Artykuły

I stare koronki

"Żar" w reż. Edwarda Wojtaszka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marek Radziwon w Teatrze.

"Żar" to pierwsza bodaj adaptacja prozy Sándora Máraiego wystawiona w Polsce. Teatr polski nie realizował także nigdy dramatów wielkiego węgierskiego pisarza. Sam Márai, chociaż nieobecny w polskim teatrze, cieszy się jednak u nas w ostatnich latach dużym wzięciem jako prozaik. Dość powiedzieć, że niedawno po polsku ukazały się m.in. jego "Dzienniki", "Krew świętego Januarego", "Wyznania patrycjusza" i niezwykła "Ziemia! Ziemia!", opowieść o końcu wojny, wyzwoleniu, które przyniosła Armia Czerwona, o narastającym poczuciu nowej okupacji i dojrzewającej decyzji o emigracji. Wszystkie te powody, przede wszystkim ranga pisarska Máraiego i jego słaba dotychczas obecność w Polsce, sprawiły, że o premierze przygotowywanej przez Teatr Narodowy mówiono z zaciekawieniem. Tym bardziej, że przygotowywali ją wspaniali artyści: przeróbki "Żaru" dokonał Christopher Hampton, grają Danuta Szaflarska, Ignacy Gogolewski i Zbigniew Zapasiewicz.

Zdarzenia w niewielkiej powieści Máraiego i w adaptacji teatralnej przedstawiają się następująco:

do Henrika, emerytowanego generała, przyjeżdża Konrad, jego niegdyś najwierniejszy przyjaciel. Przyjaźń łącząca obu mężczyzn była silna, ale skończyła się nagle i niespodziewanie. Konrad opuścił Europę bez pożegnania, przyczyny jego wyjazdu, czy może należałoby raczej powiedzieć - ucieczki, pozostawały nieodgadnione przez dziesięciolecia. Rozwikłanie dawnej zagadki, która cały czas dręczyła Henrika, staje się możliwe dopiero teraz, przy ponownym spotkaniu przyjaciół. Dawne namiętności nie grają już jednak tak jak przed laty. O wielu kwestiach można mówić swobodniej, spokojniej można dokonywać remanentu z całego życia.

Jest to jednak remanent gorzki, a czas nie tylko nie zaleczył ran, ale wręcz rozjątrzył je jeszcze silniej. Henrik zaczyna powoli pojmować, że przyczyną nagłego zerwania było uczucie, jakim Konrad darzył żonę Henrika. Być może przygotowali wspólną ucieczkę, być może nawet planowali morderstwo Henrika, upozorowane na tragiczny wypadek podczas polowania. Czy jednak Krisztina, żona Henrika, wiedziała o tym planie i czy chciała w nim uczestniczyć? Czy posunęła się do zdrady, czy posunęłaby się także do zabójstwa? To pytanie - chociaż Henrik od lat jest wdowcem i poznanie mrocznej historii z dalekiej przeszłości jego życia już nie odmieni - jest najważniejszym pytaniem jego starości. Henrik szuka odpowiedzi, ale kiedy wydaje się, że już ją ma, cofa się. Nie naciska na Konrada, który zna przecież tajemnicę. W decydującym momencie pali pamiętnik żony. Nie zajrzał do niego przez lata, traktował jak relikwię, chociaż spodziewał się, że kryje się w nim rozwiązanie całej sprawy.

Skoro znamy już zarys kryminalno-melodramatycznej fabułki, pora zastanowić się, dlaczego właściwie Sándor Márai i jego "Żar" mieliby zachwycać, kiedy nie zachwycają? Powiedzmy bowiem od razu - warszawskie przedstawienie zatrzymuje się niestety na takim właśnie, melodramatycznym poziomie. Dlaczego tak się stało?

"Żar" w Narodowym wystawiono w niewielkim saloniku przylegającym do foyer. Stolik, karafka, kominek - wszystko na wyciągnięcie ręki. Chodziło być może o to, żeby zatrzeć granice inscenizacyjne, żeby stworzyć wrażenie zdarzenia rzeczywistego: oto w salonie starszego arystokratycznego pana dochodzi do prawdziwego sądu nad przeszłością - twórcy przedstawienia wspominali zresztą o tym w przedpremierowych wypowiedziach. Ale iluzji teatru nie udało się uniknąć. Nie wiem zresztą, czy unikanie iluzji byłoby tu potrzebne, a jeśli potrzebne, czy w ogóle byłoby możliwe. Uniknięto natomiast iluzji poważnego teatru. Iluzja dwuosobówki granej w małej salce - to jest iluzja bulwarówki opowiadającej o sensacyjno-miłosnych perypetiach sprzed lat - niestety pozostała.

Pozostała z dwóch chyba powodów. Pierwszy dotyczy warszawskiego szczegółu - Ignacy Gogolewski i Zbigniew Zapasiewicz, ci najwięksi nasi aktorzy starszego pokolenia, zagrali rzecz, którą mogliby zagrać zawsze i chyba bez szczególnego trudzenia się. Trudno pojąć, czego dotyczyć miałaby robota inscenizatorska, jeśli istotnie polegała na czymś więcej niż tylko precyzyjne ustawienie kieliszków do koniaku. Nie takie rzeczy grali w życiu Gogolewski i Zapasiewicz, dlatego, chociaż słucha się ich znakomicie, niestety tylko się ich słucha, bo do poważniejszego teatru nie dochodzi.

Powód drugi dotyczy Hamptonowskiego ogółu: z adaptacji "Żaru" wyłania się zawikłana sytuacja psychologiczna, ale nie wyłania się tło tej sytuacji. Wiemy niby, że rzecz dzieje się w roku 1940, część widzów zapewne zada sobie pytanie o Węgry u progu wojny, ale w przedstawieniu na to pytanie odpowiedzi nie znajdziemy. Kim są Henrik i Konrad? Co to znaczy, że Henrik był generałem - jakim, w jakiej armii i kiedy? Po co Konrad wraca na kontynent, i to do Europy Środkowej, właśnie w 1940 roku? Nie widział, co się dzieje, oszalał, świadomie ryzykował? Dla historii zdrady małżeńskiej sprzed prawie półwiecza to pytania bez znaczenia, dla zrozumienia twórczości Máraiego, jego dzienników, choćby tomu "Ziemia! Ziemia!" i jego własnego, emigranckiego losu, są to pytania zasadnicze.

Dlatego "Żar" Sándora Máraiego w Teatrze Narodowym to miłe przedstawienie, ale niegodne polecenia. Wykonać dobrze skrojony melodramat z gwiazdorską obsadą to też sztuka nie byle jaka. Nie powstydziłaby się jej żadna bulwarowa scena z ambicjami. Ale po co robić to w Teatrze Narodowym i po co używać jako alibi jednego z najwybitniejszych pisarzy europejskich ubiegłego wieku, jednego z najbardziej przenikliwych świadków i kronikarzy stulecia?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji