Artykuły

Artyści w krainie żartu

Pogoda ducha jest rzeczą bezcenną, zwłaszcza w czasach, które wydają się ponure. Niestety bywa ulotna i łatwo ginie, podobnie jak pamięć o niej. A dziś tak bardzo nam brak tej radości życia, jaką potrafiło wykrzesać z siebie pokolenie naszych pradziadków

Jesienią 1928 r. na ulicy Senatorskiej leżał krzyżem na chodniku Adolf Dymsza. Gęstniejący z każdą chwilą tłum przyglądał się, jak znany komik przyciska twarz do kratki ściekowej i głosem hollywoodzkiej gwiazdy Ala Jolsona śpiewa kołysankę "Sonny boy". Obok, w kinie znajdującym się w Galerii Luksemburga, trwała projekcja "Śpiewającego błazna" - drugiego w dziejach pełnometrażowego filmu dźwiękowego. To z niego pochodził przebój śpiewany przez Dymszę. Zaś w podziemiach Galerii, jak co dzień, odbywał się spektakl kabaretu "Qui pro Quo". Właśnie trwała przerwa, więc cały zespół zebrał się w garderobie Dymszy, bo gwiazdor zapewnił kolegów, że zbuduje urządzenie, które przeprowadzi transmisję z sali kinowej. "Obrazu wprawdzie nie zobaczycie, ale przynajmniej usłyszycie głos z ekranu" - oświadczył im dzień wcześniej Dodek. I dotrzymał słowa: artyści usłyszeli śpiew Ala Jolsona - tyle że z przewodu wentylacyjnego. Ale byli zachwyceni, w nabożnej ciszy słuchając - jak sądzili - ścieżki dźwiękowej filmu. I żart by się powiódł, gdyby nie nagły aplauz przechodniów z ulicy Senatorskiej.

W atmosferze wzniosłej powagi nie do wyobrażenia wydaje się powtórzenie takiej historii, jaka w lecie 1928 r. wydarzyła się w Zakopanem. Oto tuzy polskiej kultury - Antoni Słonimski, Stanisław Ignacy Witkiewicz i August Zamoyski - wybrały się do kina. Film okazał się nudny, a do tego niemy. Dwaj pisarze postanowili więc pomóc marnemu dziełu i zaczęli na żywo je dubbingować. "Witkacy objął w filmie rolę kobiecą i wykrzykiwał piskliwie: - Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem?" - opisywał Słonimski. On sam odpowiadał Witkiewiczowi basem: "Nigdy nie porzucę cię, póki nie zgnije najdrobniejszy korzonek mego drzewa genealogicznego". Dłuższą chwilę prowadzili taki dialog, nim przybyła wezwana przez kierownictwo sali policja. Funkcjonariusz wyprowadził legendy polskiej kultury z sali. Ale przy wejściu Witkacy zażądał, by policjant się przedstawił. Ten oznajmił, iż nazywa się Pieniążek, i zapytał chuliganów o ich godność. Historyczne nazwiska: Zamoyski i Witkiewicz zrobiły na nim wrażenie, zaś Słonimski, by nie czuć się gorszym, przedstawił się jako Sienkiewicz. Wówczas zasmucony policjant oświadczył im: "To panowie mają u nas własne ulice, a nie potrafią się zachować w bioskopie?" [potoczna nazwa kina - aut.].

Polaków na początku XXI w. charakteryzuje śmiertelna powaga. Kraj nie jest otoczony przez mocarstwa marzące o jego rozbiorze, gospodarki nie nękają kolejne kryzysy, a demokracji nie zastąpiły dyktatorskie rządy. A jednak mieszkańcy Polski są głęboko przekonani, że żyją w ponurych czasach.

Życie codzienne w II Rzeczpospolitej było nieporównywalnie cięższe niż współcześnie. Jednak jego ducha nie oddają ponure epopeje, lecz skrzące się radością dzieła Tuwima, Słonimskiego, Lechonia, Hemara i wielu innych. Wszyscy tworzyli teksty dla teatrzyku "Qui pro Quo", będącego kwintesencją tamtej epoki. Do legendy przeszedł psikus, który Adolf Dymsza zrobił aktorowi i baletmistrzowi Eugeniuszowi Koszutskiemu, posługując się fałszywym wekslem. "Przyjaciel mój był komornikiem. On to właściwie załatwił mi wszystkie formalności (oczywiście fikcyjne)" - zapisał Dymsza we wspomnieniach. Sprokurowany weksel z nazwiskiem Koszutskiego trafił do jego rąk. Ten wpadł do "Qui pro Quo" i z wściekłością krzyczał, iż domyśla się, kto wystawił ten dokument. "On ma pseudonim Jurand, a nazywa się Koszutski. To on sfałszował mój podpis. Pojadę do Lublina i mordę skuję!" - krzyczał o Bogu ducha winnym artyście z prowincji, noszącym to samo nazwisko.

Następnego dnia komornik zajął u Koszutskiego szafę z całą garderobą. "Wszystkie palta i garnitury były przewleczone przez dziurkę sznurkiem, a na końcu wisiała potężnych rozmiarów pieczęć" - opisywał Dymsza, który niby przypadkiem przyszedł w odwiedziny. Sam Koszutski i jego żona dostali do ręki pismo z informacją, ile lat więzienia grozi za uszkodzenie pieczęci lub sznurka. Udający zaskoczenie Dodek oświadczył, że sprawę zaraz załatwi. "Chwyciłem ze stołu nożyczki, przeciąłem sznurki. razem z pieczęcią schowałem do kieszeni i wybiegłem z mieszkania. Podobno Stacha Koszutska [żona aktora - aut.] zemdlała" - opisywał. Chwilę później inny aktor, Ludwik Lawiński. zatelefonował do przerażonego małżeństwa z pytaniem: "Czy był u państwa komornik Dymsza i wszystko załatwił?". Następnego dnia w pracy Dodek nie dostał po mordzie, lecz odebrał od Koszutskiego gratulacje za doskonale przygotowany kawał.

Umiejętność śmiania się z własnych słabości to dziś trochę zapomniana sztuka. Także dużo łatwiej doczekać się procesu o zniesławienie niż odpowiedzi dowcipem na dowcip. To. co wówczas uznawano za rzecz normalną, obecnie jest nie do pomyślenia. W "Qui pro Quo" istniała tradycja robienia sobie kawałów podczas spektakli -takich, by nastąpiło na scenie "ugotowanie się" aktora - ku powszechnej radości widzów. Takie sytuacje perfekcyjnie potrafił prokurować Dymsza, rywalizujący w tej dziedzinie o tytuł mistrzowski z Ludwikiem Lawińskim. Te zmagania Dodek rozstrzygnął na swoją korzyść, wykorzystując skecz, w którym jego konkurent rozmawia przez telefon z Kazimierzem "Lopkiem" Krukowskim. Dymsza z pomocą elektrotechnika podłączył dotąd głuchy aparat z drugim, w garderobie. Kiedy na scenie Lawiński podniósł słuchawkę, aby rozpocząć scenkę, usłyszał razem z publicznością głos ze słuchawki: ..Wstyd, poważny człowiek, którego ojciec jest prezesem Sokoła, mający żonę i dwóch synów, i to jeden jest kadetem, sam niedoszły adwokat, człowiek z takim brzuchem, żeby za parę złotych wariata strugał!!!". Sparaliżowany Lawiński usiłował powiedzieć, że nastąpiło błędne połączenie, ale zagłuszyła go wyjąca ze śmiechu publiczność i musiano opuścić kurtynę. Lawiński próbował odegrać się następnego dnia, wykorzystując pomoc "Lopka". Kiedy Dymsza, grając zakochanego rzeźnika. śpiewał dramatyczny kuplet o miłości, tnąc jednocześnie połcie mięsa, nagle zjawił się przy nim "Lopek" i niewinnie zapytał: "Czy mogę prosić o kilogram wieprzowiny?". Na to Dymsza z niezmąconym spokojem przerwał śpiew i odparł: "Niestety koszernej nie sprzedajemy" - i kontynuował występ, czym "ugotował" Krukowskiego. Jak sam przyznawał, uratował go nie tyle refleks, co fakt, iż: "Po ich oczach przed spektaklem poznałem, że coś się święci".

Tak Dodek zdobył tytuł króla żartu, zaś drugie miejsce przyznawano w Warszawie komikowi z rewii "Morskie Oko" Janowi Bieczowi. Jak odnotował Jerzy Jurandot, o ile mało kto pamiętał role tego aktora, o tyle o żartach opowiadała cała stolica. Jedną z bardziej perfidnych pułapek zastawił on na aktora o nazwisku Kuncewicz. Biecza zirytowało obnoszenie się tego jegomościa z arystokratycznym nazwiskiem i rodzinnymi koligacjami. Zaprosił go więc do przygotowanego przez siebie lokalu. Udając lekki rausz, oświadczył: "Nie rozumiem, czym tak się chełpisz, w tym mieście co drugi typ nazywa się Kuncewicz". Gdy artysta się oburzył, Biecz zaczepił pierwszego z brzegu kelnera, pytając: "Jak pan ma na nazwisko?". Odpowiedź brzmiała "Kuncewicz". Przy wychodzeniu z lokalu zapytany szatniarz odpowiedział: "Kuncewicz" i nawet dorożkarz się nazywał "Kuncewicz". Prawdziwy Kuncewicz wracał do domu zdruzgotany.

Gdy wspominamy tamten świat, zawsze rodzi się pytanie, czemu odszedł on bezpowrotnie. Być może stało się tak, bo zbytnia wesołość stwarza dziś u ludzi poczucie zagrożenia. Co z kolei rodzi agresję. Podobną do tej. jaką zareagował pewien dentysta bywający za kulisami "Qui pro Quo". Dowcipy artystów tak go paraliżowały, że pewnego razu, gdy ktoś mu powiedział, że na placu Saskim umieszczono płytę z napisem "Nieznanemu Żołnierzowi", uznał, iż znowu szykuje się wymierzony w niego kawał.

Gdy znalazł ową tablicę - z absurdalnym jego zdaniem napisem -wrócił do teatrzyku z mocnym postanowieniem, że nikt nie będzie z niego kpił. Gdy tylko przekroczył progi "Qui pro Quo", zakrzyknął gromko pod adresem całego zespołu: "Idioci! Żeby mnie nabrać, nawet specjalnie płyty kładą!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji