Jaki Hamlet?
Cokolwiek by się nie powiedziało o "Hamlecie" i jakkolwiek by się go zagrało - nigdy nie będzie to ostatnim słowem na temat genialnego dzieła dramatycznego. Zawsze znajdą się jakieś inne określenia, inne interpretacje sceniczne, niż te, które zobaczyliśmy na scenie wczoraj, przedwczoraj, dziesięć lat temu. "Każdemu to, co mu się podoba" - gotów byłbym umieścić to zdanie na każdym programie, każdego przedstawienia "Hamleta". Każdy bowiem znajdzie dla siebie coś w tym dramacie przy najbardziej skrajnych jednoznacznych inscenizacjach, a skróty tekstu, choćby najbardziej radykalne, nigdy nie zgubią wielości problemów i bogactwa dramatycznego wielkiego dzieła. A może w tym właśnie leży genialność "Hamleta"? W tym, że jest to niezwykle złożony utwór z równą siłą wzruszający członka królewskiego dworu w wieku XVII i listonosza roznoszącego "Przyjaciółkę", pracownika KW i mieszkańca przedmieść londyńskich odwiedzającego teatr "Globe"?
Jeden z autorów programu teatralnego "Hamleta", wystawionego ostatnio w Krakowie, napisał o dość dowolnej i nieprawdziwej przeróbce tego dzieła, dokonanej przez Bogusławskiego w roku 1797. Pomijając fakt, że przeróbka owa dokonywana była z tekstu niemieckiego - trzeba bezwzględnie podkreślić, że ojciec soeny polskiej czynił to zgodnie z ówczesnymi zwyczajami. Takie były wtedy mniemania moralne, polityczne, estetyczne wreszcie, że przeróbka, w której Hamlet nie ginie, gdzie nie ma pojedynku miedzy Laertesem a księciem duńskim, gdzie główny bohater nie wyjeżdża do Anglii - nie raziła nikogo. Tak samo, jak nie raziły cytowane w programie francuskie tłumaczenia-przeróbki. Mimo tego, niewątpliwego "galimatiasu" nie wyrzucano z dramatu głównej jego treści: tragedii młodego księcia, którego matka wespół z występnym stryjem mordują króla. Tragedii bezsilnego gniewu wobec przemocy władzy. Tragedii miłosnej Hamleta. Tragedii zazdrości skrytej i podstępnej. Tragedii powaśnionych przyjaciół. Tragedii ludzkiego przemijania.
Tak samo prawie ma się sprawa z nową, bardzo interesującą i nowoczesną inscenizacją krakowską Romana Zawistowskiego. Reżyser wyjaśnił, że "Hamleta" rozumie przede wszystkim jako dramat polityczny, jako walkę polityczną "na najwyższym szczeblu państwowym".
W przedstawieniu widać jak inscenizator celowo, według wyraźnych założeń, tłumi akcenty rozterek osobistych bohaterów dramatu. Co by się tutaj na ten temat nie powiedziało, jasne jest jedno: nacisk mocniejszy położony jest na bunt młodego Hamleta wobec przemocy nieprawego władcy, niż na jego tragedię miłosną. Bardziej fascynującą rolę spełnić mają na scenie natrętni szpiedzy królewscy Rosenkranz i Gilderstern, jako usymbolizowanie totalnego systemu rządzenia, niż słynna, tragiczna, wstrząsająca scena z oszalałą Ofelią. Zawistowski jako reżyser miał prawo tak pokazać "Hamleta''- nie wyszedł bowiem poza granice nakreślone przez Szekspira, uchwycił mimo wszystko istotę jednego z konfliktów zawartych w dziele.
Inaczej rzecz wygląda z inscenizacją plastyczną, której autorem jest Tadeusz Kantor. Pokłócił się on nie tylko z reżyserem, dając na scenie pomost wielkiego pieca hutniczego, plus trzy ciągi schodów, plus żółte kotary, plus przerażające maski na twarzach aktorów przybywających do Elsynoru. Pokłócił się on z atmosferą dramatu Szekspira, nie odczytał jej prawidłowo. Zgadzam się na wyciemnienie sceny i wypunktowanie reflektorem twarzy aktora. Ale kiedy reflektory zabłysną, ukazuje się poręcz na pomoście, która została zrobiona (tak dostrzegłem to z odległości jakichś 15-20 metrów) z kilkunastumilimetrowego pręta żelaznego. To po prostu nic nie znaczy. I pomyśleć równocześnie, że ten sam Kantor dał interesujące dekoracje do "Świętej Joanny" Shawa. Scenografia Kantora w "Hamlecie" sygnalizuje poważne niebezpieczeństwo ześlizgnięcia się jego twórczości na manowce zupełnie niezrozumiałych pomysłów. Ale ponieważ zbyt wiele krzywdy Kantorowi wyrządzono w minionym okresie "dzierżymordztwa" - dostrzegam tu chęć odegrania się na tych wszystkich, którzy w każdym błędzie artystycznym tego malarza dopatrywali się wrogiej postawy wobec Polski Ludowej. Szkoda tylko, że Kantor uczynił to w "Hamlecie". Mimo błędów jego scenografii nikt chyba dzisiaj nie będzie doczepiał do artysty jakiejś deprecjonującej etykietki politycznej.
Wracajmy teraz do samego przedstawienia. Jak już wspomniałem Zawistowski przedstawił "Hamleta" jako dramat polityczny. Toteż na barki aktorów spadło wygranie wszystkich innych elementów dramatu. Nastąpiła tutaj wyraźna walka między aktorami grającymi tekst Szekspira a reżyserem. Walka, która w efekcie przyniosła zwycięstwo idei dzieła. Nie chciałbym absolutnie oglądać na scenie młodego księcia, któremu tylko i wyłącznie idzie o porządek w państwie duńskim.
Leszek Herdegen - rozpoczynający właściwie rolą Hamleta swój dorobek sceniczny - starał się zbliżyć do pełni postaci dramatu szekspirowskiego. Jego tyrady o stalinizmie króla Klaudiusza były piękne, brzmiał w nich tragiczny toń człowieka bezsilnego wobec przemocy władzy. Ale czy wyobrażacie sobie Hamleta, który nie widzi głębi tragicznego zerwania przyjaźni z Laer-tesem? Przecież słowa Hamleta "Czy Hamlet skrzywdził Laertesa? Nigdy!" to wołanie o sprawiedliwą ocenę postępowania przyjaciela. To o Laertesie właśnie Hamlet mówi, że uważa go za brata. Denerwują mnie wszystkie "dowcipasy" na temat Herdegena jako aktora, który zajmował się pisarstwem i na odwrót. Trzeba wyraźnie powiedzieć: Herdegen w roli Hamleta okazał się prawdziwym aktorem. Brak mu jeszcze wewnętrznej siły dla ukazania wszystkich walorów postaci księcia duńskiego. Wynika to po prostu z tego, że Hamlet doprawdy jest pierwszą rolą Herdegena. Ale nie ulega najmniejszej wątpliwości, że aktor włożył w postać Hamleta wiele przekonywującego porywu, że potraktował tę postać jako postać wewnętrznie skomplikowaną.
Skoro omówiliśmy grę Herdegena w roli Hamleta - trzeba natychmiast jednym tchem wymienić Ofelię. Grała ją młoda aktorka Maria Ciesielska (na przemian z Barbarą Horawianką). Rzeczywiście wstrząsa ona w scenie szaleństwa Ofelii. To nie tylko warunki zewnętrzne aktorki wywołują zachwyt widowni. Ciesielska gra szaloną Ofelię, umie nadać tragedii młodej dziewczyny akcenty wewnętrznego przeżycia. Natomiast pożegnanie Ofelii z Laertesem przed jego powrotem do Paryża, z winy Ciesielskiej wypadło niedobrze. Brak było jakiegoś skupienia aktorce, która żegnając się z bratem wyznaje mu bądź co bądź największą tajemnicę swego życia.
Króla grał Zdzisław Mrożewski, królowę Halina Gryglaszewska. Para ta podporządkowała się założeniom reżyserskim, choć najlepsze jednak były sceny, w których królowa - Gryglaszewska patrzy z miłością na syna, rozumiejąc tragiczność swego postępku, a król - Mrożewski wyrzuca sam sobie dokonaną zbrodnię.
Janusz Sykutera jako Laertes zagrał niewątpliwie jedną z najlepszych swych ról, a Zygmunt Rzuchowski jako Horacy przedstawił wiernie z tekstem przyjaciela młodego księcia duńskiego.
W roli Poloniusza widziałem Alfreda Szymańskiego (gra on Poloniusza na przemian z Zygmuntem Milskim). Jest to bardzo skomplikowana rola, gdzie śmieszność łączy się z tragicznością, głupota starca z mądrością lat dojrzałych. Szymański nie przechylił szali na żadną z tych stron. Był śmieszny w miarę, przejmował nas swym bezsilnym kołataniem o sprawiedliwość. Kołatanie to było dlatego bezsilne, ponieważ o sprawiedliwość nie walczy się szpiegowaniem...
Bronisław Cudzich (Rosenkranz) i Zdzisław Zazula (Gilderstern) to nosiciele naczelnej idei reżyserskiej przedstawienia. Zjawiają się cicho, uciekają cicho. Wszędzie ich pełno. Wszystkiego mają pilnować. I dlatego "dostają w czapę". Cudzich i Zazula zagrali w "Hamlecie" bardzo dobrze, bez krzykliwego akcentowania roli jaką dwaj szpiedzy królewscy spełniają w dramacie.
A jednak w "Hamlecie" najbardziej wstrząsającym dla mnie dialogiem jest dialog grabarzy! Mówią oni słowami dosadnymi o przemijaniu; chociaż nierzadko słychać tam rubaszną drwinę, przyznajemy im rację w "egzystencjalistycznym" pojmowaniu życia ludzkiego. Józef Dwornicki i Jerzy Nowak nie byli śmieszni, chociaż budzili gorzką wesołość uwagami na temat "filozofi grobu ". W ich grze dostrzegało się tragedię przemijania, od której nikt z żyjących nie jest wolny. Jeśli dodamy, że Herdegen uzupełnił to wspaniałym zagraniem słynnej kwestii "Biedny Jorik! Znałem go..." będziemy mieli obraz ciekawego, interesującego przedstawienia w krakowskim teatrze.
Tak oto reżyser i aktorzy doszli na scenie do porozumienia. Porozumienie to nie polega na zawieszeniu broni: z walki artystów rodzą się piękne rzeczy.