Artykuły

Życie jak film

- Dużym sentymentem darzę Kawalerowicza. Polański był absolutnie apodyktycznym dyktatorem, ale to właśnie jemu zawdzięczam najwięcej - mówi LEON NIEMCZYK.

Beata Matkowska-Święs: Czy potrafi Pan policzyć wszystkie swoje filmowe role?

Leon Niemczyk [na zdjęciu]: Nie pamiętam wszystkich. Musiałbym poszukać w internecie, ale niespecjalnie mnie to interesuje, bo z większości z nich nie mam już tantiem. I nie oglądam swoich starych filmów, bo to przypominałoby przyglądanie się przez starszą panią zdjęciom wykonanym, gdy będąc dzieciątkiem, półnaga na kożuszku leżała. Po co wspominać czas, do którego nie ma powrotu?

Przyjmuje Pan wszystkie role, czy niektóre propozycje odrzuca?

Aktor jest człowiekiem do wynajęcia, więc powinien brać to, co mu proponują. Wielkie role i malutkie epizody. Jestem profesjonalistą i niewielkie role traktuję tak samo jak duże. Jeżeli perfekcyjnie zagram rolę drugoplanową, to zaproponują mi następną, może główną, a jeśli zrobię to niedbale, zapomną o mnie. A ja chcę, by o mnie nie zapomniano.

Jak Pan definiuje aktorstwo?

Ten zawód na pewno nie jest misją. To po prostu profesja wykonywana lepiej lub gorzej. Oczywiście, różni się nieco od zawodu zduna czy piekarza, ale z drugiej strony dobrze wymurowany piec czy smakowity chleb da więcej zadowolenia ludziom, niż oglądanie gry marnego artysty. Jeśli aktor jest profesjonalistą i ma odrobinę talentu będzie akceptowany przez i widzów, i przez krytyków. Rzecz jasna, potrzeba dużo szczęścia, ale trafiają się role, które potrafią chwycić widzów mocno za serce. I mnie taką rolę los podarował.

Pana życie jest gotowym scenariuszem na co najmniej kilka filmów. Dlaczego nikt nie wpadł na pomysł, by sfilmować Pana biografię? Pisze Pan pamiętniki?

Nie mam takiego zamiaru. Nie żyję wspomnieniami, ale to prawda, że w życiu zdarzały mi się tak nieprawdopodobne i ekstremalne sytuacje, z których nie każdy potrafiłby wyjść cało. W czasie wojny byłem w konspiracyjnej podchorążówce i pewnej lutowej nocy 1943 roku ledwo uciekłem gestapo, wyskakując półnagi przez okno. Po pewnym czasie dostałem znakomite lewe papiery i wydostałem się z Warszawy. Miałem dużo szczęścia.

Był Pan w lesie w AK, ale wrócił do Warszawy, żeby walczyć w Powstaniu. W tym roku po raz pierwszy rocznicę powstania obchodzono tak uroczyście.

Po 60 latach te uroczystości są jak musztarda po obiedzie. Oczywiście, pamięć o Powstaniu jest potrzebna, ale te obchody przypominały mi trochę wieczornicę w szkole, gdy jako brzdące słuchaliśmy opowieści prawie stuletnich powstańców styczniowych. Obserwując to, co działo się jakiś czas temu miałem nieodparte wrażenie, że cofnąłem się w czasie.

Po klęsce Powstania znów uciekł Pan Niemcom.

Prysnąłem do lasu z transportu z Pruszkowa. Znów mnie złapali, a ja po raz kolejny im zwiałem i przedostałem się do Krakowa. Tam znajomy, który zawsze powtarzał, że najbezpieczniej jest przy ogniu, załatwił mi robotę przy budowie torów pod Wrocławiem. Kiedy ruszył front wywieziono nas w głąb Rzeszy i potem z jakiejś miejscowości pod Norymbergą udało mi się uciec przez linię frontu do Amerykanów. Kiedy mój brat Wacław, który był skrzypkiem w Londynie, potwierdził moją tożsamość, odzyskałem po kilku latach prawdziwe nazwisko i stałem się żołnierzem 356 jednostki 444 batalionu 3 armii Pattona. Walczyliśmy w Czechosłowacji. Nasze jednostki wyzwalały żeński obóz, a po latach jedna z tych pań zobaczyła mnie w filmie i napisała do mnie piękny list z nadzieją, że to ja byłem tym amerykańskim żołnierzem, który ją oswobodził. Niestety, nie udało nam się spotkać, ale zachowałem ten list do dziś.

Po wojnie znalazł się Pan we Włoszech. Wrócił Pan jednak do Polski, by wkrótce próbować uciekać z powrotem na Zachód.

Musiałem odnaleźć w Polsce matkę. Znalazłem ją we Wrocławiu. W tym czasie dwaj bracia prysnęli na Zachód i ja też chciałem się stąd wydostać, ale capnęli mnie na południowej granicy. I najpierw w lochach cieszyńskiego zamku, później więzieniach w Katowicach, Krakowie i wreszcie w Warszawie na Koszykowej w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego usiłowali ze mnie wydusić, że należałem do AK. Nie mogłem się przyznać. To groziło naprawdę poważnymi konsekwencjami, a ja nie chciałem zgnić w mamrze. Łgałem na tyle dobrze, że w końcu uwierzyli, że nigdy nie byłem w AK i mnie wypuścili. Może to były początki mojego aktorstwa? Wtedy postanowiłem uciec przez północną granicę. Zatrudniłem się w gdyńskiej stoczni, bo wymyśliłem sobie, że jeśli uda mi się dostać na remontowany statek wypływający na próbny rejs, wyskoczę na wodach eksterytorialnych. Dobrze pływałem, wierzyłem, że dopłynę do brzegu wolnego kraju.

Był Pan wyjątkowo zdeterminowany.

Bardzo. Nie podobał mi się ten kraj i nie chciałem w tym raju zostać. Do dziś nie jestem nim zachwycony. Jednak w końcu zacząłem dostrzegać niemożliwość ucieczki. Ci, którzy mogli mi pomóc, już dawno zwiali. Zostałem tu sam i jakoś musiałem ułożyć swoje życie. Dotarło do mnie, że w siermiężnej szarzyźnie życia jedynie teatr może dać mi ułudę ucieczki. W stoczni działał teatr amatorski i tam właśnie zagrałem swoją pierwszą rolę. Później przez rok uczyłem się w Studium Teatralnego Iwo Galla, potem pojechałem do Bydgoszczy, gdzie dzięki opiece Adama Grzymały-Siedleckiego udało mi się w 1952 roku zdać eksternistycznie egzamin. I tak zostałem aktorem. Wkrótce potem współpracownicy Jerzego Kawalerowicza dostrzegli mnie na scenie bydgoskiego teatru i zaproponowali udział w filmie "Pamiątka z celulozy". Moja pierwsza rola filmowa spodobała się, więc ściągnięto mnie do Łodzi i tak mieszkam w tym mieście do dziś.

Pracował Pan z Fordem, Kawalerowiczem, Polańskim. Który był Pana mistrzem?

Dużym sentymentem darzę Kawalerowicza. Polański był absolutnie apodyktycznym dyktatorem, ale to właśnie jemu zawdzięczam najwięcej. Oczywiście każdy z reżyserów dawał mi cząstkę swojej wiedzy, a ja skwapliwie ją przyjmowałem.

Po ogromnym sukcesie "Noża w wodzie" posypało się mnóstwo propozycji z zagranicy. Jednak za Gomułki nie pozwolono Panu wyjechać do Hollywood.

To prawda. Chciał mnie zaangażować mistrz amerykańskiego kina Anatole Litvak, reżyserzy francuscy. Nie miałem o tym pojęcia, bo wszystkie propozycje kierowano do mnie poprzez Film Polski, instytucję zawiadującą wówczas naszą kinematografią. A urzędnicy wyrzucali oferty do kosza. Tak dbano o interesy aktorów.

W końcu pozwolono Panu wyjechać do jednej z najstarszych wytwórni - DEFA (Deutsche Film Aktien Gesellschaft) w NRD.

Mnie?! Tak jak inne propozycje tak i ta znalazła się w koszu. Ale reżyser Janos Veiczi, chciał mnie koniecznie zaangażować do filmu "Zamrożone błyskawice" ("Die Gefrorenen Blitze", 1967), opowiadającego o epizodzie II wojny światowej - rakietach V2 i fabryce w Penemünde. Przyjechał do Łodzi i zapytał, dlaczego nie chcę przyjąć jego oferty. To była potężna produkcja, ponad 300 aktorów, a moje honorarium całkiem przyzwoite. Zaskoczony, od razu się zgodziłem, a Veiczi w sobie tylko wiadomy sposób załatwił mi pozwolenie na wyjazd. Wtedy zaproszenie do berlińskiej wytwórni było sukcesem, który można dzisiaj porównać do propozycji przysłanej z Hollywood. Marzyłem, że niedługo cały świat będzie u moich stóp. Chyba mi jednak zabrakło szczęścia, bo dotarłem tylko do Berlina Wschodniego. Ale i tak los szczodrze mnie obdarował, bo z DEFA byłem związany prawie 25 lat. Grałem nie tylko w filmach w NRD ale też w NRF, Czechosłowacji, Bułgarii. Przez te lata poznałem wielu wybitnych ludzi filmu.

I wiele kobiet. Miał Pan sześć żon, ale powiada Pan, że szóstka nie jest Pana szczęśliwą liczbą. Która więc jest?

Podczas wojny poznałem słynnego jasnowidza, profesora Ossowieckiego, który przepowiedział mi, że osiągnę wiele w życiu zawodowym, ale nie będę miał szczęścia do kobiet. Może miał na myśli moje nieudane małżeństwa? Podobno siódemka ma mi przynieść szczęście, ale przyznam się, że nie wierzę ani w przychylne, ani w pechowe liczby. Nie jestem przesądny. Noszę trzynastkę na łańcuszku, mam w domu dwa czarne koty. Tak naprawdę, jedyne szczęśliwe liczby to te, które facet skreśla na kuponie totolotka, a na drugi dzień trafia szóstkę.

Jednak los dał Panu wiele w życiu zawodowym.

To prawda, chociaż nie zarobiłem milionów. Pewnie wyszedłbym lepiej finansowo, gdybym był cinkciarzem. Poza tym nigdy nie korzystałem z przywilejów należnych ludziom partii. Ten biznes zawsze był mi obcy. Dlatego mogę z czystym sumieniem golić się przed lustrem, bez obawy, że będę musiał rumienić się ze wstydu.

Myślę, że jest Pan człowiekiem ekstremalnym, choćby ze względu na ilość zagranych ról, żon, ucieczek. Nie pojawia się czasem pokusa, by trochę zwolnić, na chwilę usiąść i odpocząć?

Po śmierci będę odpoczywał przez całą wieczność. Dopóki szare komórki pracują, a ręce i nogi poruszają się w miarę sprawnie, trzeba pracować. Praca uszlachetnia. Podobno. Wielu podejrzewa, że jestem pracoholikiem, ale to nieprawda. Lubię się bawić, odpoczywać nad ciepłym morzem. Pewnie, że mógłbym być już na zasłużonej emeryturze, ale dziękuję Bogu, że wciąż pojawiają się nowe propozycje. Pracuję z Okiłem Khamidowem w "Świecie według Kiepskich", zaczynam pracę w serialu "Pierwsza miłość" i zdjęcia do filmu "Po sezonie" w reżyserii Janusza Majewskiego, który napisał piękny scenariusz z rolą dla mnie. Bohater, którego zagram nazywa się Leon i jest 70-letnim, rozwiedzionym byłym artystą cyrkowym i operetkowym. Jerzy Gruza też ma dla mnie scenariusz ze znakomitą rolą. No i mam nadzieję, że w końcu uda się Jackowi Bławutowi rozpocząć zdjęcia do "Lili", filmu będącego współczesną faustowską historią starszego faceta. To bardzo piękna rola, która pewne stanie się ukoronowaniem mojej kariery. Jeśli ją zagram, będę mógł się spokojnie przenieść na łono Abrahama.

Zrezygnował Pan z pracy w teatrze w 1979 roku. Był Pan pierwszym aktorem w Polsce, który się na taki krok zdecydował.

Rzeczywiście byłem chyba pierwszym, który odszedł z teatru na własne życzenie. Miałem w DEFA propozycje filmowe na trzy lata. Uznałem, że nie będę mógł pogodzić codziennych prób w teatrze z pracą na planie filmowym, więc by się nie użerać z dyrekcją i kolegami zostawiłem scenę dla kamery. Ale też po 89 roku miałem miękkie lądowanie, ponieważ już w czasach komuny byłem w kapitalizmie. Jak nie zarobiłem, nie miałem. Ubolewam, że wielu moich kolegów nie potrafiło się odnaleźć w zmienionej rzeczywistości.

Gdyby Pan mógł, zmieniłby coś w swoim życiu?

To przeznaczenie. Ananke. Nic się nie da zrobić. Ale gdybym mógł, wiele bym zmienił. Przede wszystkim z całą pewnością, nigdy nie wróciłbym do Polski. I wtedy uniknąłbym więzień, małżeństw i jeszcze paru innych sytuacji, których nie wspominam z sentymentem. Jednak na pewno za nic w świecie nie zmieniłbym mojego zawodu na żaden inny.

Zagrał Pan ponad 400 ról. Można by powiedzieć, że jest Pan uzależniony od planu filmowego, jak narkoman od heroiny.

Nie używałem narkotyków, więc nie wiem jak silny to jest nałóg, ale rzeczywiście uzależniłem się od mojej pracy. Nie wyobrażam sobie życia, gdybym już nigdy nie miał stanąć przed kamerą i usłyszeć dyspozycji reżysera "gramy!". To byłby koszmar! Ma pani rację - aktorstwo to narkotyk. I chociaż przez te lata nie próżnowałem na planie, to często myślę, że jeszcze nie skończyłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji