Artykuły

Eugeniusz Oniegin nie żyje

"Eugeniusz Oniegin" w reż. Wiesława Ochmana w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Teatr Wielki w Łodzi zaprosił do reżyserii "Eugeniusza Oniegina" Wiesława Ochmana - artystę znanego całemu światu, jednego z najwspanialszych tenorów XX wieku. Ochman kilka lat temu zajął się operową reżyserią, czerpiąc z doświadczeń, jakie były jego udziałem na najważniejszych scenach, z Metropolitan Opera w Nowym Jorku włącznie. Mieć zatem w repertuarze pozycję podpisaną przez światowego artystę to dla teatru honor.

Jednak mieć na sumieniu taką reżyserię, jaką dał Ochman w "Onieginie", honorem dla twórcy już nie jest. Najnowsza realizacja dowiodła, że samo nazwisko teatralnego przedstawienia nie wyreżyseruje. Niezbędne są jeszcze: zrozumienie dzieła, bezbłędne opanowanie rzemiosła, wyobraźnia i wierność elementarnym zasadom logiki. A tego łódzkiemu "Eugeniuszowi Onieginowi" brakuje najbardziej.

Wiesław Ochman, wychodząc z założenia, że wystawianie opery w całości będzie nużące, postanowił skrócić dzieło Piotra Czajkowskiego. Ale bynajmniej nie po to, by jeszcze silniej je udramatyzować, by kulminować emocje, przydać akcji wartkości. Nie. Wiesław Ochman nie był zainteresowany dramatem. Reżysera bardziej od nerwu spektaklu interesowała rodzajowość. Bo jak inaczej wytłumaczyć okrojenie początku opery (rodzaj sekwencji wprowadzającej), za to ustawianie zbędnej sceny chóru żeńskiego, któremu na domiar złego każe się rozwieszać na scenie pranie? A usunięcie refleksyjnej arii Oniegina z III aktu, za to pozostawienie mdłych muzycznie i rachitycznych choreograficznie tanuszków? Zresztą choreografia i jej wykonanie pozostaje osobną i wstydliwą kwestią.

Rodzajowość zagłuszająca sens dzieła: jego pesymizm i melancholię (tu ważniejsze są arie i duety niż sceny zbiorowe, podczas gdy u Ochmana jest odwrotnie) to tylko jeden z grzechów przedstawienia. Jednak popełniany jest po wielokroć, również przez scenografa Jana Bernasia, który zupełnie jakby był prowadzony na rzeź, bezwolnie ustawia na lśniącej niczym lustro czarnej podłodze sceny snopki siana, które na dodatek się ruszają, bo same schodzą w kulisy! To w pierwszym akcie, w ogrodzie u Łarinych. W drugim, we wnętrzu dworu ciasnota panuje okropna, ważnym elementem jest za to dużych rozmiarów wieszak na palta, które na końcu przyjęcia goście podają sobie, rzucając do góry. Później, w miejscu pojedynku Oniegina z Leńskim, pod "drzewem" stoi stolik i krzesło, wyłącznie po to, by pracownicy sceny mogli je po chwili obecności wynieść.

Kłopot jest również ze światłami, bo same w sobie ciekawe plastycznie, oświetlają poszczególne sytuacje nielogicznie. Jest też tak, że w trakcie jednej arii natężenie światła wzrasta, maleje, krąg poszerza się i zamyka, w zależności od nastroju śpiewającego. Takiej tautologii współczesny widz nie zniesie, podobnie jak nie znosi scena, dzięki tego rodzaju zabiegom zamieniająca się w jarmark dla naiwnych.

Jedynym szlachetnym punktem przedstawienia okazał się finał. Być może dzięki temu, że tutaj niczego już popsuć się nie da: dwoje ludzi zapewni się o wzajemnej miłości, jedno zostanie odrzucone. Ale i to pozory, bo Wiesław Ochman już po zakończeniu potrafi jeszcze coś dodać od siebie. Otóż gdy scena pustoszeje i orkiestra milknie, z kulis dobiega odgłos strzału: to Oniegin popełnił samobójstwo. Jednak - prawdę mówiąc - nic bardziej mylnego, proszę państwa: Oniegina zabił reżyser.

A miał w Teatrze Wielkim w Łodzi pomocników. W kaźni wziął udział także Andrzej Straszyński, który najwyraźniej batutę zamienił na cięższy sprzęt. Czajkowski w podtytule pisze, że "Oniegin" to sceny liryczne, najpewniej Straszyński tego nie zauważył. Interpretację często rymował z uwielbieniem reżysera do rodzajowości, nie pokazywał tematów misternie wplecionych między główne, za to eksponował to, za co akurat Czajkowskiemu najbardziej wdzięczni nie jesteśmy.

W takiej sytuacji największy dyskomfort mają wokaliści, bo to oni pozostają na pierwszej linii frontu. I to oni ostatecznie uratowali przedstawienie, dając z siebie wiele żaru i szczerego zaangażowania. Bohaterką wieczoru była dla mnie Monika Cichocka, która partię Tatiany zaśpiewała swym pięknym głosem brawurowo. Może jedynie poskromiłbym cokolwiek czynności towarzyszące scenie pisania listu (siłą rzeczy adresuję uwagę do artystki, bo reżyser najwyraźniej jakoś nie wszystko zauważa). Starannie i emocjonalnie zaśpiewał Leńskiego Krzysztof Marciniak (szczególne brawa za piękną arię i aktorską oszczędność w scenie jej śpiewania), jak zawsze promiennie zaprezentowała się Agnieszka Makówka, ładnie śpiewająca niewielką rolę Olgi, scenę swym wspaniałym głosem i ciepłem postaci Łariny ozdabiała Jolanta Bibel. Podziękowania za śpiewanie należą się też Annie Kalejcie (Filipiewna), Rafałowi Pikale (Gremin) i Mirosławowi Niewiadomskiemu (Triquet).

W partii tytułowej wystąpił Andrzej Kostrzewski, który kolejny raz dał się poznać jako artysta: A - niezawodny, B - znakomity aktorsko i C - śpiewający z muzyczną kulturą i wyczuciem stylu. Oniegin to jeszcze jedna piękna rola w karierze artysty, tym wartościowsza, że powstała w takich trudnych okolicznościach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji