Artykuły

Lekka odsłona wielkiego dramatu

"Balladyna" w reż. Bogdana Cioska w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Andrzej Molik w Kurierze Lubelskim.

Wydawałoby się, że najważniejszym pomysłem Bohdana Cioska na podejście do "Balladyny" Juliusza Słowackiego w Teatrze im. J. Osterwy jest przeniesienie epilogu wielkiego dramatu na jego początek. A poprzez pokazanie od razu, że rzecz ma miejsce nie gdzieś nad Gopłem tylko w teatrze - zdystansowanie się do naiwnej ludowości, w jaką potrafiły zabrnąć liczne realizacje.

Na sobotniej premierze okazało się, że najważniejszy był inny pomysł. Prosty, choć stary: świat niewidzialny nakręca tu świat widzialny.

Jak on jest trafiony, poznajemy po tym, że wszystko się w tej inscenizacji do wszystkiego dopasowuje. Nawet kobieta sprzedająca truciznę pod postacią Chochlika, nie mówiąc o jaskółkach, które zgrywają się z intencjami już w panieństwie żądnej przewag i władzy Balladyny. A tym bardziej poznajemy po tym, że w konsekwencji każda scena nakręca następną. Pomysł tego animowania widzialnego przez niewidzialne, to coś jeszcze więcej. Z romantyzmu - który patrzy sercem - to niewidzialne przeskakuje do naszego współczesnego "nieświadomego" (od nieświadomości), które rządzi naszym życiem, chociaż tego się wypieramy i wieszamy psy na wszelkim psychologizowaniu.

I co? A to, że Skierka, Chochlik, Goplana - zestaw iście diaboliczny - zamieniają romantyczną trupiarnię w czarująca bajeczkę dla wtajemniczonych. Nie ma w niej przypadków, wszystko było zaplanowane i wyraźnie zapowiedziane, jak zły błysk w oczach panny Balladyny, który dostrzegł Chochlik.

W niedawnej (2005) inscenizacji dramatu Słowackiego, reżyserowanego przez Cioska w Krakowie, obok aktorów pojawiały się lalki. W lubelskiej inscenizacji mogą się podobać i to bardzo Skierka, Chochlik i Goplana, zbudowani z innej materii. Nie tylko przez fakt, że pojawiają się między ludźmi i widz wie, że ich nie ma. Ale dlatego, że ich zachowanie oraz sposób istnienia jest jak z filmów fantasy. Każdy z nich jest zamknięty w swojej niezbywalnej kreacji, jakby zostali zrobieni z innego silikonu. Są odrealnieni jakby pochodzili - no, właśnie! - z teatru lalek. Człowiek stał się lalką. Zwłaszcza często bywa nią Chochlik - świetny Tomasz Bielawiec. Ale i Skierka - wymarzony do tej roli Jerzy Rogalski - gra zatopiony w swojej bańce z poezją. U Goplany - kreowanej z młodzieńczą żywiołowością przez Karolinę Stefańską - jej lalkowość, tu "barbiowatość", podkreślał jeszcze kostium niezawodnej w takich popisach Barbary Wołosiuk.

Ten duch, można chyba rzec tolkienowski, przenosił się do wszystkich scen zaczadzonych baśnią, np. do sceny w domu wdowy, gdy Alina i Balladyna na wersalce marzą o bogatym mężu. Cacuszko.

Nierzeczywistość zatem jest chyba tu najpiękniejsza. Jest, o ile nie uwzględnisz rzeczywistości scenicznej, w której każda scena jest - i to bez wysiłku - domknięta, dociągnięta i "doprasowna". Każda jest dopracowana - jak mówi moja koleżanka - do ostatniego wdzięku.

Lekkość to siła numer 1 tego spektaklu. I subtelność, chociażby w stosowaniu kontrapunktów budowanych poprzez zestawienie bardzo dosłownych szczegółów z bardzo dużą umownością planów ogólnych. Przykładem niech będzie piłowanie i malowanie paznokci, kapitalnie zaświadczające o nerwach Balladyny, kiedy ta boi się, że wszystko, co nabroiła, zaraz się wyda. To popisowy monolog kreującej tę życiową chyba rolę, wspaniale rozwijającej skrzydła w Osterwie Hanki Brulińskiej. Grając kobietę, w której zło jest pierwiastkiem immanentnym, znalazła środki, by postać nie była jednostronna. Robi to dystansując się do niej, biorąc ją w cudzysłów, w nawias.

I to dotyczy wszystkich ról, bo wszystkie są świetnie obsadzone i dokładnie wyczulone na zawartą w tekście Słowackiego ironię, przybliżającą nam, współczesnym treści o małości człowieka. Alina Kingi Waligóry ma wdzięk i filuterność. Matka Niny Skołuby-Urygi, seniorki pośród młodych aktorów kreujących protagonistów dramatu, to uosobienie tragedii o antycznym wymiarze. Fantastycznie zabawny jest Grabiec Przemysława Gąsiorowicza. Sprawdzają się i inni młodzi aktorzy: Łukasz Król jako Kostryn, Mikołaj Roznerski jako Kirkor (chyba jednak najbardziej dosłowny, ze starej romantycznej konwencji) oraz nieco dłużej obecny w Osterwie Krzysztof Olchawa jako Filon. A stary mistrz Henryk Sobiechart pokazuje im i nam, jak popisowo można zinterpretować pozornie tylko łatwą do grania postać Pustelnika. Nie można zapomnieć o Andrzeju Witkowskim, autorze kolejnej na naszej scenie minimalistycznej scenografii, Pawle Moszumańskim, kompozytorze równie oszczędnej muzyki i odpowiadającym za ruch sceniczny Przemysławie Śliwie.

No i trzeba dodać, że jest obowiązkowy w "Balladynie" piorun uderzający w finale w tytułową grzesznicę. Bardzo naturalistyczny. Tak ewidentnie stojący w kontrze do dystansu i lekkości spektaklu, że - paradoksalnie - uzasadniony w tym teatrze w teatrze. Podobnie jak uzasadnione jest ironiczne nawiązanie do hond z warszawskiej realizacji z lat 60. Adama Hanuszkiewicza. W Lublinie Skierka i Chochlik jeżdżą na dużo skromniejszych rowerkach. I bardzo dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji