Artykuły

Kocham spacery po parku

- Zawsze, kiedy myślę: Warszawa, to widzę skrzyżowanie ronda de Gaulle'a i Alej, i zawsze, kiedy tęsknię do Warszawy, to właśnie tam. Jest jeszcze drugi taki punkt, gdzie zjawiają się prawdziwi warszawiacy - to Powązki w czasie święta zmarłych. Wtedy jest zawsze ta doroczna kwesta, szczególny, rodzinny nastrój, no i właśnie Warszawa - mówi Joanna Szczepkowska w rozmowie z Joanną Rolińską z Dziennika.

JOANNA ROLINSKA; Gdy była pani dzieckiem, mama wysyłała panią często na podwórko do zabaw z rówieśnikami przy t rzepaku, bojąc się, żeby tylko, broń Boże!, nie została pani artystką. To rozpięcie między atmosferą rodzinnego domu a klimatem warszawskiego podwórka cały czas jest obecne w pani życiu.

JOANNA SZCZEPKOWSKA: Rzeczywiście, pani jak terapeutka trafiła w bardzo istotny punkt. Wychowałam się na Starej Ochocie. Na Zimorowicza w przedwojennej kamienicy mieszkał mój dziadek Jan Parandowski. W tym mieszkaniu Homer i kultura antyczna były obecne w każdym zdaniu i na każdej półce. Ja z rodzicami mieszkałam kilka kroków dalej, na ulicy Filtrowej 64, w kamienicy oddanej przez miasto w latach 50. aktorom. Mieszkali tam m.in. Brusikiewicz, Bielicka, Kwiatkowska, Wojnicki - niesamowite towarzystwo. Mieszkał też fryzjer teatralny, śpiewaczka operowa, całe środowisko teatru. A obok był ten drugi świat: moje malutkie podwórko z malutkim trawniczkiem i trzepakiem.

Pani pierwszy zbiór felietonów nazywa się "Drugie podwórko". Wspomina tam pani wyjątkowy klimat dziecięcych społeczności podwórkowych.

- Bo dzisiaj nie ma już na przykład poczciwych podwórkowych chuliganów. Takich, którzy przychodzili z drugiego podwórka, coś zwinęli, coś kopnęli, gwizdnęli na palcach... I tyle było tego strachu. Osoba z "drugiego podwórka"

to zawsze był ktoś obcy, ale to pewnie istnieje do dzisiaj. Zawsze, kiedy ktoś mnie pyta o inspiracje literackie, myśląc, że to będzie coś z Homera, odpowiadam zdecydowanie, że nie, że raczej rozmowy na trzepaku z moimi rówieśnikami. No i Pajeka, czyli pani Helena, osoba, która przyszła do naszego domu kiedy miałam 11 dni. Mieszkała na Pradze. Przynajmniej dwa razy w tygodniu bywałam u niej w domu, jej siostra była praczką - na środku pokoju stała zawsze wielka balia, było biało od pary, na jednej ścianie wisiała dyscyplina do bicia dzieci, na drugiej obraz z Ostatnią Wieczerzą, a z sufitu zwisał lep na muchy. To była Brzeska. Z panią Heleną jeździłam też na Bielany, gdzie w wolne dni wypoczywali prawdziwi warszawiacy - tacy z piosenki "Jadziem na Bielany". Były koce na trawie, grubawe panie w różowych biustonoszach, oranżada i czasem jakieś przedstawienie na drewnianej scenie.

Właśnie. Pierwsze zapamiętane przez panią przedstawienie teatralne odbyło się na Bielanach. Była to "Królowa Madagaskaru", a występował w niej pani ojciec Andrzej Szczepkowski.

- Miałam wtedy 4 lata. Nie wiem, jak to się stało, że tata wystąpił z tą "Królową Madagaskaru" na Bielanach. Może to było jakieś odgórne polecenie dla teatru?

To była chyba sama końcówka, zmierzch tego bielansko--warszawskiego folkloru.

- Tak. I te ludowe Bielany z tamtych lat łączą mi się we wspomnieniach z jazdą tramwajem przez całą Warszawę aż do ostatniego przystanku. Wiele osób o tym marzy, żeby wsiąść do tramwaju i jechać nim na ostatni przystanek, jest takie marzenie, prawda? Pamiętam tę Warszawę bielańską, a wieczorem dziadka czytającego mi mitologię. Można było dostać lekkiej schizofrenii.

Zmieniając temat i nastrój - kilka lat później ważnym doświadczeniem pokoleniowym związanym z Warszawą i ulicą będzie dla pani na pewno marzec 1968.

- O tak. Kiedy wybuchł marzec '68, uciekałam z domu na demonstracje studenckie i Krakowskie Przedmieście odtąd już zawsze będzie mi się kojarzyć z tłumem młodych ludzi skandujących hasła o wolności. Pierwszy raz widziałam zwarte szeregi milicji, które szły na ludzi. Pamiętam - nie

mogłam zrozumieć, że to nie cudzoziemcy. Pamiętam też niesamowitą scenę koło kościoła św. Krzyża, kiedy ludzie zaczęli uciekać do kościoła -wydawało się, że milicja tej granicy nie przekroczy. Zatrzymali się przed wejściem. Chyba nie bardzo wiedzieli, co robić, ale dostali komendę, żeby wejść. Kiedy dzisiaj patrzę na "Bitwę pod Grunwaldem", to mogę powiedzieć, że tam było takie stłoczenie, takie twarze, taka gęstość - tak to pamiętam. Wtedy dostałam pałką. Potworne uczucie. Z Krakowskim Przedmieściem kojarzy mi się jeszcze jeden znacznie milszy epizod. To było 29 października 1989 roku.

Czyli dzień po tym, jak w "Dzienniku Telewizyjnym" ogłosiła pani koniec komunizmu?

- Właśnie. Idę Krakowskim i widzę na bramie Uniwersytetu ogromną tablicę z napisem "Joanna Szczepkowska niech żyje!". Jakieś ugrupowanie tam było podpisane, przez cały dzień ten napis tam wisiał.

Minęły lata i teraz w wywiadach mówi pani o sobie: "Jestem częścią ulicy", a w tym, co pani pisze, czuje się wnikliwą obserwację miasta - to sposób bycia zgoła odmienny od spieszącego się wszędzie warszawiaka.

- Po prostu dużo i często chodzę. Ja w ten sposób pracuję znacznie lepiej, niż siedząc w domu. Latem na Saskiej Kępie prawie nie wychodzę z parku Skaryszewskiego, biorę psa, laptopa, książkę. Kiedy jest ciepło, to jakbym była na Mazurach. Podobno coś mają z tym parkiem robić, jakoś go cywilizować. A on jest piękny właśnie taki, jaki jest.

"Mam dobry kontakt z ludźmi, których los wyrzucił poza normalne życie. (...) Rozmawiam też z bezdomnymi na dworcu". Interesują panią ludzie z marginesu, a mieszka pani na elitarnej Saskiej Kępie - cały czas są w pani życiu obecne te dwa nurty, o których mówiłyśmy na początku. Ostatni tomik pani poezji nosi tytuł "Ludzie ulicy i inne owoce miłości".

- Widzi pani, człowiek jest albo po stronie życia, albo po stronie śmierci. Ci bezdomni paradoksalnie są często bardziej ożywieni niż pasażerowie pierwszej klasy. Bardziej w drodze niż tamci. Teraz na dworcu są zwykli bagażowi, a kiedyś bezdomni brali się za to i pomagali wnosić bagaże. Często korzystałam z tego, lubiłam czekać z kimś takim na pociąg i gadać.

Nie ma miejsca na sztuczność w takiej rozmowie, każde słowo coś waży.

- Tak - z obydwu stron. Oczywiście nie można przesadzić, nie można obiecywać niczego, nie można pomóc, ale można wesprzeć. Pamiętam, był taki mężczyzna, który rysował całkiem dobrze, a potem przestał. Zapytałam, co się stało, i okazało się, że nie ma ołówka. Następnym razem dałam mu ołówek i kupiłam też u niego kilka rysunków. Nie wiem zresztą tak do końca, dlaczego ja się w tę społeczność tak wpatruję. Może dlatego, że nie wiadomo, kiedy ktoś się może wymknąć spod własnej kontroli i tam po prostu trafić. Ja to odczuwam bardzo silnie. Ludzie, którzy się stoczyli, przychodzą z bardzo różnych miejsc.

Jaki punkt na mapie stolicy jest dla pani esencją tego miasta?

- Zawsze, kiedy myślę: Warszawa, to widzę skrzyżowanie ronda de Gaulle'a i Alej, i zawsze, kiedy tęsknię do Warszawy, to właśnie tam. Jest jeszcze drugi taki punkt, gdzie zjawiają się prawdziwi warszawiacy - to Powązki w czasie święta zmarłych. Wtedy jest zawsze ta doroczna kwesta, szczególny, rodzinny nastrój, no i właśnie Warszawa. A co to znaczy? Zawsze, nawet w to smutne święto, pewien rodzaj uśmiechu i chochlik w oku.

Rondo de Gaulle'a z widokiem na most Poniatowskiego łączący prawo- i lewobrzeżną Warszawę i Powązki, gdzie spotykają się żywi i umarli. Znowu stoi pani na granicy dwóch tak różnych światów.

- No właśnie. Stoję na granicy albo idę przez most, a najchętniej... Najchętniej bym przepłynęła. Bo marzy mi się, od lat mi się marzy, prom przez Wisłę. Ile razy stoję w korkach na moście, patrzę w dół i nie rozumiem, dlaczego nikt nie chce zrobić tak dobrego interesu. I w ogóle ta nasza warszawska Wisła jest za mało kochana. Dzieli stolicę, a nie łączy. Mam nadzieję, że są jakieś czułe plany w stosunku do Wisły - odwiedzam ją, ale przecież nie mogę tam ciągle tylko stać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji