoby istnienia w zawodzie. Łomnicki, aktor na miarę Oliviera, wybrał samotność geniusza, samemu sobie wyznaczał kolejne pułapy. Holoubek zdecydował się na drogę być może jeszcze trudniejszą. Drogę lidera środowiska teatralnego, samemu nadając mu kształt i zasady. Okres jego dyrekcji w warszawskim Teatrze Dramatycznym, przerwany brutalną interwencją komunistycznej władzy podczas stanu wojennego, to najświetniejszy czas tej sceny. Porównywalny tylko do lat, kiedy stołecznym Teatrem Powszechnym kierował Zygmunt Huebner. Holoubek udowodnił wtedy, że w wyśmiewanej czasem i postponowanej profesji komedianta może istnieć coś takiego jak etos - rzecz dziś już absolutnie zapomniana.

16 lat temu Łomnicki, trzy lata temu - Jerzy Grzegorzewski. Dziś polski teatr traci kolejny, niewykluczone, że już ostatni punkt oparcia i odniesienia. Aktorstwo Gustawa Holoubka było sztuką niepowtarzalną, więc nie do podrobienia. Znowu boleśnie przekonujemy się, że artyści tej miary nie zostawiają następców. Dlatego można próbować ocalać tylko pamięć. O stylu grania i przywiązaniu do siły słowa. O wierze w moc klasyki, która w rozumieniu wielkiego aktora oznaczała doskonałość. I wreszcie przekonaniu, że teatr przetrwa jako sztuka czysta, niezależnie od wszystkich argumentów przeciw.

Powracam pamięcią do wybitnego "Króla Edypa" Sofoklesa z Ateneum, którego ukazał w formie krańcowo ascetycznej, stawiając na samą esencję słów i tragicznych namiętności. Przypominam sobie wstrząsający monolog Starego Aktora z telewizyjnego "Wyzwolenia" w reżyserii Prusa - ostatniej roli aktora. Paradoks: Łomnicki żegnał się telewizyjnym "Stalinem", grając w nim żydowskiego aktora, próbującego w stalinowskiej Rosji rolę Leara. Holoubek zostawia okruch ze słów Wyspiańskiego, czyniąc z nich własny testament. Po nich i po ich teatrze na koniec jednak zostaje pustka. Nic nie da się zrobić.

Beata Tyszkiewicz - aktorka

Wyrastałam w przekonaniu, że nie ma ludzi niezastąpionych. Otóż uważam, że nie dotyczy to Gustawa Holoubka. Ogromnie żałuję, że nie nagrał dla telewizji, dla młodych aktorów jakiejś serii wykładów dotyczących aktorstwa, prowadzenia teatru, swoich wspomnień. Jego po prostu zawsze było za mało. Ja przynajmniej zawsze cierpiałam na pewien niedosyt. Pierwszy raz zagrałam u boku Gustawa we "Wspólnym pokoju" Hasa i okropnie mi przeszkadzała jego źle doklejona broda, która błyszczała w świetle. To mnie peszyło i rozpraszało - ciągle patrzyłam na tę nieautentycznie wyglądającą brodę... Poza tym wspomnienia z tamtego planu mam raczej przyjemne. Gustaw był wspaniałym gawędziarzem, świetnie opowiadał. Jego następcą może być tylko Marek Kondrat, on jest moim zdaniem ze szkoły Gustawa.

Jan Englert - aktor

Myślę, że na wspomnienia jest za wcześnie. Siła osobowości Gustawa Holoubka powoduje, że bardzo długo będzie z nami. Jest. Będzie nam towarzyszył jeszcze przez bardzo długi czas, ponieważ był dla nas wszystkich symbolem tego, co najbardziej wartościowe w człowieku tworzącym, człowieku, który swoją osobowością powoduje, że zmienia się świat. To nie świat wsysa jego, tylko on panuje nad światem. Jego najbardziej charakterystyczną cechą było to, że niezwykle afirmował życie, uważał je za największy dar. Dlatego tak długo nie wpuszczał do siebie śmierci. Choć kilkakrotnie przedwcześnie ogłaszano jego odejście, prawdziwa śmierć nie miała do niego dostępu, a on potrafił sobie z niej żartować. Musiał być już bardzo zmęczony, skoro pozwolił jej przyjść do siebie. Nie była to jakaś heroiczna walka. W Holoubku najwspanialsze było to, że wszystko, co się wokół niego działo, było naturalne, nie było skonfabulowane, wysilone. Zarówno w jego kreacjach, jak i w jego stosunku do tych kreacji, do blichtru, jaki towarzyszy zawodowi aktora, było coś bardzo naturalnego, pozbawionego wysiłku. Nie było w tym żadnej chęci wyścigu ani próby zabiegania o cokolwiek. Oczywiście na tego rodzaju tolerancję wobec brudów świata może sobie pozwolić tylko ktoś, kto ma wymiar ponadprzeciętny, kto ma autentyczny dar tworzenia. I to tworzenia nie tylko sztuki, ale też przyciągania do siebie ludzi, dar powodujący, że gdy trzeba było coś poważnego powiedzieć, zająć poważne stanowisko, to był pierwszy adres, pod który się wszyscy udawaliśmy. Autorytet? - to za mało. Patriarcha? - też. Symbol? - tak. Choćby nie wiem, jak głupio to zabrzmiało. Symbol tego, co w człowieku najważniejsze - człowieczeństwa.

Jerzy Pilch - pisarz

Moje wspomnienia o Gustawie Holoubku są przede wszystkim krakowsko-piłkarskie. Holoubek podobnie jak ja był dość ortodoksyjnym kibicem Cracovii. W czasach krakowskich mieszkał w tym samym rejonie, w którym swego czasu mieszkał mój ojciec - w pobliżu krakowskich Błoni i stadionu Cracovii. Było to nie bez znaczenia, bo Gustaw Holoubek był dokładnie z tego samego rocznika co mój ojciec.

Kawałki dotyczące młodości krakowskiej, piłki nożnej i Cracovii bardzo dobrze opisał w tomie prozy autobiograficznej, której tytułu teraz nie pamiętam. Ja jakoś na to zareagowałem i napisałem o tej książce felieton. Holoubek zadzwonił do mnie i tak poznaliśmy się osobiście. Mało kto dzwoni po felietonach, jemu czasem się to zdarzało - nie ma co ukrywać, że zrobiło to na mnie wrażenie. Raz byliśmy na meczu Cracovia - Polonia Warszawa w Warszawie. To było stosunkowo niedawno - już za moich czasów warszawskich. Był wtedy w doskonałej formie. Była w tym pewna dramatyczna trauma, mianowicie: on przez cały mecz w ogóle się nie odzywał i palił papierosy. Mecz nie był specjalnie dramatyczny, bo Cracovia wygrała wtedy trzy do zera. Ale on milczał i tylko raz się odezwał, mówiąc: "A bramkarz jak chuj stoi".

Czuję ogromny żal po śmierci Gustawa Holoubka. Miałem od niego zaproszenie do Bliklego. Wybierałem się i przekładałem to z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Ale tak to jest - odkłada się, a później jest po meczu.

Antoni Libera - pisarz

Wprawdzie zdawałem sobie sprawę z poważnego stanu zdrowia Gustawa Holoubka i z tego, że ostatnio choroba bardzo się nasiliła, ale śmierć jest zawsze smutnym zaskoczeniem. To bardzo przykra wiadomość, bo Holoubek to jeden z ostatnich wielkich artystów, i nie tylko sztuki aktorskiej. Miesiąc temu, w rocznicę zdjęcia z afisza "Dziadów" z 1967 roku, miałem honor razem z Holoubkiem wziąć udział w audycji telewizyjnej poświęconej temu spektaklowi i to był chyba jego ostatni publiczny występ. Choć Holoubek nie był obecny w studio, tylko mówił z domu, widać było, że jest poważnie zmieniony. A jednak zaimponował mi swoim zachowaniem: po pierwsze tym, że mimo poważnego stanu zdrowia był z nieodłącznym papierosem - czego zasadniczo nie pochwalam, ale w tym wypadku robiło wrażenie, że się nie liczy ze swoją chorobą. Po drugie tym, że choć wyglądał na ogólnie osłabionego, jego wypowiedź okazała się bardzo silna, zarówno pod względem sensu, jak i ekspresji. Powiedziałem wtedy i chcę to teraz powtórzyć, że na pytanie, czy "Dziady" z 1967 były "Dziadami" Dejmka czy Holoubka, moim zdaniem odpowiedź brzmi, że były to "Dziady" Holoubka. Improwizacja Holoubka i wszystkie sceny, w których brał udział, tworzyły osobny spektakl w spektaklu. Cała inscenizacja "Dziadów" niespecjalnie mi się podobała, "Dziady" Swinarskiego zrobione w 1973 roku w Krakowie w teatrze Starym jako całościowe przedstawienie wypadały lepiej. Natomiast to przedstawienie robił Holoubek jako arcydzielny wykonawca roli Konrada. I sam kontekst społeczno-polityczny moim zdaniem też został wyeksponowany przez Holoubka, a nie Dejmka. Patrząc na to po latach, uważam, że Dejmek jako inscenizator został w to wciągnięty i kontekst polityczny nie był jego intencją. To dzięki Holoubkowi ten spektakl stał się tym, czym się stał.

Byłem miłośnikiem wielu ról Holoubka, i filmowych, i teatralnych, niewątpliwie jednak te "Dziady" ze względu na kontekst kultury narodowej stały się najważniejszą jego rzeczą. Ale na przykład rola w filmie Wojciecha Hasa "Pętla" wg opowiadania Hłaski to też wspaniała dawniejsza rola filmowa Holoubka.

Kiedy powiedziałem, że był artystą nie tylko teatru i kina, myślałem o jego wspaniałej polszczyźnie, która objawiała się nie tylko w życiu codziennym, ale też w książce "Wspomnienia z niepamięci", napisanej znakomitym językiem. W momencie, kiedy odszedł, warto ją wznowić jako bardzo dobrą literaturę.

Jan Klata - reżyser

Odszedł wspaniały aktor. Niestety, z racji różnicy pokoleniowej nie miałem okazji obserwować jego najwspanialszych kreacji na żywo, ale znam jego role filmowe - to przykłady wielkiego kunsztu. Szczególnie utkwiły mi w pamięci "Pożegnania" Wojciecha Hasa, w których stworzył fantastyczną kreację hrabiego Mirka. Jego rolę w tym filmie cechuje nieprawdopodobnie skoncentrowana dezynwoltura aktorska. Był przy tym hipnotyzująco uroczy, a przecież postać, którą zagrał, była skomplikowana, tragiczna. Oglądałem go wbity w fotel, nigdy nie widziałem na ekranie czegoś podobnego. Był wielką osobowością, z rodzaju tych, które przepalały ekran.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji