Artykuły

Nie lubię ponuraków

- W zawodzie aktorskim każdy chce być najlepszy, to naturalne. Trzeba jednak umieć uszanować również cudzy talent. Rywalizacja musi być fair. Na moich znakomitych kolegów zawsze patrzę z przyjemnością, nigdy z zazdrością - mówi warszawski aktor, WIESŁAW GOŁAS.

Wiesław Gołas zwykle odmawia wywiadów. Dla Czytelników "Super Expressu" wielki aktor zrobił wyjątek!

Kiedyś wyznał pan szczerze, że odłożył trochę pieniędzy na spokojną, dostatnią starość. Czy już teraz korzysta pan z tych odłożonych pieniędzy?

- Starość istotnie przyszła. Łamie mnie w kościach i serce nie to, co kiedyś. A czy to dostatnia starość? Jakoś starcza mi na życie, choć nigdy nie odkładałem specjalnie pieniędzy. Ważne, że póki co, wciąż gram. Próbujemy przed nowym spektaklem w Teatrze Polskim. Teraz mam tylko krótką przerwę na rekonwalescencję po zawale, na zebranie sił.

Ma pan niewiarygodny dar bawienia ludzi. Czy pana rodzice byli dowcipni?

- Podobno byłem pierwszym noworodkiem, który po klapsie, jaki daje się dziecku, żeby zaczęło samodzielnie oddychać, zamiast krzyczeć, zaczął się śmiać. Tak przynajmniej twierdziła akuszerka. Wygląda więc na to, że wesoły jestem od urodzenia. Cała moja rodzina skłonna była do żartów, w domu zawsze było wesoło i głośno. Nie znoszę ponuraków. Nie lubię, kiedy w towarzystwie jest ponuro lub cicho. Muszę czymś tę ciszę czy grobowy nastrój złamać, i robię to z wielką przyjemnością.

Nawet wtedy, kiedy umierała pana mama albo pana siostra, mimo wszystko wychodził pan na scenę i bawił ludzi. Czy nie przesadził pan z profesjonalizmem?

- Przecież nie mogłem wyjść na scenę i powiedzieć, że dzisiaj nie czuję się dobrze i będę trochę mniej śmieszny. Widzowie płacą za bilety i nie można od nich wymagać, żeby wybaczyli mi złą grę, bo akurat boli mnie głowa. Kiedy umierali moi bliscy, nawet koledzy nie wiedzieli, że właśnie wróciłem z pogrzebu. Nie mogłem zmusić teatru do odwołania spektaklu, a widzów do odejścia z kwitkiem. Nie przesadzam z profesjonalizmem, ale po prostu czułbym się wobec ludzi nie w porządku, gdybym nie zagrał.

Dziś, żeby osiągnąć sukces, trzeba rozpychać się łokciami. Zawsze twierdził pan, że tego nie potrafi. A jednak sukces pan osiągnął!

- Rzeczywiście nie potrafiłem rozpychać się w życiu łokciami. W zawodzie aktorskim każdy chce być najlepszy, to naturalne. Trzeba jednak umieć uszanować również cudzy talent. Rywalizacja musi być fair. Na moich znakomitych kolegów zawsze patrzę z przyjemnością, nigdy z zazdrością. A sukces osiągnąłem dzięki szczęściu, ale i zdrowiu, które daje siłę do pracy.

Oprócz humoru jest w panu jakaś nieśmiałość, niepewność... Jak panu się z tym żyje?

- Niepewność i wewnętrzny niepokój sprawiają, że wiele od siebie wymagam jako człowiek i jako aktor. Jest to niepewność, czy grając jestem wystarczająco prawdziwy. Chcę, by mi uwierzono. Nigdy nie wchodzę na scenę na pewniaka i nie traktuję widza z góry. Tak jak nie traktuję w życiu ludzi z góry. Pokory wobec widza uczyli mnie w szkole aktorskiej Aleksander Zelwerowicz i Jacek Woszczerowicz.

Mimo tej nieśmiałości podobno bił się pan z Leszkiem Drogoszem, medalistą olimpijskim w boksie, ulubieńcem Felisa StammaÉ

- Pamiętam Leszka Drogosza z Kielc. Spotykaliśmy się w sali gimnastycznej kieleckiego ośrodka kultury, gdzie grywałem w piłkę, a Leszek Drogosz skakał przy workach. Ja byłem z Baranówka, a Drogosz z Pakosza. Te dzielnice nie lubiły się ze sobą. Ale z Drogoszem nie boksowałem się.

Ale chciał pan kiedyś pobić milicjanta!

- Nie wiem, czy mówimy o tym samym przypadku, ale pewien milicjant zirytował mnie tak, że byłem gotów wziąć się do bicia. Było to na placu Konstytucji w Warszawie. Upadł jakiś starszy pan, wyglądało to na zawał, a ten milicjant, zamiast wezwać pogotowie krótkofalówką, spokojnie spisywał siedzącego na ławce pijaka. Chwyciłem go za klapy munduru, on krzyczał: "Nie będzie mnie pan pouczał, co mam robić!", a ja, że "Owszem, będę". W końcu wezwał tę karetkę i obaj byliśmy chyba zaskoczeni, on mną, a ja nim. Może posłuchał mnie jako... kapitana Sowy!

Dałby pan sobie radę w takiej bójce? Czy miał pan taki dynamit w pięściach jak bokser Ciapuła, którego grał pan w komedii "Mąż swojej żony"?

- W dzieciństwie biłem się z chłopakami w obronie własnej i w obronie słabszych. Ojciec powiedział mi tak: "Nie wolno ci się bić i nie wolno ci dopuścić, by ciebie bito". Nie przypominam sobie, bym w dorosłym życiu kogoś uderzył. Zdarzyło się 2-3 razy, że musiałem się bronić. Często byłem w publicznych miejscach zaczepiany, szczególnie po sukcesie piosenki "W Polskę idziemy". Nie zgadzam się z powszechnym jej odbiorem: ona nie miała zagrzewać do zabaw alkoholowych, ale wręcz odwrotnie - zniechęcać do nich. Polak-pijak jest postacią żałosną, jednak życie wielokrotnie potwierdziło, że ten właśnie typ uznał "W Polskę idziemy" za swój hymn. Niestety.

Na "Czterech pancernych" co jakiś czas spadają gromy, że fałszują prawdę historyczną. Pan serialu broni. Czy tylko dlatego, że dobrze w nim płacili?

- Chodzi mi o konsekwencję, nie o pieniądze. Praca w filmie zawsze się finansowo opłacała, ale zdarzało się, że jednak odmawiałem, jeśli film był wyjątkowo kłamliwy. Większość PRL-owskich filmów dotyczących II wojny fałszowała prawdę, "Pancerni" nie odstawali od normy. Są tam raczej przemilczenia niż kłamstwa. Jeśli więc wówczas podjęliśmy decyzję, by w tym filmie wystąpić, to nie możemy teraz udawać, że nas tam nie było. Dziś już wiadomo, że niektóre sprawy wyglądały inaczej, a mimo to serial jest niezmiernie popularny. Dlaczego? Myślę, że jest po prostu ciepły, łagodny, zabawny.

Jak mieściliście się wszyscy w tym "Rudym" 102. Gustlik grany przez Franciszka Pieczkę to przecież kawał chłopa?

- W "Rudym" rzeczywiście było okropnie ciasno. Franek Pieczka, kiedy wskakiwał do czołgu przede mną, złościł się, jeśli ja byłem za szybki. Krzyczał: "Tomuś, pieronie zatracony, kaj mi leziesz z tymi kulasami na głowa!".

Jako Tomek Czereśniak świetnie pan gra w filmie na akordeonie? Gdzie się pan tego nauczył?

- Z harmonii potrafiłem wydobyć prawidłowo maksimum trzy akordy. W "Czterech pancernych" naprzeciwko mnie siedział akordeonista, który grał, a ja po prostu powtarzałem jego ruchy.

Jak wspomina pan podróże "Batorym" do USA na tournŽe z kabaretem Dudek. Czy to prawda, że był pan zmuszany do ciągłego imprezowania?

- Podróże "Batorym" do USA były rzeczywiście wesołe i trwające do rana bale kapitańskie wspominam do dziś. Na "Batorym" Młynarski napisał parę świetnych piosenek, jak np. "Balladę o Dzikim Zachodzie" czy "Tupot białych mew". Załoga była przemiła i karmiono nas wyśmienicie. Byłoby wspaniale, gdyby nie sztormy: pusty pokład, puste korytarze, brzęk przetaczających się po stolikach sztućców... Dlatego nie przesadzaliśmy z imprezami.

13 grudnia 1981 roku TVP miała nagrać jedną z pana piosenek z udziałem striptizerek? Jak to było? Bardzo były rozczarowane, że nie zatańczyły dla pana Wiesia?

- Sam chciałbym wiedzieć. Warto by je zapytać! A właśnie: praca w telewizji też się wtedy opłacała, a ja odmówiłem.

A skoro o stanie wojennym mowaÉ Choć odmówił pan wtedy gry w teatrze, w telewizji, to i tak Wojciech Jaruzelski pana lubił. Jak to wytłumaczyć? Rozmawialiście kiedyś z sobą?

- Nie znam Wojciecha Jaruzelskiego i nie wiem, czy mnie lubił, czy nie. Po prostu kiedyś do mnie podszedł i powiedział, że dobrze wyglądam w mundurze, w którym czasami grywałem, choćby w "Ogniomistrzu Kaleniu". Odpowiedziałem mu wtedy, że być może mam to po ojcu, podoficerze sanacyjnym.

Czy to przez to "sanacyjne wychowanie" do dziś nie potrafi wyjść pan z domu bez zaścielenia po sobie łóżka?

- Tak. W domu i w harcerstwie nauczono mnie porządku. Ojciec był podoficerem i po wojskowemu bardzo dbał o czystość, szczególnie o swój galowy mundur. Był sztandarowym i musiał mieć sznyt. Jego oficerki świeciły się tak, że aż oczy bolały. Teraz moja żona dba o porządek w domu, wciąż czyści, pucuje, wokół aż się świeci. Ja staram się jej w tym pomagać i nie brudzić za bardzo.

Ma pan córkę i dwie wnuczki? Są chwile, że brakuje panu jakiegoś męskiego ramienia w rodzinie?

- Przyzwyczaiłem się do tego, że jestem otoczony kobietami. Wcześnie straciłem ojca, zginął w Majdanku, i zostałem w domu z matką i siostrą. Moja córka z kolei też ma dwie córki. Przydałoby się jakieś męskie wsparcie i tu liczę na moje wnuczki.

Agnieszka Gołas-Ners, pana córka, wydała właśnie pańską biografię. Powstała książka obiektywna czy pisana na kolanach?

- Niech to inni ocenią. Ja cieszę się, że w końcu na to zdecydowałem i że podjęła się tego moja córka, bo wolałem załatwiać rodzinne sprawy w rodzinnym gronie. Nagadaliśmy się dużo. Kilkugodzinne nagrywane przez nią rozmowy rozciągnęliśmy w czasie, bo spotykaliśmy się nieregularnie, z doskoku.

78 lat pana życia zmieściło się na 250 stronach książki. Co w tym życiu jest dla pana najważniejsze? Na co zwróciłby pan szczególną uwagę?

- "Na Gołasa" jest o tyle książką subiektywną, że przedstawiam w niej własną wersję wypadków. Mówią też o mnie koledzy. Wyrażają się tak ciepło! Dobrze, że chociaż Magda Zawadzka trochę mnie krytykuje - twierdzi, że teraz za mało udzielam się zawodowo i towarzysko. I ma rację. Nie jestem już tak chętny do wyjazdów jak kiedyś, nie uprawiam sportu i nie chce mi się grać w filmach. Ale towarzyszy mi stale teatr i z niego nie zrezygnuję.

Wiesław Gołas (78 l.)

Wybitny polski aktor teatralny i filmowy. Znakomity odtwórca ról komediowych m.in. w sztukach Aleksandra Fredry. Genialny wykonawca piosenek i skeczy w kabarecie Dudek. Pochodzi z Kielc. Podczas okupacji żołnierz AK. W 1954 roku ukończył PWST, gdzie był ulubionym uczniem Aleksandra Bardiniego. Potem aktor teatrów w Jeleniej Górze, Wrocławiu i Warszawie. Szerokiej publiczności znany jako odtwórca bardzo popularnych ról filmowych m.in.: "Ogniomistrz Kaleń", "Kapitan Sowa na tropie", "Czterej pancerni i pies". Dwukrotnie żonaty. Jedna córka, dwie wnuczki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji