Artykuły

Hamlet

Ja - pomny na to: żem tronowi służył

A doznał zdrady - choć nie miałem

winy;

On jednak - ten Duch - nie wiedząc,

co czyni,

Jednym niebacznym słowem pchnął mię

w górę.

(Słowacki "Król-Duch")

Tęsknota do współczesności ob­jawia się dziś w teatrze aktu­alizacją klasyki i aluzyjnością pomysłów reżyserskich. Daje to rezultaty interesujące - nie nudne, chociaż nie zawsze głę­bokie. Ale zagraża też poważniejszy­mi niebezpieczeństwami. Np. w sce­nografii. Pewna bardzo nowoczesna konstrukcja sceniczna narzuciła na­gle przedstawieniu starą, znajomą atmosferę obyczajową sprzed lat co najmniej trzydziestu pięciu.

Swoją koncepcję w krakowskim przedstawieniu "Hamleta" oparł Ta­deusz Kantor - na schodach. Zamek królewski w Elsynorze wygląda zu­pełnie jak u Iwaszkiewicza, gdy w "Sławie i chwale" opisuje warsza­wską rezydencję pewnej ukraińskiej księżnej. Są więc schody kuchenne - w głębi sceny, niewidoczne, kręte i jak można się domyślać, bardzo niewygodne. Są schody frontowe - na piętro, galerię czy pomost ok­rętowy (?). I wreszcie płaskie, sze­rokie stopnie parteru, oficjalne i re­prezentacyjne. Tam wchodzi para królewska. Schody pierwszego piętra przeznaczone są dla Poloniusza, Ofelii, Horacego, Rosenkranza, nawet Hamlet tam wstępuje, niepomny swej krwi królewskiej. Więcej! On, jak pozytywny bohater ze sztuki współczesnej, biega ku­chennymi schodami, przeznaczonymi dla pomniejszych dworaków. I jesz­cze rzecz niesłychana: tymi schoda­mi zeszli na scenę żołnierze Fortynbrasa. Chyba po raz pierwszy w hi­storii "Hamleta" taki ich despekt spo­tkał. A przecież reżyser, Roman Zawistowski, wyznaczył im ważną rolę. Wzięli na tarczę ciało martwego Ha­mleta i ponieśli je - ku widowni. Pomysł świetny i wstrząsający! Moż­na by dla niego wybaczyć nawet to, że zamiast "na tarcze'' położyli Ham­leta na jedyną posiadaną podłużną blachę, do złudzenia przypominającą brytfannę. I można by to, powiadam, wybaczyć, gdyby nie ta nieznośna świadomość, że, jest to rze­czywiście brytfanna buchnięta z królewskiej kuchni. Przecież jak zło­dzieje przemykali się kuchennymi schodami!

Dekoracje do "Hamleta". Właści­wie tutaj wyobrazić można sobie wszystko, jeśli już dotąd wszystkie­go nie wymyślono. Ale Kantora ob­winiałbym nie tylko za niewygody sceniczne. Także o kostnienie i schematyzowanie pewnych pojęć i wzo­rów tzw. nowoczesności. Płaski rzut dekoracji do "Hamleta'' do złudze­nia przypomina koncepcję scenogra­ficzną "Miarki za miarkę" w Teatrze Ludowym. Pisałem niedawno jak świetnie spotkał się tam Kantor z atmosferą planowaną przez reżyse­ra. W "Hamlecie" Henryk Vogler zobaczył sprzeczność koncepcji reży­sera j scenografa. Ja nie widziałbym nawet tyle. Chyba że jednak zdecydujemy się zarazić Elsynor klasowy­mi i "kuchennymi" uprzedzeniami ukraińskiej księżnej. I wtedy już tragedia o Hamlecie będzie miała zu­pełnie jasny sens, trochę jak z brukowego romansu, trochę jak z pro­dukcyjnej powieści.

A tymczasem to nie jest wcale frazes, że "Hamlet" jest po dziś dzień najgłębszym, najbardziej współczes­nym dramatem Szekspira. I że my możemy go zrozumieć najlepiej. Ile razy myślę o tej sprawie, zaw­sze wracam do pięknego szkicu Mie­czysława Jastruna "Hamlet i Olivier". "Skomplikowanie wewnętrz­ne Hamleta to nie jakaś wada jego charakteru, jak chcą zwolennicy śle­pego "czynu". Epoka nasza pokaza­ła chyba dość jaskrawo, do czego prowadzi kult tak pojętego czynu i tak rozumianej męskości charakte­ru. I my, ludzie XX wieku, naj­mniejsze mamy prawo oskarżania królewicza duńskiego o brak pochopności do krwawego dzieła. Hamlet jest jedną z pierwszych w literatu­rze postaci, reprezentujących typ no­woczesnego myślenia. Ten renesan­sowy książę ma w swoich gorzkich refleksjach o życiu coś z przeraża­jącego geniuszu Leonarda da Vinci. Szukamy współczesności, cieszymy się każdą udaną - większą czy mniejszą - metaforą. Czasem za­miast odkrycia otrzymujemy tylko piękny gest, czasem złudne olśnie­nie. Zawistowski zamknął swoje przedstawienie gestem, który mógł powiedzieć wiele, ale mógł też nie znaczyć nic. Bo w tym geście musi się mieścić odpowiedź na pytanie: jak zrozumiał ,.Hamleta"?

To jest "Hamlet" współczesny. Jan Kott odnalazł w nim treści jak ulał pasujące do politycznego kabaretu na Krakowskim Przedmieściu. Zo­baczył nawet swoje wygnanie do Wrocławia. Zawistowski pokazał je­szcze to, co jest dziś pasją wszyst­kich publicystów: konflikt władzy i człowieka. Bunt przeciwko okru­cieństwu i bezprawiu. Olśnienie działaniem maszyny państwowej. Ale w "Miarce za miarkę" czy w "Święcie Winkelrida" ten konflikt był najcenniejszym. I dopiero w ze­stawieniu z "Hamletem'' staje się dziecinną igraszką. Staje się odkry­ciem jak w bajce. Państwo miało zanikać, obumierać, a nagle stwier­dzamy, że jest, istnieje, działa, i to wyposażone w potężny aparat i ry­gory. Fascynujące odkrycie lądu, który został wymazany z mapy. Ra­dość z odnalezionej zguby, z odna­lezionego przeciwnika - tym można wytłumaczyć wiele. Ale taki "Ham­let" powinien napełniać nas lękiem. Jest buntownikiem. W imię czego?

Wierzyliśmy w oczyszczający sens wyboru. Że tylko wybór jasny i jednoznaczny pozwoli odnaleźć siebie i postawę humanistyczną. Niestety, ten kto wybrał socjalizm w imię hu­manizmu, nie raz jeden znalazł się po stronie przeciwnej człowiekowi. Ostateczny sens nadała mu bowiem historia. Potok historii wyniósł i obalił wartości, człowiek został na brzegu zdruzgotany, a życie toczyło się dalej, naturalnie, z nowymi per­spektywami i najcześciei z tymi sa­mymi ludźmi. Ten konformizm! Ta przemiana! To przystosowanie się do wymagnń - jakby się powiedziało w XVIII wieku - natury!

Zatrzymajmy się. Czy Hamlet był­by weselszy i bardziej beztroski, gdy­by nie dowiedział się od ducha, że jego stryj i król obecny jest mor­dercą ojca? Czy mniejsza byłaby je­go pretensja do matki, albo niena­wiść do króla? Król - jcobójca, ślub - przyspieszony z wdową, to tylko elementy zewnętrzne dramatu, jak to się mówiło niedawno: takie twórcze wyjaskrawienie i nagroma­dzenie faktów dla dosadniejszego wyrażenia istoty konfliktu. Hamlet nienawidzi tej płynności natury, tej przystosowalności natychmiastowej - nienawidzi tego, z czym szybko się pogodzi epik i filister: że wszystko się zmienia, płynie, a tylko życie trwa i z nim razem trzeba trwać, rozwijać się. I myślę, że przede wszy­stkim tej niezgodzie na epicką filo­zofię filistra, a nie tylko teatrowi "Globe", zawdzięczamy Szekspira dramaturga, tragicznego i rozdarte­go, a nie zrównoważonego autora opowieści o renesansowych nocach i dniach. Hamlet swoim istnieniem myślącego (filozofującego) człowieka buntuje się przeciwko naturze, prze­ciwko systemowi historii i życia. Mo­żna to unaocznić i uwspółcześnić: Napoleon blisko dwadzieścia lat cze­kał po śmierci na uroczysty pogrzeb w Paryżu. Toutes proportions gardees - Laszlo Rajk czekał tylko lat siedem. Myślę, że Hamletowi także trochę chodziło o tę zbrodniczą głu­potę historii wobec ojca.

Modne jest ostatnio cytować Vercorsa i równocześnie posądzać go o plagiat. Będę modny i przytoczę je­go zdanie, które jest plagiatem - jeśli nie jest wspólną własnością egzystencjalistów: "To co jest wspólne wszystkim ludziom i jedynie ludziom, stanowi istotę gatunku, istotę tego, co nazywamy "człowiecze". Analiza wykazuje, że to jest buntem prze­ciwko naturalnemu stanowi świado­mości swojego ja... Jeśli buntowni­kiem nazywamy tego, kto odrzuca prawo przyjęte biernie przez wszystkich (i zwalcza je), to człowiek jest buntownikiem..." Hamlet to w literaturze światowej największy przy­kład "człowieka zbuntowanego", człowieka, który z pełną świadomo­ścią, swoją najgłębszą i wyróżniają­cą istotą wychodzi naprzeciw życiu, naprzeciw naturze, naprzeciw kon­wencjonalnej uległości, bo od niej krok jest tylko do afirmacji zbrodni. Ten człowiek ginie. Żołnierze Fortenbrasa biorą go na tarcze i niosą światu: jako swój ideał. Wyobraźcie sobie ten wstrząs, ten optymizm, to szczęście, tę przyszłość, wyzwoloną z najtragiczniejszych konfliktów... Niestety, efekt, teatralny nie mógł się udać. Wartości reprezentowanych przez Hamleta ludzie zbrojni nie udźwigną i na tarczy nigdzie nie za­niosą. Miecz nie rozstrzygnie nigdy tego buntu, jego zwycięstwa. Co naj­wyżej jego klęskę.

Bunt Hamleta przeciwko normom, przeciwko potokowi zwykłego życia, w którym nikt już nie rozróżnia rze­czywistych wartości - to także by­ło gdzieś w koncepcji Zawistowskiego i zespołu. Szary, codzienny, chcia­łoby się powiedzieć, strój pary kró­lewskiej, niewielu dworzan, brak przepychu, skromność, powściągli­wość. Ale tonacja przedstawie­nia nie jest w stanie zastąpić jego treści. Ta treść nie rysowała się jasno w przedstawieniu. Halina Gryglaszewska (Królowa) była rozdarta i tragiczna, ale rozmowie z Hamle­tem nie dawała koniecznego napię­cia. Zbyt zamknięta w sobie, nie spróbowała nawet odzyskać go dla życia pozbawionego kompleksów. Zdzisław Mrożewski potraktował ro­lę Króla z całym kunsztem recyta­torskim. Ale jedyna scena, którą powinien był i chciał zagrać, przedsta­wienie na zamku, także nie wyzwoli­ła w nim właściwej postawy. Reak­cja Króla powinna być tutaj - nie wiem, jak to traktowano tradycyj­nie - bardzo opanowana, przygaszona, niemal spokojna. Króla ogar­nia tu bardziej refleksja niż pasja przypomnienia. Ohyda zabójstwa, o którym mówi się w "Morderstwie Gonzagi", powinna przed Królem stawić alternatywę jego własnej marności, nie rozumianej przecież przez niego tak, jak ją ro­zumie Hamlet. Widzę tę scenę: Król chwyta Królową za rękę i mówiąc ostrym, trochę przytłumionym gło­sem - światła, światła - wychodzi z sali, w której zostają zaskoczeni dworzanie i aktorzy. I Hamlet z przyjaciółmi, którzy wiedzą. Tym­czasem Mrożewski zrywa się z dzi­kim wrzaskiem, wrzask podchwytują dworacy - a z całej sceny nic nie wynika, tylko potwierdzenie domysłów Hamleta. O nich i tak wiemy, że były słuszne. Tutaj chcielibyśmy zobaczyć jeszcze Króla, odkryć me­chanizm psychologiczny jego zbrod­ni, zobaczyć go tako przeciwnika i wroga Hamleta. Mrożewski nic z te­go nie pokazał. Oto co się nazywa nie słuchać mądrych rad, jakie kró­lewicz dawał aktorom. Skorzystał z nich natomiast Wiktor Sadecki (Aktor) i rolę swą w Elsynorze recyto­wał znakomicie, jak autentyczni an­gielscy aktorzy pokazani przez Oliviera w "Henryku V".

Role pary królewskiej pokazują najostrzej jakąś nieostrą koncepcję dramatyczną, jaka zaciążyła nad krakowskim "Hamletem". Sceny biegły jakby osobno, nie dość konsekwentne, nie dość jasno łączące się w jednolity strumień myślowy. To jest największe niebezpieczeństwo w realizacji "Hamleta", jak zresztą każdej sztuki, wyjąwszy niektóre utwory Michałkowa, Stehlika, czy na­szych współczesnych dramaturgów. I zagroziło ono przede wszystkim bohaterowi.

Buntownik, o którym nie wiemy, przeciwko czemu się buntuje, za­sługuje na wzruszenie ramion. Czło­wiek, który walczy z fikcją, jest nudny. Kto nie zetrze się nigdy z drugim człowiekiem, jest plazmą, pozbawioną krwi i kości, i jego marzenia o walce budzić mogą co naj­wyżej politowanie. Na szczęście Le­szek Herdegen - Hamlet - był i z kości, i z krwi, i budził uczucia nie mające nic wspólnego z litością. To zasługa główna jego młodości, au­tentyczności, jego temperamentu. Wyobrażam sobie w tej sytuacji "normalnego" Hamleta, a więc akto­ra około czterdziestki. Ma na pewno większe doświadczenie sceniczne, ale gra sam, zawsze sam. Herdegen - nie! On szuka przeciwnika, goni za nim, czuje, że każda pustka, każ­dy brak konkretnego aktorskiego adresu może załamać postać. Więc szukał. Nigdy bym sobie w ten spo­sób nie wyobraził sceny teatralnej w Elsynorze: Król i Królowa siedzą po lewej, aktorzy grają w głębi, Ofelia jest po prawej. Herdegen usiadł ni­by to u jej stóp - ale gdzie tam! Usiadł na proscenium, niemal na pierwszym rzędzie widzów i dziko, ostro, bez żadnej konwencji, z pasją jakby zwierzęcą wpatrzył się w Kró­la - już, teraz, walczył z nim na otwartej scenie. Musiał znaleźć prze­ciwnika, musiał określić swój stosu­nek do niego, czy tego Mrożewski chce czy nie. Jego bunt musiał się rozegrać przeciwko komuś , a nie przeciwko amebom. Bo cokolwiek byśmy powiedzieli o amebowatości porządku natury, życia, historii, przeciwko którym buntuje się czło­wiek, są one, niestety, reprezento­wane zawsze przez ludzi bardzo określonych.

Myślę, że jest na to jedna rada. A dotyczy ona aktorów na równi z krytykami; bo zadaniem i jednych, i drugich jest interpretacja tekstu. Metoda w krytyce nazywała się: socjologiczna i porównawcza. A dla aktora znaczyłaby mniej więcej tyle: nie można sobie nigdy powiedzieć: gram króla duńskiego. Bo to w praktyce nic nie znaczy. Ale trzeba odnaleźć zjawiska o wiele sobie bliższe, które król ten wyraża. I im bliższe one będą epoce - tym łatwiej aktor trafi do odbiorcy, tym prędzej znaj­dzie u niego zrozumienie, dla swej interpretacji, dla swej filozofii.

Taki może tu być probierz współ­czesności. I tylko taki. Pamiętam niedawne przedstawienie "Romea i Julii" w Warszawie. Tam "nowocze­sność" chciano osiągnąć innym spo­sobem, do młodych przemówić języ­kiem trochę chuligańskim, trochę cwaniackim. W rezultacie jeden z najpiękniejszych momentów poetyckich w teatrze, scena balkonowa, rozegrała się na drzewie, na którym siedział chłopak. Śmieszna maskarada. Natomiast u Zawistowskiego większość scen między Hamletem i Ofelią rozgrywa się na schodach - i współczesność ich znów tylko jest gestem mającym na swoje uspra­wiedliwienie tylko znakomity, rze­czywiście, przekład Romana Brandstaettera. Tamto złościło - tu zosta­jemy obojętni. Ostatecznie na tych przeklętych schodach można mówić do siebie wszystko. Pewien poważny pisarz bardzo sobie tam chwalił na­wet przygody miłosne. Mówił, że nie zobowiązują. Ale tu właśnie powin­ny chyba zobowiązywać!

Jedna scena na schodach była świetna. Hamlet ukazuje się na ga­lerii, zbliża się do schodów, zstępuje powoli - i to słynne: "Być albo nie być...", które Herdegen mówi znako­micie, prosto, po ludzku, zanim do­statecznie "nie być" odrzuci całemu światu. Ofelia wysłuchuje go pierw­sza - swoim obłędem i śmiercią. Gra ją Maria Ciesielska z jakimś dziecinnym i zupełnie niezmysłowym urokiem. Ale znów jej piękne sceny obłąkania nie bardzo łączą mi się z Hamletem. Dlaczego? Nie wiem, czy można tłumaczyć coś, czego w przedstawieniu nie ma. Wszyscy cho­dzą samotnie, jakimiś osobno wykre­ślonymi drogami, jakby sę nie sty­kali, nie przecinali swoich losów. Nawet humor grabarzy nie przenika dreszczem. Nawet w kondukcie po­grzebowym nie ma powagi - no, bo przecież schodzą z trumną Ofelii po schodach i każdy czeka, który z nich pierwszy potknie się i zleci. Nie­znośny symbol tych schodów ludzi rozdzielających, odwracających od siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji