Artykuły

Sen srebrny Salomei

Rok Słowackiego postawił nasze teatry przed nie la­da kłopotem: trzeba grać jego dramaty. Tak, kłopot to prawdziwy, choć mamy do czynienia z największym z pol­skich dramaturgów. I co ro­bić? Jeszcze raz powielać "Fantazych" i "Kordiany", je­dyne dzieła z bogatego dorob­ku mistrza, które nie drażnią współczesnej - by tak rzec - wydolności estetycznej? Jesz­cze raz wznawiać "Balladynę" - nie tylko już do niemożli­wości ograną, ale tak rozpoetycznioną i naburmuszoną, że ciarki biorą, na samo wspomnienie? Jeszcze raz pokazać "Marię Stuart", strawną przez to, że młody jeszcze wówczas autor nie rozhulał się w melodramie, wierny klasycystycznym szkolnym naukom? A może znowu "Mazepa"? Brr, na trumnę na scenie nie spo­sób nie reagować śmiechem. Dziki, rozbestwiony melodram stanął pomiędzy nami a wiel­kim, poetą.

Gdyby sporządzić rejestr sposobów, w jakich uśmierca lub kaleczy Słowacki swoich bohaterów, otrzymalibyśmy niezwykle pomysłowy grand gignol, gdzie wydzieranie oczu i popełnianie samobójstw połykanie szkła nie należy do środków najbardziej efektownych. Jeśli w ów grand gignol wbudować pro­blematykę patriotyczno-religijną, a całość okrasić owymi czystymi, anielskimi dziewecz­kami w rodzaju Lilii Wenedy, Amelii itp., otrzymamy me­lanż iście farsowy. I jak tu tego Słowackiego grać? A mo­że przez przewrotne odwróce­nie proporcji? Może za istotę wziąć to, co wydaje się tylko środkiem dla wyrażania pro­blematyki zbiorowej? I owe straszliwe efekty wypieścić, wyhołubić, całą resztę biorąc za sublimacje, maski, przebrania, w jakich rozgrywają się wściekłe dramaty podświado­mości poetyckiej? Już widzę taki sadystyczny spektaklik, pełen grozy i groteski, wznio­słości i trywialności... Nieste­ty, dla markiza de Sade czy Geneta nie ma u nas miejsca w piśmiennictwie, a cóż dopie­ro na scenie... Więc od grzesz­nych marzeń wróćmy do rzeczywistości.

Skuszanka dokonała dzieła bardzo ambitnego. Nie poszła utartymi szlakami repertuaro­wymi. Sięgnęła do dramaturgii mistycznej Słowackiego. Pokazała "Sen srebrny Salomei". I osiągnęła sukces. Suk­cesem jest bowiem, jeśli choć jedna odsłona przedstawienia potrafi rzucić czar na widza; jeśli znużenie i galimatias za­czyna się dopiero od połowy odsłony drugiej. I jeśli mimo to do końca da się wysiedzieć. Zasługa w tym nade wszy­stko wiersza poety - i te­go, że sporą część jego uroków sprawnie wydobyto. Zaanga­żowano, jeśli tak można powiedzieć - mięśniowo-ruchową uwagę widza. Kołysani rytmem wiersza, zawieszeni oddaleniem rymu, zaniepoko­jeni odstępstwami od regular­ności - czekamy dopełnienia, wyrównania potencjałów ener­getycznych. Galopada obra­zów stwarza klimat treści, choć nie daje jasnego jej kon­turu. Od czasu do czasu z tej fascynującej burzy słów wy­łania się okrawek sensu. To wystarcza, by nie zgubić się w całości. Jak libretto baleto­we. I tu przecież intryga dramatyczna grzeszy wszystkimi słabościami teatralnej muzy Słowackiego. Ale ratuje ją to, że autor jak gdyby sam ze­pchnął ją do roli margineso­wej; uczynił z niej rusztowa­nie, na którym porozwieszał przędziwo poetyckiej wyobraź­ni (ta w złym guście przeno­śnia niechaj świadczy, jak bardzo piszący te słowa solidaryzuje się z hołdami dawnych komentatorów Słowackiego). No i towianizm poety nic nas nie obchodzi, jako też sprawa ukraińska, której tyle zainteresowania poświęca ostatnio scena nowohucka. Nie tracimy więc wiele, jeśli nie otrzymujemy sensu dramatu; ważne, że otrzymujemy jego klimat, jego dynamikę wewnę­trzną. Nie obchodzi nas misty­ka Słowackiego. Ale magii je­go wyobraźni chętnie damy się zaczarować.

I tu pretensja do inscenizatora. Efekt artystyczny przedstawienia, płynie z poetyckiej magii. Ale trochę jakby wbrew inscenizatorowi. Że tak się stało - wynika raczej stąd, iż kazał on aktorom mó wić wiersz wedle swej najlepszej wiedzy o rzemiośle; nie zaś dlatego, by w tym upa­trywał sens przedstawienia. Przeciwnie - zabiegi Skuszanki polegają na wydobyciu z mgławicy poetyckiej jaką jest "Sen" - tzw. racjonalne­go jądra. Skuszanka stara się ustalić rzeczowe stosunki pomiędzy postaciami; nakreślić obraz rozsadzanej wewnętrz­nymi sprzecznościami Rzeczy­pospolitej szlacheckiej. Trudno zaprzeczyć: warstwa owego realizmu w dramacie jest. Ale z chwilą, gdy ją eksponuje­my, zaczynają dziać się non­sensy: sprawdzają się sny wieszcze, przepowiednie, zna­ki itp. Sprawdzają się do­słownie, jako składnik orga­niczny rzeczywistości przed­stawionej - miast sprawdzać się przenośnie czy symbolicz­nie. Dla nas - bo nie dla poety-mistyka - powstaje zgrzyt; realizm zaczyna się dopominać o swe pełne prawa. A wyjście z owej sprzeczności jest: trzeba tylko warstwę realistyczną ująć jako funkcję snu, a nie sen jako funkcję realizmu. Zamiast prawdopodobieństwa rzeczowego - szukać prawdopodo­bieństwa sennego; postawić śmiało na poetykę snu. Wówczas nawet mistyczne szały Słowackiego byłyby do przy­jęcia. I moglibyśmy oddać się magii dramatu bez racjonalistycznych uprzedzeń.

By wyjść z impasu, w jakim znalazł się na naszych sce­nach Słowacki, trzeba za­iste jajka Kolumba. A gdyby tak zrezygnować z wszelkich "racjonalnych jąder" - i nie szukać sensu, gdzie go dla nas być nie może? I - mistyczne zwłaszcza - dramaty poety potraktować za pretekst dla dynamiki czystych form? I zrobić sobie taką małą luksuową orgijkę "poezji czystej"? Znów grzeszne marzenia... Tam perwersja - tu formalizm! A jednak bardzo żywy, niepokojący musi być ten Słowacki, skoro prowokuje do grzechu...

W przedstawieniu nowohuckim grzeszy jeden tylko aktor: Ryszard Kotas. Jego Semenko nie ma w sobie nic ze "stepowego sokoła", jakim chcieliby go widzieć niektórzy. To właśnie czysta dynamika ciała, rytm mięśni wchodzący w zawiłe relacje z rytmem mo­wy. Aktorstwo bardzo inte­lektualne, koncypowane - i bardzo "biologiczne" zarazem, żywiołowe. Kotas reprezentu­je rzadki u nas typ aktora po­szukującego, dla którego nie prawda życiowa postaci, nie bierne uleganie nastrojowej melodyce tekstu, lecz ostro za­rysowane założenie formalne stanowi punkt wyjścia w opra­cowywaniu roli.

Podobała mi, się również Anna Lutosławska jako Księż­niczka. Umiała swą Księż­niczkę osnuć obłokłem wieloznaczności, bez tanich efektów kobiecej tajemniczości i rezy­gnacji z wyraźnego konturu logicznego roli. Jakkolwiek rzecz toczyła się w tradycyj­nej raczej manierze psycholo­gicznej... Franciszek Pieczka ciekawy był jako Regimentarz dzięki temu, iż umiał połączyć znane skądinąd szablony, owe gwałtowne i szerokie gesty magnackie - z tym, co Brecht nazywa "efektem obcości". Wiersz w formie pięknie, a co najmniej starannie wypraco­wanej mówili wszyscy akto­rzy bez wyjątku.

Scenografia Mariana Garlickiego świetna w klimacie, choć zbyt zależna od inspiracji Szajny. I nierówna. Obok znakomitych czerepów z husar­skimi skrzydłami, które pa­tronują akcji stale - niezbyt fortunne elementy ruchome. Obok wybornych kostiumów, jak suknia Księżniczki i strój Semenki - straszliwa koszula Salomei i w złym guście ubio­ry mołodyć.

Przedstawienie nie nastraja­jące entuzjastycznie, ale nie­wątpliwie godne szacunku, że podsumuję wrażenia wieczoru na modłę nieco staroświecką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji