Wielki bal Mrożka
TA sztuka Mrożka zaczyna się od Witkacego. Na zagraconej, w myśl wymagań autora, scenie Teatru Współczesnego siedzą osoby z Teatru Czystej Formy i grają w brydża. Babcia w sukni z trenem i w trampkach, Wujo w tużurku i krótkich spodenkach, Matka w kapeluszu z rajerami, Ojciec (zwany Stomilem) w rozpiętej piżamie. Jest także "osobnik w najwyższym stopniu mętny i podejrzany" - Edek, który nosi jaskrawą koszulę wypuszczoną na spodnie. Wchodzi "czysty i odprasowany" - Syn-Artur. Rozpędza brydżystów. Babci rozkazuje położyć się na katafalku, który czeka już, przygotowany w rogu sceny, a Wujowi zakłada na łeb, drucianą klatkę. I w tym momencie kończy się od razu sztuka Witkacego. Znika też Ionescowski teatr absurdu, zmienia się, nade wszystko, dotychczasowy teatr samego Mrożka. Tu nie będzie już samej absurdalnej - groteski. "Tango" będzie czymś więcej.
"Kurka Wodna" Witkacego kończy się sceną gry w brydża i kończy się rewolucją. Tak samo, jak prawie wszystkie jego sztuki, w których spiętrzone do kwadratowego absurdu perypetie "zdegenerowa-nych byłych ludzi" zostają przecięte i urwane w momencie, w którym zapada się świat, usprawiedliwiający - jak sądził Witkacy - także i jego własne teatralne szaleństwo. Teatr absurdu dzieje się przed potopem i przeczucie katastrofy stanowi w nim zawsze ostateczne, nieformalne uzasadnienie. Tak jak zresztą i u Ionesco, i u innych, późniejszych dużo od Witkacego awangardzistów z lat pięćdziesiątych. Ich sztuki pisane są przedtem, za pięć dwunasta, na moment przed katastrofą. Przed zmianą, która jest nieuchronna. Dramaturgia groteski i absurdu pojawiła się na progu rewolucji społecznej, powstała ze zrozumienia rewolucji technicznej i mechanizacji, kultury masowej i faszyzmu, wszystkiego tego, co złożyło się na dziwny obraz cywilizacji XX wieku. Pozostała w przeważającej większości swoich dzieł wspaniałym kabaretem, tylko jednak kabaretem. Teatrem niezaprzeczalnie doskonałym i nowym, mającym za sobą wszystkie atuty prócz jednego - oprócz poczucia siły i znaczenia.
Mrożek napisał dotychczas wiele dobrych sztuk, ale w istocie nie wyszedł ani poza Witkacego, ani poza Ionesco. Dopiero w "Tangu" pokazał, że ma przed sobą zupełnie inne niż tamci, perspektywy. Zrozumiał, że musi przestać kręcić się w kółko. Przedtem uprawiał z powodzeniem zabawę, która przypomina popularną rozrywkę w dopisywanie czterech liter do nazw ulic warszawskich. W ten sposób łatwo można postawić w równie niewygodnej sytuacji i Stefana Batorego, i Kubusia Puchatka. Ale nic ponadto. Teraz, od dramaturgii redukcji ad absurdum przeszedł on do dramatu znaczeń. Zaczął tam, gdzie niegdyś zatrzymał się Witkacy. Odkrył na nowo wartość symbolu i kazał zatańczyć aktorom "Tango". Dziwne tango, w którym jest kilkanaście co najmniej tematów i kilka nakładających się na siebie, przekornie poplątanych, melodii. W którym jest wiele zapożyczeń, celowych i niezamierzonych parodii, grymasów i wykrzywiań.
Nienapisana scena z "Kurki Wodnej" przemienia się niepostrzeżenie w scenę z "Ferdydurke", w obraz z salonu Młodziaków, polskich inteligentów, którzy zachorowali na Nowoczesność. Mrożek bez skrupułów pokazuje swoje literackie proweniencje. Ale przecież nie dla pastiszu z Witkacego i Gombrowicza, pisze swoje "Tango". Zamiast zonglować Gębą i Pupą, Formą i Nienasyceniem - załatwia w paru dialogach sprawę, nad którą biedzi się kilka pokoleń powieściopisarzy. Sprawę inteligenckich obrachunków w naszej powieści lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych, pokazuje tu, przynajmniej w połowie, już przez sam kostium: krótkie spodenki i tużurek oszalałego Wujaszka, który zapoczątkował Nową Sztukę w latach dziewięćsetnych i rozpiętą piżamę Stomila, wiecznego eksperymentatora z 1920 roku.
W "Tangu" zawarta jest historia awangardy nie tylko artystycznej, ale i myślowej. I jest ona opowiedziana jako bardzo smutna farsa. Mrożek pokazuje Stomila w działaniu, pokazuje jego próbę stworzenia "Wielkiego Teatru". I oto Stomil nie ma nic do powiedzenia, wysuwa zza zasłony dwie mamroczące kukiełki - Adama i Ewę. A potem strzela z ogromnego bębenkowca. To ma być wstrząs. Eksperyment, uderzenie. Jest tylko huk i smród. Nie ma nawet dziury w suficie. Historia Awangardy jest historią słabości. Na scenie rozsiada się nuda i ogólna niemożność. Programowo młodzi staruszkowie grywający z niechlujnym Edkiem w brydża są do niczego niezdolni.
Jedynym ich pozytywnym programem, jedynym ucieleśnieniem ich poczucia swobody, jest Stomilowe prawo do niezapinania guzików i szorty Wuja Eugeniusza.
W takiej to trupiarni zjawia się dwudziestopięcioletni Artur. Zaczyna się pastisz "Hamleta". Artur chce stworzyć tragedię. Wtyka Stomilowi skompromitowany bębenkowiec do ręki i zmusza go do zabicia Edka, który sypia z jego Matką. Ale tragedia we współczesnym teatrze jest niemożliwa. To powiedział już Durrenmatt i to samo powtarza Mrożek. Stomil odkłada rewolwer i zasiada do kart z uwodzicielem żony. Artur wychodzi na głupca. I wtedy właśnie postanawia sięgnąć po Władzę. Środkiem jego działania ma być nawrót do Formy. Do dawnego stylu i obyczaju, a spełnieniem ślub, Gombrowiczowski "Ślub" z Alą, która ma tu odegrać rolę czystej dziewicy, ale która jest już "nowoczesna"' i nie całkiem się do tego nadaje.
Na scenie zapanowuje porządek. Graciarnia zamienia się w mieszczańskie wnętrze z XIX wieku. Stomil zostaje nabity w garnitur, a Edek przebrany w lokajską liberię. Wspólnikiem Artura w tych reformach jest Wuj Eugeniusz. Nadchodzi trzeci akt, o którym Witkacy , w "Szewcach" napisał, że aby go skończyć: ,,trzeba mieć duży takt, to nie złudzenie - to fakt". I znowu zamyka się koło literackiej tradycji. Artur podejmuje tu walkę z historią, tak samo jak podjął ją w imieniu tegoż Witkacego Fizda z Fizdów Fizdejko, w jego napisanej w latach dwudziestych sztuce "Janulka córka Fizdejki". Marzeniem Fizdejki było, aby "historia odwróciła się zadem do pyska i gryzła własny ogon". I taki sam, w końcu jest sens Arturowej reformy. Reformy opartej na kruchych i zewnętrznych przesłankach. Artur przeprowadza anachroniczny nawrót do Formy, ale nie może dobudować do niej ideologii. A jego ostateczne poszukiwania uzasadnienia dla swego programu są już tylko bełkotem pijanego, który spił się przed własnym niedokonanym ślubem. Tragedia trzech pokoleń kończy się bzdurą. I wtedy Wkracza Edek. Brudnawy kumpel Artura i fagas, znajduje niespodziewanie w gębie frazes na temat postępu, którego istoty i znaczenia nie umie wytłumaczyć. On jednak, odwrotnie do pozostałych postaci sztuki, myślenie zastępuje całkowicie działaniem: "zakrada się od tyłu i kolbą z rozmachem uderza Artura w kark. Artur osuwa się na kolana. Edek odrzuca broń, wprawnie popycha mu głowę do przodu, i kiedy bezbronna głowa Artura jest przy podłodze, Edek splótłszy dłonie, unosi się na palcach i z góry jak siekierą bije jeszcze raz w odsłonięty kark, aż przysiadając od rozmachu". Komandos zabił Hamleta. To nie tylko Witkacowski, skompromitowany Fizdejko leży na podłodze. Rozpaczliwe, pijackie wołanie Artura o ideologię przestaje nagle być śmieszne. Na scenie trwa wciąż obojętne, mieszczańskie, umownie teatralne wnętrze. Nie jesteśmy jednak już tylko w polskim saloniku zgranych do ostatniej nitki Młodziaków. Nie jesteśmy też w Szekspirowskiej Danii, gdzie Fortynbras zatrzymuje się nad zwłokami Hamleta. Jesteśmy w teatrze, który stał się teraz metaforą świata. Ten Mrożkowy teatr otwiera się szeroko, wychodzi poza scenę Teatru Współczesnego, wychodzi poza Polskę. Tkwiący po uszy w polskiej tradycji literackiej i w polskości, w ogóle autor "Indyka" i "Czarownej Nocy", stworzywszy tu jeszcze jedną diabelnie polską sztukę, staje się tu, po raz pierwszy może, pisarzem prawdziwie uniwersalnym. Rodzi się spektakl, który jest wyzwaniem rzuconym całemu światu. Wszystkim, którzy myślą i którzy zapominają, że na miejsce słabości zasłaniającej się intelektem, zapatrzonej we własny pępek, wciska się łatwo sprawny w działaniu dureń, który bez skrupułów wali kolbą w głowę, albo naciska guzik przyrakietowej wyrzutni. I zawsze też znajdzie się ktoś, kto go usprawiedliwi, kto da mu się zaprosić do tańca.
Na scenie Edek tańczy tango - z Wujem Eugeniuszem. "Eugeniusz siwy i dostojny, w czarnym żakiecie, sztuczkowych spodniach z czerwonym goździkiem w butonierce. Edek w zbyt ciasnej marynarce Artura, z rękawów za krótkich wystają jego potężne ręce obejmuje Eugeniusza w pół. Tańczą klasycznie, z wszystkimi figurami i przejściami tanga popisowego. Tańczą dopóki nie zapadnie kurtyna. A potem jeszcze przez jakiś czas słychać La Cumparsitę, nawet kiedy zapalą się światła na widowni, przez głośniki w całym teatrze. Słychać ją jeszcze kiedy wychodzi się na ulicę. I dopiero wtedy można sobie uświadomić, że było to doskonałe przedstawienie w najlepszym dziś teatrze Warszawy. Że wszyscy wykonawcy, z rewelacyjnie obsadzonym w roli Artura Michnikowskim na czele, dali tu popis spektaklu, o którym można powiedzieć, że jest przykładem reżyserii gry aktorskiej, a nie ogólnej "inscenizacji", co bardzo rzadko, poza Teatrem Współczesnym, można zobaczyć na naszych scenach. I ciągle wydaje się, że Czechowicz i Fijewski nie poszli rozcharakteryzować się do garderoby, tylko dalej tańczą za kurtyną tę jękliwą i nieznośną La Cumparsitę. A zza kulis przygląda się im Stomil, który po śmierci syna, znowu z ulgą rozpiął sobie wszystkie guziki.