Artykuły

Carmen w papilotach?

Historia podążającej zawsze za swoim kaprysem, nieoglądającej się na uczucia mężczyzn, pięknej Cyganki Carmen i jej kochanka, owładniętego namiętnością prowadzącą ku zbrodni, Don Josego, jest już jednym z mitów europejskiej kultury. I to na pewno bardziej dzięki Georgesowi Bizetowi, autorowi operowego hitu wszechczasów, aniżeli Prosperowi Merimee, któremu zawdzięczamy literacki pierwowzór opowieści.

Teatr Wielki w Łodzi, włączając po raz kolejny, i to po krótkiej przerwie, tę operę do swego repertuaru, nie wyróżnił się wcale tą decyzją spośród innych placówek operowych na całym świecie. Carmen po prostu musi być na scenie obecna niemal stale - tego domaga się publiczność. Ona, znając dobrze dzieło, uwielbia je - pewnie również dlatego, że będąca symbolem kobiety wyzwolonej tytułowa bohaterka, jak i ucieleśniający wizję życiowego sukcesu torreador Escamillo, współgrają z aktualną "filozofią życia".

Publiczność ma też zapewne dość wyraźnie sprecyzowane wyobrażenie o, jak się dziś powiada, image'u głównych bohaterów - postaci, trzeba przyznać, nader charakterystycznych. Czy w najnowszej realizacji, firmowanej od strony reżyserskiej przez Laco Adamika, ten wizerunek okazał się przekonujący? Śmiem wątpić. Agnieszka Makówka, mezzosopran o szlachetnej skądinąd barwie i wyrównanym w poszczególnych rejestrach brzmieniu głosu, nie dość, że nie była wystarczająco ekspresyjna wokalnie, to jeszcze ewidentnie słaba w swych ruchowo-choreograficznych atrybutach - przydałby się zapewne przed przyjęciem roli kurs tańca hiszpańskiego. A do tego ta ozdoba noszona przez nią przez pierwszą połowę spektaklu na głowie - kojarząca się, pardon, z... papilotami! To nie był oczekiwany konterfekt namiętnej uwodzicielki. Zupełnie nijako, i to zarówno z powodu zbyt małej nośności bary-onu (barwowo, przyznaję, również ciekawego), jak i braku nasycenia budowanej postaci potrzebną w tym wypadku charyzmą, ukształtował się sceniczny image Escamilla, w którego wcielił się Zenon Kowalski. Scena z kupletami przeszła niemal bez wrażenia. Trzeci zaś główny bohater, Don Jose śpiewany przez Krzysztofa Bednarka, wokalnie wprawdzie nie zawiódł (to już zresztą po raz kolejny z rzędu z satysfakcją słuchaliśmy rzeczonego tenora w tej właśnie roli), jednak zauważalna monotonia stosowanych przez niego środków aktorskich - co można uznać za winę reżysera - obniżała ogólny efekt sceniczny.

Całość przedstawienia zaczęła się nader efektownie, również dzięki scenografii Milana Davida. Piętrowa fabryka z ogromnymi, umożliwiającymi "podgląd" oknami, stała się dodatkowym planem akcji, bardzo dobrze zresztą wykorzystanym. Dynamicznie wypadła scena z udziałem dzieci, lecz już pierwsze wyjście robotnic z fabryki i ich zastygnięcie w schematycznej, "typowej" dla operowego chóru konfiguracji, nie rokowało najlepiej. I rzeczywiście, wizualna atrakcyjność i reżyserska pomysłowość scen miały już potem tendencję raczej spadkową.

Chór, przygotowany przez Marka Jaszczaka, śpiewał w sumie nieźle, nie biorąc pod uwagę niespójności brzmieniowych sekwencji "męskiej" w akcie trzecim. Z niewymienionych dotychczas solistów dobrze zaprezentowali się m.in. Dorota Wójcik jako Micaela (choć nieco za dużą miała wibrację), czy Andrzej Kostrzewski jako Morales (aczkolwiek mniej cieka-we były u niego, jak zwykle, wokalne "góry"). Podobać się mogli śpiewacy najmłodsi: utalentowana aktorsko sopranistka Małgorzata Kulińska (Frasąuita) oraz w szybki i zauważalny sposób "dojrzewający" w swych kolejnych wokalnych kreacjach bas Rafał Pikała (Zuniga). Bardzo sprawnie, z większą niż w wielu innych premierowych okolicznościach dyscypliną, zagrała orkiestra pod batutą Tadeusza Wojciechowskiego, co też godzi się z satysfakcją odnotować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji