Głos w dyskusji o "Dziadach"
Wystawienie "Dziadów" nie jest rzeczą łatwą ani prostą. Wysiłek teatru musi być szczególny, tak jak szczególne jest to dzieło Mickiewicza. "Dziady" jako forma dramatyczna stanowią unikat. Gdy w znanych historycznie typach formy dramatycznej (jak dramat antyczny, dramat nowożytny z okresu klasycyzmu francuskiego lub dramat szekspirowski) możliwe jest powtarzanie się w obrębie każdego z tych typów, tak różnych w stosunku do siebie, indywidualnych egzemplarzy typu, "Dziady" jako forma dramatyczna są niepowtarzalne, tworzą typ same dla siebie.
Słowacki pisząc "Kordiana" pod niewątpliwym wpływem Mickiewicza, nie potrafił i nie mógł, choć nie brakło mu talentu, powtórzyć indywidualnego egzemplarza typu "Dziadów", lecz stworzył odrębny typ - unikat.
Nie tak dawno jeszcze panowało przeświadczenie, klasyfikujące dramaty na sceniczne i niesceniczne. Dzisiaj nie wyobrażamy sobie dramatu, tzn. - biorąc najogólniej - utworu literackiego, ujętego w for mę dialogów i ewentualnie monologów, który by nie nadawał się na scenę. W pojęciu dzisiejszym "Dziady" nie tylko stanowią dramat sceniczny, lecz, jak świadczy o tym przedstawienie "Dziadów" w Teatrze Polskim, narzuca teatrowi konieczność nowych form konkretyzacji scenicznej, form, które tylko częściowo leżą w kręgu doświadczeń, jakich dostarczyły przedstawienia wszelkiego rodzaju dramatów regularnych, "normalnych". Sztuka teatru polega na ucieleśnianiu wizji, którą sugeruje tekst dramatu. W ucieleśnianiu tym tkwi element twórczy, który sprawia, że teatr nie jest tylko instrumentem, narzędziem wykonawczym, lecz stanowi autonomiczną gałąź sztuki. Teatralne ucieleśnianie wizji niezmienionego tekstu dramatycznego może być coraz inne i różne, i za każdym razem równie doskonałe, podobnie jak mogą być równie doskonałe choć różne wykonania koncertu Chopina np. przez różnych pianistów. Mówiąc nawiasem przedstawienie "Dziadów" w Teatrze Polskim było dla mnie swojego rodzaju odkryciem mickiewiczowskiego arcydzieła. Utwór tak znany, po wielekroć w ciągu paru dziesiątków lat czytany, dopiero na deskach scenicznych objawił całą swą pełnię poetyckiego ciała i krwi, podobnie jak utwór muzyczny, znany z optycznego czytania nut, słyszanych "w głowie", poznaje się naprawdę w potoku rzeczywistych słuchowo brzmień instrumentalnych
Przez cały ciąg przedstawienia "Dziadów" snuje się scenograficzny motyw nocnego nieba, to chmurnego, to iskrzącego się konstelacjami gwiazd. Niebo to, niby łuk kopuły, obejmuje całą górną przestrzeń sceny. Motywu tego nie nakazuje żadna wskazówka poety, nie narzuca go również z koniecznością żaden moment tekstu. Poza niektórymi scenami Części I i ostatnią sceną Części III, gdzie niebo to stanowiłoby normalną część scenerii, reszta utworu dzieje się w miejscach zamkniętych. A gdy Guślarz (w Części II) nakazuje zamknąć drzwi od kaplicy, w oknach zawiesić całuny, by szczelinami nie wpadało światło księżyca, niabo to w intencji poety właśnie nie powinno "mieć miejsca".
Ten scenograficzny motyw nieba jest dodatkiem teatru. Nie potrzeba się długo rozwodzić, by zrozumieć i uznać celowość tego motywu zarówno w funkcji wiążącej całość utworu, mającego pozór nieregularnej fragmentaryczności części, jak i w funkcji wydobywania i utrzymywania zasadniczej tonacji i nastroju. Ale taki scenograficzny leitmotiv musi być konsekwentnie przeprowadzony. Tymczasem w niektórych scenach Części III motyw ten znika zupełnie, a w każdym razie oko widza nie jest w stanie go spostrzec. Tak np. tylko z rysunkowego projektu, (zamieszczonego w programie) do sceny Balu u Senatora domyślajmy się, że przez wielkie okno w głębi powinno "patrzeć" owo niebo. Motyw traci w ten sposób walor leitmotivu, schodzi do roli zwykłego motywu dekoracyjnego, spełniającego funkcję wyłącznie prezentowania. Ale wtedy po co był tak wyolbrzymiony w Części I, II i IV? Czy po to, by otrzymać charakterystycziny efekt malarski w architekturze sceny? To byłaby już raczej scenograficzna gierka.
Ta stałość i scenograficzne wyolbrzymienie motywu nieba pociągnęło za sobą i inne, a bardziej ważkie sprzeczności. Pokój Dziewicy, kaplica na cmentarzu, domek Księdza są sytuowane z prawej lub lewej strony sceny. Asumpt do takiej lokacji dał niewątpliwie sam poeta w swym wskaźniku w Części I. Części tej, jak wiemy, Mickiewicz nie wykończył, czy też nie ułożył ostatecznie. Czy należało więc iść za tym wskaźnikiem i stosować go w obrazach części następnych? Pomijam, że ci widzowie, którzy zajmowali skrajne miejsca w rzędach, nie magli odpowiednio widzieć i ogarnąć w pełni wzrokiem tych obrazów. Ale i ci, którym szczęśliwe przypadły miejsca mniej lub więcej w środku, musieli odczuwać jakieś zaniepokojenie, jakieś nieuświadomione wyraźnie poczucie braku. Wynika z natury przestrzeni scenicznej, że wszystko, co jest ważne, musi "dziać się" na osi centralnej sceny. Kolejne zaś sytuowanie obrazów na peryferiach staje nietjako w poprzek naturalnemu skierowaniu widza. Musi się on lekko obrócić lub patrzeć w skos. Widzi np. z lewej strony sceny domek Księdza, nad domkiem kopułę nieba, które z prawej strony w dole przechodzi w atramentową ciemność. Ta wielka, ciemna plama chwytana wzrokiem raczej peryferycznie traci swój walor scenograficzny, staje się po prostu ciemną, czarną dziurą.
I dalsza konsekwencja. Leitmotiv nieba z konieczności prowadzi do tego, że kaplica musi być pokazana nie tylko jako wnętrze, ale i jako cały przekrój, z dachem, kopułką, uwieńczoną chylącym się krzyżem. Projekt dekoracyjny jest śliczny, prosty, zniewalająco wyczuty. Ale jak to wygląda w trójwymiarowej przestrzeni scenicznej? Wyolbrzymienie motywu nieba oraz zasada sytuowania na peryferii sceny sprawiły, że kaplica musiała otrzymać stosunkowo niewielkie rozmiary. Tymczasem scena jest zbiorowa: chór wieśniaczek, wieśniaków, Guślarz, jego pomocnik, Pasterka - zgromadzeni dookoła "truny". Duchy dzieci i Zosi mają unosić się w górze, pod stropem kaplicy. Niemal dotykalnie odczuwana szczupłość miejsca ciąży na wszystkich szczegółach i rozwijających się fazach obrazu: aktorom odbiera swobodę i naturalną ekspresyjność ruchów, całości wizualnej - poetycką lotność. Scenie brak "powietrza".
Brak "powietrza" jeszcze silniej daje się odczuć w "cichym, małym domku" Księdza. Dzięki odpowiedniemu rozsunięciu "kotar" światła i ciemności wyłania się na scenie makietka. Tak, to jest "mały, cichy domek", jeżeli jednak dla tego jednego i przemijającego motywu stylistycznego narzucono całej scenerii metaforę sceniczną, to w jej obrębie wspaniale skomponowana wypowiedź Gustawa zupełnie się nie mieści. Jak dym ucieka w czarną pustkę. Ksiądz z Dziećmi musi nieraz stać bezradnie, a o Gustawa nieustannie się boimy, czy nie zawadzi o krzesło lub stół.
Sceny Części III, poza ostatnią sceną cmentarną, przedstawiają wnętrza zamknięte i zasadniczo są sytuowane na osi centralnej. Ale i tu odczuwa się analogiczne braki, choć w innym uwikłaniu.
Cela Konrada ma obciętą część stropu, przez którą patrzy rozgwieżdżone niebo. Rozmiary celi, jej proporcje, linie, koloryt - wszystko to tworzy wymowną oprawę sceniczną dla Więźnia w prologu, a potem improwizacji Konrada. Cela ma jednak charakterystyczne rozplanowanie. Z lewej strony sceny wydłuża się jakby w niszę z oknem, stanowiąc zasadnicze "miejsce" Więźnia-Konrada. Druga część celi, prawa, z wysoko zaginającymi się łukami stropu, wznosi się trzema schodami w długi podest, biegnący w głąb sceny aż do drzwi wejściowych. Ta charakterystyczna dwudzielność celi ma chyba swe źródło w sugestiach tekstu.
Prolog odbywa się w celi Konrada. Koledzy-współwięźniowie gromadzą się najpierw na korytarzu, a potem wchodzą gromadą do celi Konrada. Te dwa różne miejsca akcji trzeba było w realizacji teatralnej skontaminować i kontaminację tę jakoś podkreślić. Pociąga to jednak za sobą pewne kłopoty. Więźniowie wchodzą pojedynczo, wchodzą do celi Konrada. Niepodobna zignorować gospodarza celi. Więc ruch głową, spojrzenie i szybkie zbiegnięcie schodkami. Ale nadchodzą inni, trzeba im dać miejsce, bo wkroczyć w granice niszy, stanowiącej zasadniczo "miejsce" Konrada, który odseparowany, pół senny "duma o swym przeznaczeniu", nie wolno. Więc schodkami do góry na podest. Jest w tym wszystkim jakieś rozbicie naturalności skupiania się i rozpadania gromadki, jakaś sztywność i skrępowanie.
Dochodzi wreszcie do opowiadania Sobolewskiego. Niewygodne, krępujące tory ruchów, wynikające z rozplanowania celi, w tym momencie najsilniej dają znać o sobie. Widz czuje, jak Sobolewski przez jakiś ułamek sekundy jakby szuka miejsca, ustawia się. To samo dzieje się z innymi, bo z dotychczasowego przebiegu nie wynikło naturalne skupienie. Ksiądz Lwowicz staje na środku mniej więcej podestu, Jankowski wysforował się na sam przód sceny, inni plasują się to na schodach, to obok Sobolewskiego. W głębi, przy drzwiach sylweta Kaprala z karabinem. W pewnym momencie ciężko i jakby cichcem dołącza się Konrad, opuszczając swą niszę, bo przecież wkrótce i on wejdzie w wir akcji. Zdjęcie fotograficzne jakiegoś momentu opowiadania Sobolewskiego ukazałoby nam niewątpliwie pięknie ustawioną grupę, doskonałą kompozycję planów, płaszczyzn, rytmu linii pionowych i poziomych. Ale tworzenie pięknych, ekspresyjnych układów przestrzennych nie może być założeniem scen w teatrze dramatycznym. Jest to na miejscu w balecie, który można by najogólniej określić jako płynne continuum ugrupowań.
I w scenie więziennej rozplanowanie przestrzeni scenicznej, nielogiczna sieć torów ruchu narzucały aktorom pewną sztywność i sztuczność. Znów scenie brak powietrza, mimo że rozmiary przestrzeni nie były ciasno zamknięte. Chodzi jednak o inny jeszcze aspekt i bodaj ważniejszy. Opowiadanie Sobolewskiego jest tylko zewnętrznie, formalnie opowiadaniem. W istocie to cały dramat, a w każdym razie jakiś tworzący zamkniętą całość akt dramatu, który się aktualnie dzieje. Choć nie dzieje się na oczach widza, niemniej jednak dzieje się teraz, a zarówno opowiadający, jak otaczający go współwięźniowie teraz biorą w nim udział, są dalszym kręgiem aktorów tego dramatu. Zestawmy opowiadanie Sobolewskiego z opowiadaniem Cyda, gdy jako zwycięzca staje przed królem, lub opowiadaniem Gońca w "Balladynie", gdy w czasie uczty mówi zebranym, jak to graf Kirkor "pomyślnej dokonał wyprawy".
Ten szczególny charakter opowiadania Sobolewskiego w kompozycyjnym kontekście "Dziadów" nie został wydobyty i wygrany. A stało się to, jeśli nie wyłącznie, to w każdym razie w dużej mierze dlatego, że podłoże scenograficzne nie zostało adekwatnie pomyślane. W zbiorowej części sceny więziennej zostało skreślone opowiadanie Kaprala. W pewnym sensie to dobrze. Wysłuchanie jeszcze jednego opowiadania, które scenicznie stanowiłoby okazję do nowej serii pięknych ugrupowań, byłoby już przeciąganiem struny. Czy jednak winę przypiszemy Mickiewiczowi, który wpakował dwa grzyby w barszcz? Nie sądzę. "Dziady", wbrew pozornej luźności, posiadają żelazną, konsekwentną, choć bardzo subtelną strukturę kompozycyjną. Wykreślenie opowiadania Kaprala jest rozdarciem tej koronkowej roboty artystycznej.
Nieadekwatnoiść scenograficzna narzuca się również i w scenie VIII (według numeracji tekstu): Pan Senator - Bal. Wskazówka autorska mówi o "sali przedpokojowej". To, że niektóre szczegóły pokazanej w teatrze sali nie zgadzają się ze wskazówkami autora, nie ma istotnego znaczenia. Widz przeważnie nie zna wskazówek autorskich lub nie pamięta szczegółów; sądzi i ocenia na podstawie tego, co ma aktualnie przed oczami.
W sali pokazanej w teatrze uderza od razu pochyła podłoga. Wzniesiona ku górze w głębi, opada równią pochyłą ku przodowi sceny. Tu urywa się stopniem i prostokątnym wycięciem, jakby lożą, na linii osi środkowej. Ta uderzająca niezwykłość powoduje natarczywe pytania. Po co to wycięcie? Czy ma ono stanowić zasadnicze "miejsce" Senatora i Bajkowa? Przypomina się zaraz, że pokój Dziewicy, domek Księdza były umieszczone z lewej strony sceny; droga na cmentarz, kaplica, gdzie odprawiano obrzęd - z prawej. Więzień w prologu zajmuje miejsce w niszy z lewej strony celi. Gdy wewnętrznie zmienia się z Gustawa w Konrada przechodzi na prawą stronę celi i wznosząc się po stopniach umieszcza ów napis. Wielka improwizacja Konrada przebiega na osi środkowej, scena egzorcyzmów na podwyższeniu z prawej strony. I tu, po wypędzeniu zeń diabła, Konrad zapada w sen. Następuje seria widzeń: widzenie Senatora - z lewej strony, widzenie Ewy i Księdza Piotra - z prawej.
Czy więc i "miejsce" Senatora w owym wycięciu nie stanowi ogniwa w łańcuchu symbolizacyjnych sugestii scenograficznych? A wtedy, jaka jest "semantyka" różnicy poziomów? Czy chodzi o to, by skromny Sekretarz, wprawdzie czynownik, mający przecież jakąś iskrę w sercu, górował nad wytwornym diabelstwem Senatora i opuchłą nikczemnością Bajkowa? Czy chodzi o to, by Ksiądz Piotr i Rollisonowa, wyłaniając się ze schodów jak z zapadni bo trudno mówić o ich "wejściu", nabierali jakichś aspektów hieratycznego wyolbrzymienia? Ale przecież Pelikan i Doktor - ci należą do psiarni Senatora. Rzeczy na scenie nie tylko są - spełniając funkcję prezentacyjną, ale również coś bezgłośnie mówią, wyrażają. Wymowa pochyłej podłogi, różnicy poziomów jest mętna i dlatego staje się natrętna; jako ekspresyjny zabieg scenograficzny spala na panewce.
Sala przedpokojowa ma światło jasne, wesołe z lewej strony sceny i z przodu. Z prawej i w głębi panuje mrok. Ta gra swojego rodzaju chiaro-scuro oraz ogólny koloryt nadają sali akcent ponurości. Wymowa tego akcentu jest prosta i celowa. W sali tej nikt nikogo doraźnie nie dręczy i nie morduje, ale przecież jest ona jakimś sercem perfidnej i krwawej katowni. Jednak - gdy ogarniemy całość tej wielkiej dwuczęściowej sceny (Pan Senator - Bal), gdy uprzytomnimy sobie jej rozwijający się rytm kompozycyjny, oparty na dynamice i gradacji kontrastów - czy nie właściwsze byłyby zwykłe, proste środki scenograficzne: jasna, normalna sala pałacowa o wdzięku harmonizującym z rokokowym wdziękiem menueta. W takim "naczyniu" scenicznym akcja tej sceny zajaśniałaby całym blankiem. Obraz balu ( na równej podłodze) zyskałby naturalną płynność i klarowność pięknego ugrupowania, o co w danym wypadku Mickiewiczowi niewątpliwie chodziło.
"Dziady", a szczególnie Część III, nie jest to dramat w stylu romantycznym, mieszający realizm z fantastyką. Chociaż równocześnie z "dzianiem się" spraw i rzeczy fizycznych dzieje się w nich masę spraw i rzeczy metafizycznych, w aurze "Dziadów" wszystko ma wagę swoistego realizmu. Stąd w Części III szczególnie nie ma miejsca na symbolizację, jak np. w "Weselu" Wyspiańskiego.
Sceneria, realizowana w myśl jakiejś organizującej koncepcji, stanowi w teatralnym przedstawieniu dramatu tylko tło, środowisko, miejsce, w którym rzecz się dzieje. Zasadniczą funkcję przedmiotów, składających się na daną scenerię, stanowi funkcja prezentowania. Równocześnie jednak przedmioty prócz funkcji prezentowania spełniają zawsze jakąś funkcję impresyjno-ekspresywną, przy czym w specyficznych właściwościach przestrzeni scenicznej ta ostatnia funkcja jest szczególnie czuła. Ta dwoistość funkcji przedmiotów pozwala w teatrze na to, że funkcję prezentowania można osłabiać, tuszować, potęgować natomiast funkcję impresyjno-ekspresywną. W tym tuszowaniu funkcji prezentowania można dojść do całkowitej abstrakcyjności (jak w malarstwie abstrakcyjnym), gdy przestrzeń sceniczną będą wypełniać jedynie układy "geometrycznych" płaszczyzn, brył, barw i świateł. Ale i wtedy taka sceneria stanowi tylko tło, ,akompaniament" do "melodii", którą rozwijają działający bohaterowie. Między wizualną oprawą sceniczną a grą aktorów, przedstawiających bohaterów wystawianego dramatu, istnieje oczywiście wzajemna zależność. Zależność ta jest jednak tego rodzaju, że pozostawia szeroką autonomię dla przeprowadzenia indywidualnej koncepcji aktorskiej.
Omówione konsekwencje zastosowania scenograficznego motywu nieba, umieszczania szeregu wnętrz nie na linii osi centralnej, konieczność stosowania w tych wypadkach stosunkowo niewielkich rozmiarów przestrzennych - wszystko to nie stwarzało sprzyjającego i pogłębiającego gre aktorów "akompaniamentu". Zaś postaci Księdza Piotra np., który nie jest przecież postacią epizodyczna, odebrało zupełnie właściwy jej kontur monumentalności. Ksiądz Piotr, żeby pominąć już scenę egzor-cyzmów, pokazany przez jakieś okienko swej celi, stanowi ładnie skomponowany obrazek, ale zarówno Wyrzykowski jak i Milecki po prostu nic nie mogli "wygrać" w takim ich uplasowaniu. Zresztą w tym szczególnie wypadku bardzo ujemnie odbiły się na możliwościach gry aktorskiej znaczne skróty tekstu.
Przedstawienie "Dziadów", jeśli idzie o płaszczyznę aktorską, nastręcza wielkie trudności, niezależnie od takiej czy innej koncepcji scenograficznej. Jedną z nich, zresztą, jak się okazuje, łatwą do przezwyciężenia, jest to, że w "Dziadach" obok postaci ludzkich i zjaw występują duchy w ortodoksyjnie spirytualistycznym rozumieniu. Tekst chce, że w jednych momentach są one niewidzialne, w innych "zstępują widomie". Ta sprawa duchów została rozwiązana bardzo prosto: znaczne partie odpowiednich momentów tekstu po prostu skreślono (rozumiem to jako zarzut). Co do tej reszty, która musiała pozostać, zastosowano niezwykły środek (piszę to zasadniczo z uznaniem), mianowicie użyto głośnika. Zapewne można by mieć niejaki żal, że teatr nie pokusił się o zwizualizowanie duchów. Taka np. scena sądu nad Konradem, tak cudownie wycyzelowana wersyfikacyjnie przez Mickiewicza, ukazanie dwóch chórów anielskich - to mógłby być bardzo piękny obraz, porywający jak muzyka w zaświaty metafizyczne. Ale przecież sposób, jakiego użyto, nie jest zły, przeciwnie zawiera on możliwości wspaniałej "wymowy" teatralnej. Inna sprawa, jak wypadło wykonanie tego sposobu. Donośność, barwa brzmienia, a szczególnie dykcja "głosów" były niezadowalające. Co gorsza głos n.p. Ducha z końca prologu huczał i rozlatywał się gdzieś w zakamarkach stropu sceny, wykluczając się z danego "miejsca akcji". Tymczasem głos ten, jak i inne głosy niewidzialnych duchów, powinny być tu, w celi, obok lub nad Konradem.
Istotną trudność aktorską w "Dziadach" przedstawiają nie duchy, nie widma, lecz właśnie występujące postacie ludzkie. "Dziady" zarówno swą fakturą strukturalną, pozorną luźnością fragmentaryzmu, jak i sposobem tworzenia i podawania przez tekst niektórych postaci ludzkich zdają się urągać normom dramatu i sceniczności. Odmienność tworzenia i podawania postaci ujawnia się najwyraźniej, gdy zestawimy postaci Konrada i Senatora.
Merytorycznie nie jest słuszne rozpowszechnione powiedzenie, że aktor wciela się w bohatera sztuki. W istocie jest przeciwnie, to aktor nieistniejącemu fizycznie bohaterowi, ukrytemu jakby w znaczeniach słów tekstu, udziela swego rzeczywistego ludzkiego ciała. Aktor ucieleśnia bohatera. I to właśnie stanowi najistotniejszy rys iluzjoniistycznej sztuki teatru, że mamy przed sobą rzeczywiste ciało człowieka, w rzeczywistej trójwymiarowej przestrzeni, jak w codziennej rzeczywistości. I jak w codziennej rzeczywistości z ruchów, gestów, mimiki, z nieustannego potoku "znaków", zachowania się wiemy, że mamy przed sobą nie bryłę mięsa lub marmuru obrobionego w kształt człowieka, lecz żywą psychofizyczną osobowość. Słowa, które mówi i wypowiada, to tylko jedna z kategorii "znaków"-ślużących do komunikowania się i stwarzania poczucia współistnienia między ludźmi. Gra aktora, jego sztuka polega nie na wymawianiu z akcentem sensowności słów (to wystarcza recytatorowi); aktor gra całym ciałem, a wymawianie słów to jeden z klawiszy aktora jako instrumentu wykonawczego. Zadanie twórcy, autora dramatu, polega na tym, by umiał przypisać swemu bohaterowi takie słowa i taką ich ilość, by stanowiły one ów jeden rejestr znaków i nie przeszkadzały temu, co nazwałem udzielaniem przez aktora swego ciała niefizycznemu bohaterowi. W tym tkwi tajemnica dobrego, scenicznego dialogu.
Opisany schematycznie sposób stawiania i podawania bohatera jest normalny i naturalny dla dramatu. Taką realistyczną metodą stawia i podaje Mickiewicz Nowosilcowa. Intuicja, analityczna wnikliwość, nabyte doświadczenie w stosunku do siebie samego jako instrumentu podszepną aktorowi tę jakość i zasób środków, które pozwolą dać kreację. Sądzę, że Hańcza jako Senator stworzył taką kreację. Identyczna metodą podaje Mickiewicz i inne postaci jak: Bajkow, Pelikan, Doktor, Rollisonowa.
Inaczej przedstawia się sprawa z Konradem, zwłaszcza w scenie Wielkiej Improwizacji. W ramach normalnego dramatu moglibyśmy ją nazwać monologiem. Ale zarazem w tychże ramach normalnego dramatu byłoby to jakieś contradictio in adiecto monologu. Przede wszystkim rozmiary. A po wtóre, chociaż improwizacja zawiera wielkie bogactwo tematyczne i rozmaitość nastrojowo-emocjonalną, przecież jeśli chodzi o napięcie, o dynamikę, to od początku do końca trwa jeden wysoki diapazon, jakieś "górne cis". Wykonanie takiego monologu byłoby niemożliwe zarówno ze względu na chłonność rezonacyjną sceny, jak i fizyczną wydolność aktora.
W gruncie rzeczy Wielka Improwizacja nie jest monologiem lecz monodramem, jak to nazwał i znakomicie opisał prof. Kleiner w swej monografii.
Porównajmy Wielką Improwizację z którymkolwiek z monologów w "Cydzie". Cyd czy Szimena są rozdarci, miotają nimi przeciwieństwa nie dające się uzgodnić. Monolog stanowi tu formę dramatyczną, odsłaniającą to, co się dzieje w duszy bohatera, a czego autor nie może podać poprzez akcję i nie może opisać, bo na opis nie ma miejsca w dramacie. W Konradzie nie ma żadnych przeciwieństw, żadnego rozdarcia. "Bitwa w myślach" już rozstrzygnięta: dumał o swym przeznaczeniu i odkrył drogę swego przeznaczenia. Wielka Improwizacja to najpierw jakby rozpostarcie skrzydeł, a potem lot tam, "gdzie graniczą Stwórca i natura".
Słowa Wielkiej Improwizacji tylko w jakiejś swej części odsłaniają wnętrze duszy Konrada, to co się w nim dzieje. Ich treść ma zasięg znacznie szerszy: uobecniają Boga, milczącego protagonistę Konrada, przedstawiają działania Konrada, jego walkę. Posługując się utartymi wyrażeniami Wielka Improwizacja posiada ekspozycję z zawiązaniem akcji, rozwijanie akcji do punktu kulminacyjnego, rozwiązanie akcji - w treści owych słów tworzy kompletny dramat. I tu nasuwa się trudny problem aktorski. W jaki sposób aktor powinien przeprowadzić swą rolę, jeąeli nie ma to być recytacyjne wygłoszenie słów Wielkiej Improwizacji jak w cichym lub głośnym czytaniu? Wydaje się, że przeprowadzenie to musi jakoś organicznie powiązać ze sobą zabiegi aktorskie i recytacyjne. Zawodowi aktorzy, gdy występują na estradzie, zawsze (przynajmniej jeśli chodzi o zasięg moich obserwacji) grają dany utwór poetycki zamiast go recytować. Audycja radiowa, odcinając nas od widzenia postaci recytującego aktora, przecież przez samą fonikę dochodzących do nas słów pozwala poznać, czy utwór jest recytowany czy grany. Recytator powinien spełniać funkcję żywego, czułego instrumentu, dzięki któremu słowa i zwroty jako cząstki zorganizowanej całości, ucieleśniając się w brzmieniu, rozkwitają pełnią swej semantyki. Wydaje się, że słowa Wielkiej Improwizacji powinny w podobny sposób brzmieć i zakwitać, nieobciążone, by się tak wyrazić, autorstwem gry aktora.
Jednak z drugiej strony, na scenie, aktor musi być Konradem, więc musi grać. Zauważmy jednak, że prezentacyjną funkcję (to, że mamy przed sobą Konrada, nie recytatora) narzuca od razu i niejako automatycznie iluzjonizm przestrzeni scenicznej z jej ściślejszymi czynnikami jak kostium, charakteryzacja. Właściwa zaś gra musi być chyba bardzo powściągliwa, oszczędna, o jakimś raczej pars pro toto gestyki i intonacji niż ich hiperboli. Mickiewicz wspomina gdzieś o ludowych bajarzach, którzy w odpowiednim momencie, nieoczekiwanie dla słuchaczy zapalają szczyptę kądzieli. Ten nagły rozbłysk płomyka wstrząsa wyobraźnią słuchaczy i uobecnia im to, co wyrażają słowa bajarza. W teatralnym realizowaniu Wielkiej Improwizacji faktura gry aktorskiej powinna się sprowadzać do zespołu takich rozbłysków-płomyków, które umacniając sceniczną iluzję postaci Konrada, równocześnie pozwalałyby słowom swobodnie "toczyć się, grać i płonąć".
Daleki od myśli pouczania kogokolwiek, usiłowałem postawić problem aktorski Wielkiej Improwizacji, i równocześnie wlać jakąś treść pozytywną w twierdzenie, że nie podobna jej traktować jako monologu. Obaj wykonawcy, Gogolewski i Jasiukiewicz, dając żywą, szlachetną, ujawniającą niewątpliwy talent interpretację aktorską Wielkiej Improwizacji, potraktowali ją przecież jako monolog, gotując sobie mimowolną pułapkę. Gogolewski przyjął za podstawę swej interpretacji uczucie. Osiągnął żar Konrada, nie mógł jednak ustrzec się rażącej monotonii, zmuszony do utrzymywania przez cały czas wysokiego napięcia dynamicznego. Jasiukiewicz obrał przeciwną metodę. Jak wytrawny biegacz rozkładał swe siły, mobilizując je wszystkie w odpowiednich momentach. Ale i w tej metodzie czyhała pułapka. Operowanie różnicami dynamicznymi na terenie sztuki żywego słowa stanowi odpowiednik kompozycyjnej zasady spiętrzania kontrastów i przeciwieństw. Konrad w mickiewiczowskiej metodzie podania postaci nie składa się z kontrastów i przeciwieństw, jest różnorodny i bogaty, ale jednolity; jest jednolity i bogaty jak brzmienie symfonicznej orkiestry lub organów w stosunku do brzmienia fortepianu lub skrzypiec.
W teatralnym konkretyzowaniu "Dziadów" znajdujemy się jeszcze na etapie poszukiwań właściwych dróg i rozwiązań scenicznych. Obie interpretacje roli Konrada przynoszą cenne doświadczenia. Wśród nich jedno szczególnie ważne. Z tekstu Wielkiej Improwizacji zostały skreślone głosy duchów z lewej i prawej strony. W czytaniu można je przebiec oczyma i niemal ominąć. W teatrze okazują się one istotnym momentem rozplanowania całości, urealniają charakter monodramu, przerywają continuum potoku wypowiedzi i jako krótkie, momentalne przerwy stanowią znakomite oparcie dla aktora przed wpadnięciem w pułapkę monologu.
Konstrukcyjne znaczenie tych przerywników przedstawi się wyraziściej, gdy porównamy Wielką Improwizację z IV Częścią "Dziadów". I ta część nie stanowi wyolbrzymionego monologu, lecz jest monodramem. Część ta bardziej tkwi w zmysłowej sferze świata, ale rzecz, która się dzieje, w istocie nie dzieje się w domku Księdza. I domek, i Ksiądz, bijące godziny i gasnące świece to również konstrukcyjne przerywniki, a postać Gustawa podana jest, podobnie jak Konrad, tą swoistą nienormalnie dramaturgiczną metodą Mickiewicza.
Tę dramaturgiczną metodę odnajdujemy również i w Drugiej Części "Dziadów". Gdy tę część chcemy ująć w kategoriach teatru, nasuwa się słowo: widowisko. Ale nazwa ta nie jest właściwa. Nie dlatego, że tkwi w niej jakiś aspekt pejoratywny, lecz dlatego, ze czegoś nie ujnnuje, a nawet coś istotnego wyrzuca poza nawias. Mickiewicz nie nazwał "Dziadów" dramatem, lecz ,,poemą". Nazwa ta jest najbliższa i najtrafniejsza (może warto przypomnieć dla uchwycenia tej trafności przez kontrast, że Grażyna nie została nazwana "poemą", lecz "powieścią z dziejów litewskich", podobnie jak Konrad Wallenrod - "powieścią historyczną"). Swoista, unikatowa forma dramatyczna Mickiewicza ujawnia się w Drugiej Części szczególnie. Pomijając wzmiankowany już brak "powietrza" w ujęciu teatralnym tego obrazu, aktorskie potraktowanie gromady wieśniaczek i wieśniaków wydaje się nad wyraz celne. Ujęcie Schillera (jeśli tylko pamięć nie zawodzi) poszło właśnie po linii widowiska. Miało "powietrze", jeśli chodzi o rozmiary kaplicy i liczbową ilość gromady, ale zarazem stanowiło jakby serie pięknych ekspresyjnych ugrupowań-obrazów, miało coś z baletu na poważno.
Ujęcie obecne odcięło się od tego rodzaju efektów impresyjno-ekspresyjnych; ma naturalność i powagę skupienia, może tylko przeakcentowana jest jakaś liryczna pieczołowitość ruchów dłoni, pochyleń postaci, posuwania się postaci itp. Może byłaby właściwsza dla swoistego realizmu Mickiewicza, przejawiającego się zawsze, we wszystkich jego utworach, ta naturalna prostota zachowania się, którą możemy obserwować i dziś w Dzień Zaduszny w kościołach, lub w każdy dzień na cmentarzu u ludzi odwiedzających swych zmarłych.
Znów jako cenne doświadczenie w poszukiwaniu drogi rozwiązań scenicznych "Dziadów" nastręcza dublowanie roli Guślarza w tym obrazie. Maliszewski potraktował tę rolę jak w normalnym dramacie-widowisku. Głos pełny, szlachetny, muzykalny o
akcentach władczych, właściwie odważonych i rozłożonych; gesty i ruchy nie za wolne, nie za szybkie, umiarkowanie dostojne i hieratyczne. Całość o czystym rysunku. Ale w szczególnej akustyce i szczególnym zwierciadle "Dziadów" nabierała ta interpretacja cech daklamatorstwa.
Ujęcie Brydzińskiego - diametralnie inne. Brydziński nie absorbował słów ciężarem swego aktorskiego autorstwa, pozwalał im swobodnie wybrzmiewać. Niejako one same rozbrzmiewały łagodną prośbą lub nakazem i całą dziwnością odbywającego się obrzędu, dokonywanego przez prostotę, włączającą się w krąg tajemnic, a nie literackiej, romantycznej tajemniczości. Choć sama technika wykonania, zwłaszcza intonacja, melodyka, linie modulacyjne głosu wzbudzają jakieś mocne opory przy zasadniczej aprobacie samej metody ujęcia. Może właśnie dlatego, że realizacja jest tak inna, a choć trafna, nie możemy się z nią od razu oswoić? Bo nie ulega wątpliwości, że "Dziady" nastręczają teatrowi wprost rewelacyjne możliwości form konkretyzacji aktorskiej i scenograficznej.
W uwagach o przedstawieniu "Dziadów" nie podobna pominąć milczeniem sprawy skrótów, jakich dokonano w tekście dramatu.
Przedstawienie teatralne nie tylko może, ale musi być zawsze jakąś interpretacją wystawianego dramatu. Jednak ta z natury rzeczy wynikająca konieczność interpretacji nie może naruszać samego dramatu, który przychodzi do teatru jako skończona, zorganizowana całość. Interpretacja implikuje przedmiot interpretowany. Ale jak może się przejawić interpretacja w stosunku do czegoś, czego nie ma, co zostało skreślone?
Jaki jest np. sens interpretacyjny w skreśleniu słów Anioła, rozpoczynających prolog? Co przez to skreślenie wydobyto lub choćby przytłumiono w ideologicznej zawartości utworu? A przecież skreślenie to zwichnęło wewnętrzną jedność tej części dramatu. Gdyż słowa Anioła stanowią swojego rodzaju ekspozycję, która dopełnia monolog Więźnia, rozmyślającego nad istotą snu. Wątek snu w prologu znajduje swe dalsze uzasadnienie i rozwinięcie w widzeniach Senatora. Ewy, Księdzia Piotra, jak również w akcji głównego bohatera - Konrada.
Skreślanie tekstu w ogóle, a zwłaszcza w tak pragmatycznie zorganizowanym dramacie jak "Dziady" nie jest żadną interpretacją, lecz kaleczeniem żywej tkanki dzieła, co musi odbić się ujemnie również i na samym przedstawieniu, jako dziele sztuki teatru.
Wyspiański w swej inscenizacji usunął podobno aż dwie trzecie tekstu "Dziadów". Adaptacja ta, mówiąc łagodnie, była nieporozumieniem, które można sobie wytłumaczyć chyba tylko w ten sposób, że Wyspiański, podobnie jak i współcześni, uważał "Dziady" za dramat niesceniczny. Wyspiański, między innymi, motywował konieczność skrótów tym, że w przeciwnym razie przedstawienie trwałoby do rana. Ale co w 1901 roku, biorąc pod uwagę techniczne możliwości ówczesnego teatru, a krakowskiego teatru w szczególności, mogło stanowić argument o realnej ważkości, dzisiaj, gdy dokonuje się zmian na scenie w ciągu kilkunastu lub kilkudziesięciu sekund, argument ten odpada zupełnie. Przedstawienie z pełnym tekstem przedłużyłoby się o godzinę, może o półtorej. Widz, urzeczony bogactwem i potęgą wyrazu, jaki mimo wszystko bije ze sceny, nie sarkałby na pewno. Czyż więc nie można było się zdobyć - raz na sto lat! - na przedstawienie o pełnym tekście? Zdobyć się na eksperyment choćby i mieć go za sobą: jakże to te "Dziady" wypadną bez skrótów? A w obchodzoną tak uroczyście setną rocznicę, czy nie byłby to słuszny hołd złożony wielkiemu poecie i prosty wyraz pietyzmu dla jego dzieła?