Artykuły

Dzień dobry Książę

Oko w oko ze sztuką ta­ką, jak "Hamlet", sztu­ką, za którą wlecze się literatura krytyczna sięgająca sufitu, na której po­łożyły się wiekowe warstwy anegdoty, sztuką, do której nie zwykło się podchodzić ina­czej, jak na czworakach i nie śmiąc podnieść oczu - odczu­wam potrzebę powiedzenia sobie, jak niegdyś Kartezjusz:
Nie chcę pamiętać o niczym, czego mnie nauczono. Chcę pa­trzeć i słuchać i rozumieć pro­stym rozumem swoim.

Nie widziałem dotąd w tea­trze "Hamleta". Ponieważ jednak niesposób było nie wiedzieć o istnieniu tej sztuki, więc i ja myślałem o niej z pewną mistyczną grozą, jakby kulawy o Mont Evereście. Do teatru im. Heleny Modrzejew­skiej wchodziłem tak, jak się wchodzi przyjechawszy z pro­wincji, do gabinetu najwięk­szego na świecie, stołecznego prezesa. Tymczasem, kiedy już minęliśmy poczekalnie podob­ne do katedr, spotkamy za pięknym, choć skromnym stołem miłego i prostolinijne­go człowieka, a cały lęk i sza­cunek, który wzbudza - za­wdzięcza tylko ostrości swoje­go spojrzenia.

Oczywiście - wrażenie to zawdzięczamy przedstawieniu, takiemu, jakie otrzymaliśmy w Krakowie. Tak już Szekspir pokierował sprawą, że kluczem do przedstawienia, jest rzecz jasna, rola tytułowa. "Ham­let" Teatru im. Modrzejewskiej i "Hamlet" L. Herdegena jest Hamletem bez kompleksów, Hamletem namiętno­ści i przenikliwego, zdrowego, i właśnie dlatego buntującego się rozsądku. Przy tym jest młody. W żadnym zaś wypad­ku nie usprawiedliwia rozpowszechnianego a dość podej­rzanego co do swej głębi sloganu opinii, że Hamlet to taki inteligent, który za dużo myśli, a nie umie działać, pod­czas, kiedy człowiek prosty na jego miejscu, to ho-ho... itd...

Legenda monologu "Być - albo nie być...'' przeszkadza nam, kiedy nareszcie mamy okazję go usłyszeć. Już w szko­le wpojono nam szacunek dla tego tekstu. Szacunek, nieste­ty, kojarzy się przeważnie z zawiłością. Tymczasem, czy może być coś prostszego? Hamlet - Herdegen nie rzuca widowni wielkich odkryć, nie toczy wielkiej oracji filozo­ficznej. Jako młody chłopiec odkrywa prawdę na swój wła­sny użytek i - rzecz celna oraz charakterystyczna - jak­kolwiek materiał, który do­starcza mu wniosków stanowi mękę jego życia - to jednak nieobca jest mu w danym momencie owa jedyna w swo­im rodzaju radość filozofa, za­skoczenie i olśnienie młodego umysłu, odkrywającego swe własne perspektywy.

Oczywiście, na pewno w tym wypadku jest to tylko jeden z licznych możliwych, odkrytych czy nieodkrytych sposobów interpretacji. W tym wy­padku gniew, ból, miłość Ham­leta, chęć zemsty - znaczą tylko tyle, ile znaczą i nie trzeba sądzić, że to mało. O tej roli, jak i o reżyserii moż­na powiedzieć, używając ter­minu nieprzetłumaczalnego chyba na język krytyki nor­matywnej, ale zrozumiałego dla każdego artysty z instynk­tem, że jest to czysta robota.

Jednym z "potężnych szer­mierzy" jest królewicz. Drugim - powinien być król. Iskry, które mają posypać się ze starcia ich ostrz - to zna­czna część "Hamleta". Zasta­nawiając się nad królem Zdzi­sława Mrożewskiego dojdzie­my do wniosku, że jeśli ktoś w tym "Hamlecie" nosi cechy rozterki - to jest nim raczej król. Nie jestem pewien, czy ta rola nie wymaga mocnej, ale zaślepionej namiętności, urzekającego barbarzyństwa, wrażliwości, ale emocjonalnej a nie refleksyjnej, żeby mod­litwa króla była tylko krótką a tragiczną chwilą załamania ży­wiołu przez refleksję. Prede­stynacje aktorskie Zdzisława Mrożewskiego, które dały nam niezapomnianą jego kreację w "Wiśniowym sadzie" Czechowa i wielu innych sztukach, skłaniają jego postacie raczej do półtonów, subtelności i przyciszeń. Stąd może wyni­kać osłabienie intensywności tych wszystkich przyczyn, po­wodowanych przez króla, któ­re wywierają wpływ na bieg myśli i poczynań Hamleta, a tym samym na wyrazisty bieg dramatu. Są nimi: gwałtow­ność zbrodni popełnionej dla namiętności, żądza władzy, charakter i natężenie uczucia do królowej, siła indywidualna i siła władcy, zjednoczone, grożące śmiertelnym niebez­pieczeństwem Hamletowi.

W duecie król-królowa, ona wyraźnie usprawiedliwiała mord popełniony na ojcu Hamleta. Jej postać wyjaśniała wiele spraw Hamleta. Zet­knąć się z miłością w jej naj­bardziej ślepej, brutalnej, nie-ubłaganej a jednocześnie nie pozbawionej złego uroku for­mie i to jeszcze poprzez wła­sną matkę - to dostateczny wstrząs dla wrażliwego chłop­ca, w dodatku mającego ak­tualnie swoje własne kłopoty w tym zakresie.

Dyskutować na temat więk­szej słuszności którejś z dwóch Ofelii (Maria Ciesielska i Barbara Horawianka) byłoby stratą czasu. Są różne w cha­rakterze. Jedna (M. Ciesielska) mniej świadoma, bierniejsza, być może - przez to wbudzająca więcej współczucia swoim nieszczęściem. Druga Ofelia sprawia wrażenie, że Hamlet mógłby u niej liczyć na względne zrozumienie, gdyby mu przyszło do głowy przed­stawić jej któryś ze swoich filozoficzno-moralnych proble­mów.

Szkoda, że koledzy Hamleta, jego bezpośrednie otoczenie - nie stanowią jako grupa dość stylowej i zróżnicowanej cało­ści. Nazbyt przypominają jed­nak młodych krakowian, którzy się ucharakteryzowali. Czy dla nich nie przydałyby się jednak peruki? W Hora­cym nie odnaleziono dosyć cienkości, subtelności, wewnetrznej wrażliwości. Wydaje się, że on przecież powinien być czułym jak sejsmograf na każde drgnienie duszy Ham­leta, a przymioty jego nie po­winny kończyć się na ślepym przywiązaniu, skoro Hamlet, taki, jakim go znamy, darzy go najżywszą przyjaźnią. Przez ten zespół, jako całość, wyłazi nieco podszewka teatralności w niedobrym tego słowa zna­czeniu. Gdybyż jej zaapliko­wać więcej tej sprawności, płynącej prawdopodobnie z doświadczenia, która cechuje niezawodne aktorstwo Alfreda Szymańskiego, u którego tech­nika przeszła w perfekcję.

Scenografia Kantora, oczy­wiście, zaskakuje. Ale tym ra­zem, po tym zaskoczeniu - czuję się niespokojnie. Nie umiem tego wyrazić, ale ta de­koracja jakby uwierała widza w głowę przez cały ciąg przedstawienia. Scena jest bardzo spłycana, czuje się brak odde­chu, perspektywy, przestrzeni. Stale błyszczący element za­wieszony nad całością przycią­ga wzrok na mocy działania fi­zycznego (światło) odrywa ustawicznie od aktora. Schodki stwarzają karkołomne sytua­cje dla orszaku pogrzebowego, który chcąc nie chcąc, musi patrzeć pod nogi, co na widzu bardziej złośliwym może spra­wić wrażenie, że niosą nie trumnę, ale fortepian. Poręcze na pomoście, czysto funkcjo­nalne, nie dadzą się tak obli­czyć plastycznie, żeby nie da­wały przypadkowego efektu z niejednego miejsca na widow­ni. Kurtynka wewnętrzna od­bija światło i zamazuje akcję. Rozprasza kolorem oraz jed­nostajnym, pionowym rytmem drapowania. W ogóle kolory, choć wytrawione i świetne malarsko, gorzej funkcjonują od strony teatru. Plamisty płaszcz króla byłby znakomity jako wyosobniona plama. Na scenie jednak nabiera właści­wości zbliżonych do tzw. "pan­terki" czyli celty ochronnej. Krzesła mają całą funkcjonal­ność współczesnego mebla, ale nic z ich urody. Całość ciągle drażni i nuży.

I jeszcze drobiazg, prawie wulgarny, ale czy nie ważny ? Przez rzadziutką bawełnę try­kotów u Hamleta prześwituje jakby bielizna. Czy królewicza nie stać na ubranie z komisu? Jego orszak ma trykoty bar­dzo brzydko powypychane na kolanach, już na pierwszym przedstawieniu. Co będzie da­lej?

Za prawo czepienia się tych pomniejszych spraw zapłaci­łem przeżyciem teatralnym, jakiego wypadało oczekiwać od "Hamleta". Trykoty są je­szcze dostępne dla krytyki, Szekspir - nigdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji