Artykuły

Seans spirytystyczny z Walentym w tle

"Dzień Walentego" w reż. Gabrieli Kownackiej w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Jak burzliwy, tragikomiczny, z udziałem nieżyjącego ukochanego, fuzji i wódki może być dzień urodzin pewnej sześćdziesięciolatki - udowadniają w Teatrze Dramatycznym. Byłoby bardzo ciekawie, gdyby nie nadmiar grzybów w barszczu.

A tak jest co najwyżej ciekawie. I to nie zawsze. Bo "Dzień Walentego" Iwana Wyrypajewa w reżyserii Gabrieli Kownackiej (to jej debiut) budzi mieszane uczucia. Jest piekielnie nierówny: irytuje i intryguje jednocześnie. Bywa żenująco infantylny, bywa i porywający. Jest w nim ujmująca prostota, jest mnóstwo wydumanych inscenizacyjnych dodatków. Można mieć doń wiele zastrzeżeń, ale też wiele scen ma się przed oczami długo po premierze - tak zapadły w pamięć. I co tu zrobić z takim spektaklem? Obejrzeć mimo wszystko warto.

Walentyna dyryguje czasem Zaczyna się tak: wśród widzów pojawia się Walentyna (gościnnie Ewa Dałkowska). Jest na rauszu, ale w końcu są jej urodziny. W związku z tym kupiła sobie balonik. Za chwilę przyjdzie sąsiadka z tortem, przychodzi tak od lat...

O tym wszystkim Walentyna opowiada widzom, jakby była narratorką historii, która za chwilę rozegra się przed ich oczami. Jeszcze nie wiemy, że będzie to rodzaj spirytystycznego seansu, w którym kobieta przywoła cienie sprzed lat. Ale już w pierwszych minutach po podniesieniu kurtyny wiadomo, że taka konstrukcja sztuki i spektaklu - bohaterka, opowiadając o przeszłości i teraźniejszości, staje obok i przygląda się jej - będzie jednym z atutów przedstawienia. Że przenikanie się czasów, zaburzenia chronologii nadadzą spektaklowi sznyt ni to psychodramy, ni tragikomicznej, odrealnionej opowieści w konwencji snu.

Więc Walentyna opowiada, co się zaraz zdarzy, i tak się rzeczywiście dzieje. Sąsiadka Katia przychodzi z tortem, obie siadają przy stole, rozmawiają. Ale za chwilę czas znów przystanie, potem cofnie się o kilkadziesiąt lat, by wreszcie wrócić na miejsce. Walentyna dyryguje nim, jak jej się żywnie podoba: sąsiadka w jej wieku (Alina Gielniewska-Skiepko) zniknie, a pojawi się Katia odmłodzona o kilka dekad (Agnieszka Możejko). Pojawi się też młody mężczyzna (Piotr Półtorak), do którego sporo starsza Walentyna przylgnie z tęsknotą: - Walenty, kochany. Jak zaczęłam prowadzić z tobą rozmowy 42 lata temu, tak prowadzę do dziś...

Śmiech przez łzy

Wkrótce wszystko się wyjaśni. To nie Walentyna, a Katia jest żoną Walentego. Ona była kiedyś jego kochanką, on nie żyje od 20 lat. Ciągle jednak jest, bo Walentyna niestrudzenie rekonstruuje jego obraz. Z Katią mieszkają w jednym domu, nienawidzą się, ale i są do siebie przywiązane. Pierwsza żałuje, że Walenty był mężem tej drugiej, druga, że Walenty kochał tę pierwszą... I tak płynie ich życie: na rozmowach o niczym, na kłótniach. W dniu urodzin, gdy wspomnienia i teraźniejszość zleją się w jedno - gniew i śmiech wybuchnie ze zdwojoną siłą.

Właśnie ów kolaż emocji - ironia i czułość, tragizm i komizm - jest w spektaklu najciekawszy. Dałkowska wygrywa to znakomicie: błyskawicznie przechodzi z sarkastycznego tonu kobiety po przejściach w płaczliwy ton bezradnej dziewczynki. Gielniewska też wypada interesująco: jej Katia jest zrezygnowana, ciągle z butelką w ręce, ale i dowcipna. Ich rozmowy to świetny portret skazanych na siebie ludzi, którzy jakoś próbują żyć (polecam szczególnie scenę, gdy kłótnia przy torcie nagle się rozmywa, bo przecież trzeba ustalić, co zrobić z resztkami). Walentyna przygląda się ukochanemu i jego żonie z czasów młodości z czułością, a za chwilę łapie za strzelbę i chce zastrzelić Katię starszą o 40 lat. Jej rywalka mimo to w kilka minut później pilnuje, aż pijana Walentyna zaśnie. Niemożliwe? Możliwe - życie plecie różne scenariusze.

Skąd ten skrzypek?

Najróżniejszych emocji jest tu dużo i w większości pokazane są ciekawie. Ale gdy inscenizacyjnych chwytów jest naddatek - zaczyna być kiepsko. A to młodzi bohaterowie fruną nad sceną przyczepieni do lin (muszą?). A to, nie wiedzieć czemu, pojawia się jakiś skrzypek (ponoć miał być ucieleśnieniem chagallowskiej wyobraźni, ale spektakl ma tyle z Chagallem wspólnego, że pojawi się w nim słowo Witebsk, rodzinne miasto malarza). A to wreszcie niezrozumiałe galaktyczne wtręty w finale. Jeśli te zabiegi miały podkreślić metafizykę opowieści, to zupełnie niepotrzebnie - odrealniony nieco klimat spektaklu i bez tego był wyraźny. A tak - trzymając się wspomnianej już kulinarnej terminologii - nadmiar grzybów smak barszczu niestety zmienia na inny.

Słowo na koniec o ciekawej scenografii (Barbara Hanicka). Buduje nastrój spektaklu, podkreśla jego autoironiczny, gorzko-słodki charakter. Na środku sceny umieszczono pokój Walentyny: jest niczym archaiczny domek dla lalek - bohaterów oglądamy, gdyż z domku wyjęto jedną ścianę, resztę zostawiono. Gdy Walentyna, niczym reżyserka, zatrzymuje czas, przygląda się swojej przeszłości - sens takiej umownej scenografii jest wyjątkowo wyraźny. Przypomina to teatrzyk, tyle że zamiast kukiełek krążą w nim cienie. Inny ciekawy pomysł to woda, która oddziela aktorów od widzów. Ni to sadzawka, ni basen (zresztą słowo kluczowe w historii Kati, Walentyny i Walentego). Na pewno jednak miejsce symboliczne. Obie kobiety, pijąc po swym ukochanym, tam odlewają resztkę wódki z kieliszków. Przez 20 lat basen zdąży się napełnić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji