Artykuły

Z "Raptularza"

Dwadzieścia pięć lat temu 25 listopada 1967 roku w Teatrze Narodowym w Warszawie odbyła się premiera "Dziadów" Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka i scenografii Andrzeja Stopki. Przypominając to wydarzenie, tak ważne nie tylko dla historii teatru polskiego, publikujemy fragment "Raptularza" profesora Zbigniewa Raszewskiego - jedno z najciekawszych świadectw ówczesnych wydarzeń.

26 XI 67 Niedziela. Wczoraj premiera "Dziadów" w Teatrze Narodowym. Kliszko, Spychalski, Zawieyski, krytycy, goście. Balicki. (Motyki nie było). My siedzieliśmy na parterze w drugim rzędzie po lewej, na skraju (fotele 1-2), za Zawieyskim. Kliszki stąd nie było widać. Zauważyłem tylko, że siedział w pierwszym rzędzie w środku i widziałem, jak wychodząc zamienił kilka słów z Zawieyskim. Natomiast dobrze widziałem Spychalskiego, który siedział w naszym rzędzie i manifestacyjnie oklaskiwał przedstawienie. Po ostatniej kurtynie długa, burzliwa owacja, chyba największa po wojnie. Aktorzy ukazywali się kolejno, grupami, wszyscy witani brawami, po gru­pach wychodzili soliści. Wielkie brawa dostał Mrożewski. Holoubka powita­no huraganem oklasków i przeciągłym krzykiem (rzecz zupełnie wyjątkowa w naszych teatrach), co powtórzyło się potem jeszcze ze dwa razy. Wresz­cie zaczęto skandować: Dej-mek, Dej-mek! Reży-ser! Po chwili Dejmek wyszedł z lewej, tam stanął, ukłonił się publiczności i aktorom stojącym na podeście (Holoubek, Mrożewski i jeszcze ktoś?), jeszcze raz ukłonił się publiczności i zszedł ze sceny. Natychmiast przypomniały się dwie premie­ry: "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu" (7 IV 62) i "Kordiana" (19 XI 65). Po "Historyi" też była burzliwa owacja. I wtedy Dejmek wyszedł, dokła­dnie w tym samym miejscu, w granatowym ubraniu, ściągając brwi nad okularami, nie umiejąc ukryć wzruszenia. Oczywiście rozumiał, że wygrał jedną z decydujących batalii swojego życia: zdobył Warszawę z marszu.

(To była jego pierwsza premiera w Teatrze Narodowym.) Publiczność z kolei zrozumiała, że w Teatrze Narodowym skończyły się żarty i zaczyna się coś całkiem serio. Dejmek brał ten teatr pewną, mocną ręką, jakby chwytał kosę albo pług. Potem była premiera "Kordiana" w dwusetną rocznicę założenia Teatru Narodowego. Był to pierwszy wielki dramat romantyczny w inscenizacji Dejmka i pierwszy taki dramat za jego dyrekcji. Znowu wszyscy wiedzieli, że Dejmek rozgrywa jakąś decydującą bitwę. Tę bitwę, jak się okazało, przegrał z kretesem. Przedstawienie było ciężkie, nużące, spowite w jakiś sztuczny patos, a zarazem chłodne, miejscami zupełnie bez wyrazu. Przyjęcie na uroczystej premierze letnie. Recenzje złe. Na mieście opinia: te staropolskie ramoty to on może wystawiać, ale dobrym sztukom nie daje rady.

Wczoraj Dejmek zmierzył się z publicznością po raz trzeci i wziął sobie odwet za "Kordiana". Wygrał, to nie ulega wątpliwości. Ściślej mówiąc wygrał pojedynek z widownią. Reszta nie jest już tak oczywista, jeśli przez resztę rozumieć pytanie, ile naprawdę warta jest ta inscenizacja. [...]

28 XI 67 Pierwszy śnieg, nie taje, leży. O g. 14 u Dejmka w Teatrze Narodowym. Wygłaszam mówioną recenzję "Dziadów". Dejmek replikuje. Moje zarzuty najwidoczniej dopiekły mu do żywego, gdyż poprzedza swą replikę niesłychanie gwałtownym atakiem na jedno z najbardziej wpływowych ugrupowań w naszym życiu teatralnym. "Eleganccy to oni są - woła w gniewie - ale są zupełnie spłukani z tej gleby, a człowiek powinien być zakorzeniony, i to nie tylko w glebie, ale nawet w podglebiu." Cała elita towarzyska i polityczna - dodaje z coraz większym gniewem - jest spłukana z tej gleby. Gomułce i Kliszce wydaje się, że dokonują wielkich rzeczy wbrew społeczeństwu. A to jest podwójne kłamstwo. Wcale nie dokonują wielkich rzeczy, a już w żadnym razie nie wbrew społeczeństwu, bo wielkich rzeczy można dokonać tylko razem z ludźmi, nie przeciw nim. Jeszcze jeden przykład ludzi spłukanych z tej gleby: recenzenci teatralni. "Proszę pana - mówi Dejmek - ich to wcale nie obeszło, że "Kleopatra" po raz drugi, tak jest, po raz drugi w historii pojawiła się na scenie. Ich to w ogóle nic nie obchodzi." O ostatniej recenzji Jaszcza: "ordynarny donos z czasów księ­cia Konstantego, na poziomie Mackrotta, tyle że publiczny". Widzę, że to wszystko Dejmek mówi, aby usprawiedliwić swoją postawę i swoją działal­ność. Jednakże do antyestetyzmu się nie przyznaje. Zgadza się z tym, że teatr, jakiekolwiek by pełnił zadania społeczne czy polityczne, zawsze powinien budzić zachwyt. W jego pracy nad "Dziadami" tkwiły również określone zamiary estetyczne. Niektóre sceny były na to obliczone, aby widowni zaprzeć dech w piersiach. Jeśli mnie nie zaparły - sądzi Dejmek - to już rzecz gustu. "Ja się nawet z tym liczyłem, że się panu to przedstawie­nie nie spodoba. Pani Zakrzewska świadkiem." Z jedną rzeczą się zgadza: że diabły niedobre. Mówi, że męczył się z tym, aby dla nich znaleźć właściwy kształt. "To musi być jakaś bardzo prosta rzecz, obok której się bezwiednie przechodzi." Dopiero pod koniec orientuję się, jak mocno dotknęły go moje zarzuty. Nic nie pomaga, że całość chwaliłem i wyliczałem, co było dobrego. "Dobrze - powiada - że pan ze mną mówił jak mężczyzna z mężczyzną." Ale zadra najwyraźniej uwiązła mu i doskwiera. Jeszcze raz powtarza, że w ciągu bez mała sześciu lat w tym teatrze swoje robił i dalej będzie robił, póki się da, choćby i dwadzieścia lat. "A tę hołotę - woła z pasją - mam w d... " Kiedy wychodzę, jest już mrok i na Placu Teatralnym palą się lampy. 13 I 68 Trochę wiadomości o "Dziadach". Dejmek został pozbawiony dyrekcji tuż po premierze, ale zdaje się przelotnie. (Do sprawdzenia.) Pierwszego stycznia upił się i wieczorem poszedł za kulisy. Grano "Człowieka z budki suflera". Była akurat scena w mieszkaniu Dyrektora teatru, którego gra Mrożewski. Dejmek, który już miał na sobie swój kożuch, chwilę wpatrywał się w aktorów, potem nagle włożył na głowę cylinder, przygotowany za kulisami dla Mrożewskiego, i wszedł na scenę. Maszyniści oniemieli, ale Mrożewski, doświadczony aktor, jakby nigdy nic zwrócił się do Dejmka wskazując ręką Henryka Wizelina: Proszę chwileczkę zaczekać, najpierw muszę załatwić sprawę z tym panem. Na co Dejmek: ze mną pan już nic załatwiać nie będzie. I wrócił za kulisy. Część publiczności zorientowała się, że tego nie ma w tekście, i rozgłosiła to po mieście. Po tym epizodzie dano Dejmkowi spokój, natomiast kategorycznie zażądano, żeby Holoubek nie był w kajdanach. Dnia 5 I 68 po raz pierwszy odegrano wobec tego "Dziady" z Holoubkiem bez kajdan, które wróciły do rekwizytorni. Było to siódme przedstawienie. Zespół w całości zdaje się po stronie Dejmka. Nawet wejścia na scenę nie wzięto mu za złe. U niektórych wywołało to zgoła odruch sympatii. Sam dyrektor pokwitował swój postępek krótkim oświad­czeniem w Ogłoszeniu Nr 9 z 10 I 68 w rubryce Dyscyplinarne: "Na fundusz specjalny naszej Rady Zakładowej wpłaciłem 10 000 zł. Kazimierz Dejmek". (Przepisałem to z maszynopisu w Teatrze Narodowym.) Odtąd w TN mówi się "przejść za dziesięć" (przez całą scenę) albo "za pięć" (tzn. tylko do połowy sceny).

18 I 68 Rano dzwoni Jurek Koenig. "Dziady" ostatecznie zdjęte z afisza. Dejmek ma wątpliwości, jak powinien się zachować. Rozmawiałem z nim przez telefon - mówi Koenig. Zapytał mnie wprost, co powinien zrobić: odejść czy zostać? Czy pan by się nie wybrał do Dejmka? Oczywiście - odpowia­dam. Dzwonię do Narodowego. Dejmek już na próbie, wraca do gabinetu o g. 14. Do południa pracuję. Obiad w barze. Wracając spotykam Edzia Csato. Zdjęte "Dziady", wiesz? - pytam. Jak to, czy wiem. Mnie zdjęli w "Teatrze" siedem stron druku o "Dziadach", okładkę, zdjęcia, recenzję, wszys­tko. W Muzeum Teatralnym rozmowa z Józiem o moim "Bogusławskim". (Już czytał.) Od Józia dzwonię do Narodowego, łączą mnie z Dejmkiem. Uma­wiamy się na jutro na godzinę 19.

19 I 68 Co pana profesora sprowadza? - pyta Dejmek z kpiącym wyrazem twarzy. Chciałem się dowiedzieć - mówię głośno i wyraźnie - ile prawdy jest w dziwacznych plotkach krążących po mieście. Jednocześnie piszę na karteczce: "Czy Pan mi może dać te kajdany, które Holoubek nosił w Dzia­dach?' I podsuwam tę karteczkę Dejmkowi. W tej chwili dzwoni telefon w sekretariacie. Dejmek idzie do telefonu i umawia się z kimś w sprawie wyjazdu do Rabki, gdzie ma być festiwal autentycznych kolędników, takich, co jeszcze chodzą po wsiach. Potem wraca do gabinetu, patrzy na moją karteczkę i mówi, jakby wracał do przerwanej rozmowy: To jest do zrobienia. (Interpelowany później kilkakrotnie w sprawie wydania kajdan, opierał się jednak i wahał, jak się okazało, słusznie.) A po chwili:

- Pan ma dosyć dekoracyjne poczucie historii.

- Nie przeczę.

A oto wyjaśnienia Dejmka. Tuż po premierze "Dziady" zawieszono. Następ­nie, decyzją zdaje się z 29 XII 67, postanowiono wyrzucić Dejmka z teatru. Ale tę decyzję zmieniono. "Wyrzucony byłem zdaje się przez 56 godzin." Potem zdecydowano się puścić "Dziady" ze zmienionym zakończeniem grane dwa razy na miesiąc do końca sezonu. Wreszcie teraz zdecydowano się na ostateczny zakaz od 1 II 68. Motywacja? "Fideizm i antyradziecka wymowa przedstawienia." W pierwszej chwili utrzymywano, że w tekście są dopiski reżysera! To oskarżenie podważył Motyka z tekstem w ręku. Mimo to grymasy nie ustawały. Tego Nowosilcowa - powiedział jeden z dygnitarzy do Dejmka - toście tak przedstawili, że tylko strzelać.

- No i co pan na to? - pyta Dejmek.

- Nic. Czy są jakieś dokumenty w tej sprawie?

- Żadnych.

- Kto wydał pierwsze zarządzenie?

- Starewicz, telefonicznie, do Balickiego.

Balicki, o ile wiem, zachowywał się przyzwoicie?

Tak.

- Następne zarządzenia też były telefoniczne?

- Tak.

- Czy pan sam odbywał jakieś rozmowy na najwyższym szczeblu?

- Z Kraską.

- Wyżej nie?

- Prosiłem wielokrotnie o posłuchanie u Kliszki, ale nie byłem przyjęty. A teraz, czego się pan po mnie spodziewa?

- Spokoju.

Na jego wątpliwości, czy nie powinien odejść, odpowiadam, że przecież tylko na to czekają. Moim zdaniem - mówię - nie powinien pan tego robić. Zresztą to, co się stało, jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze prawdopodobnie dopiero będzie. Dejmek kiwa głową, przekonany, zdaje się. Postanawia, że całą sprawę "Dziadów" opisze za świeżej pamięci i da mi do czytania. Ucinamy sobie jeszcze pogawędkę na temat "Zemsty", którą Dejmek zamierza wystawić. O ósmej żegnam się. Niech się pan trzyma - mówię na progu. Dziękuję, nawzajem. Spiesznie wracam do domu. Lód, mróz.

16 II 68 Wieczorem wcześnie się kładę i zaczynam czytać kupionego we Wrocławiu Simenona: "Maigret et I"homme du banc". Na stronie 58 dochodzę do zdania: "II est tout jeune, seulement dix-neuf ans, et travaille comma vendeur dans une grande librairie du Boulevard Saint-Michel". Chyba znam tę księgarnię - mówię sobie - w r. 1960 kupiłem tam trudną już wtedy do nabycia książkę Alberta Beguin "L'Ame romantique et le reve". Drugi nakład tej książki z 1956 był rozchwytany i tylko uprzejmości kierownika działu zawdzięczałem wyszukanie i sprowadzenie egzemplarza - ostatniego, jak mnie zapewniał. Wtem dzwoni telefon. Powiedz, że już leżę! - wołam do żony, która wychodzi na korytarz. Żona wraca jednak po chwili mówiąc:

- Wstawaj, Dejmek.

Dejmek mówi spokojnie, ale bardzo dobitnie.

- Dowiedziałem się, że pan p i l n i e chce ze mną rozmawiać. Gdyby to panu nie robiło różnicy, to prosiłbym przyjść teraz, bo właśnie mam chwilę czasu.

Teraz?

Tak.

- Dobrze, to będę za jakieś dwadzieścia minut.

Ubieram się rozmawiając z żoną, która jak zwykle zachowuje absolutny spokój. Jest godzina 21.45. Gdyby nas wywieźli na Sybir, mówię, wycho­dząc, to wiesz. - Nic nie wiem - odpowiada flegmatycznie. Dejmek czeka na mnie w swym gabinecie. Chyba się napijemy herbaty - mówi tym samym tonem co przez telefon, bierze z biurka jakieś papiery i prowadzi mnie na drugi koniec korytarza. Wchodzimy do magazynu bibliotecznego, pełnego półek ustawionych w poprzek pokoju. Tu, jak sądzi Dejmek, nie ma podsłuchu. Proszę, niech pan to przeczyta - mówi dając mi do ręki kilka stron maszynopisu. Jest to wywiad dla Życia Warszawy, w całości napisany przez jakieś władze partyjne. Od Dejmka żąda się, aby się zgodził na opublikowanie tego tekstu jako swego w niedzielnym nume­rze.

- No i co? - pyta, kiedy odkładam maszynopis.

- Pomysł obelżywy, a tekst bezczelny.

- Toteż go odrzuciłem. Ale napisałem własny. Niech pan i ten przeczyta. Jutro idę do KC i do jutra muszę podjąć decyzję.

Tekst Dejmka jest oczywiście zupełnie inny, ale kompromisowy. Moim zdaniem - mówię - i tego nie może pan ogłosić. Z krótkiej rozmowy wynika, że Dejmek właściwie słabo się orientuje w tym, co się dzieje poza teatrem, więc na jego prośbę zaczynam charakteryzować sytuację, nastroje, posta­wę społeczeństwa. Niektóre szczegóły, jak np. wiadomość o zebraniu szczecińskim, a także o zachowaniu Erwina Axera, robią na nim wielkie wrażenie. Jezus Maria! - woła w pewnej chwili zdejmując okulary i przecie­rając oczy. Sprawa "Dziadów" - stwierdzam na zakończenie - jest obecnie symbolem wszystkich rzeczy, których ludzie nie mogą się wyrzec, jeżeli chcą być ludźmi. Każda próba zastąpienia tego symbolu słowami, a zwła­szcza wykrętnymi, rozczaruje wszystkich. Każdy poczuje się zawiedziony, a najbardziej młodzież, szczególnie aktorska. Jeśli z tej sprawy - przy pana udziale - znów zrobi się pospolita afera, to ci młodzi ludzie stracą wiarę.

- Stracą wiarę we wszystko - powtarza Dejmek kiwając głową, sam bierze do ręki swój tekst i czyta go przez chwilę. - Tak, to jest do d... Chyba powinienem milczeć. I chyba tak zrobię.

Zaczyna się druga część rozmowy Dejmek pokazuje mi plik dokumentów, które w przyszłości chce mi przekazać. Przeglądam je i znajduję mnóstwo ciekawych rzeczy. Zgodnie z moimi przewidywaniami, wiele szczegółów w moich notatkach można by przy pomocy dokumentów uściślić (czego oczywiście nie zrobię: mój raptularz ma dokładnie utrwalać stan naszej wiedzy, łącznie z tym, czego się od kogo dowiadywaliśmy i kiedy). Jeden dokument - stenogram przemówienia pewnego funkcjonariusza na pewnym zebraniu - budzi grozę, tak jest plugawy. Dejmek opowiada mi o swoich ostatnich przejściach, o tym, że chciał już wystąpić z Partii, że żona nama­wiała go do złożenia dymisji, on jednak sądził, że powinien zostać w teatrze. Ostatnia część rozmowy jest zwykłą dziś w naszym środowisku analizą sytuacji i oceną obecnych władz. Jest już późno, bardzo cicho. Czy Gomułka miał dobrą wolę obejmując władzę? - pytamy się po raz nie wiadomo który. Nasza zgodna odpowiedź: miał. Teraz mechanizm dyktatury zmiął go i pewno wkrótce wypluje. Czy to jest nieuniknione? Czy dyktator nie może być dobry? Odpowiedź: może, ale pod warunkiem, że jest Markiem Aure­liuszem, co zdarza się rzadko. W tej chwili - mówię na zakończenie - Gomułka sprawia takie wrażenie, jakby już się znalazł na równi pochyłej i ciągnął nas razem z sobą ku jakimś nieprzewidzianym, chyba groźnym wypadkom. Wracamy razem przez Plac Teatralny, koło Biblioteki Załuskich, ulicą Schillera, i dalej, Długą. Na Placu Krasińskich żegnamy się. Jest już po północy, dosyć ciepło, na ul. Schillera musieliśmy ominąć wielką kałużę. Już od dawna nie było tak kapryśnej zimy.

19 II 68 Poniedziałek. Rano. Słońce, trochę śniegu. Dorotka jedzie do przedszkola na saneczkach. Kiedy wracam z przedszkola, dzwoni Dejmek i prosi żebym zaraz przyszedł. Jest godzina 9.20. Dejmek bardzo zmienio­ny. Pisze coś na okrągłym kawałku tektury. Jest to, jak się okazuje, pamiątkowa podstawka, na której podają piwo w słynnej knajpie U Kalicha w Pradze. (W tej właśnie knajpie pijał dzielny wojak Szwejk.) Kiedyś po pijanemu tak się wpisałem prażanom - mówi Dejmek podając mi tekturowy krążek. Na jednej stronie znajduję tu oświadczenie: "Oddam cały polski romantyzm za jednego Josefa Śvejka. Kazimierz Dejmek". A na drugiej: "A tam se zase jednou prec sejdeme!" Co znaczy: A tam się przecie znów kiedyś spotkamy! Dowód rzeczowy - mruczę i chowam ten krążek do kieszeni, na co Dejmek podaje mi kilka stron maszynopisu i wprowadza do dawnego sekretariatu (tego od Wierzbowej). Nie mogę się od tego wykręcić - oświadcza - niech pan to przeczyta. Widzę, że to znów wywiad dla Życia Warszawy. Tekst Dejmka, ale mocno skrócony w porównaniu z tym, który czytałem 16 II w nocy.

- Co pan na to.

- Nadal jestem przeciwny.

- Nie dziwię się, ale ja się chyba od tego nie wykręcę. Żeby pan wiedział, jaką "platformę" oni mi tu wczoraj przywieźli.

Opowiada, że teraz największą presję wywiera na niego Cyrankiewicz przy pomocy swoich ludzi. O 11 ma znowu posiedzenie w KC. Jest bardzo zmęczony, leci z nóg. W pewnej chwili przestaje panować nad sobą. Co pan wie o życiu? - woła z gniewem w odpowiedzi na wszystkie moje argumenty. A jeśli wiem więcej, niż się panu wydaje? - odpowiadam, zły. Dejmek milknie, wierci się po pokoju, po chwili odwraca się i mruczy tonem usprawiedliwie­nia: łatwo panu mówić, pan sypia, a ja nie. Na chwilę zostawia mnie samego, bo do gabinetu wchodzi pani Czanerle. Po paru minutach wraca.

Mańcia przeczytała pierwszą stronę i stanowczo odradza.

Ba.

- A gdybym naprawdę musiał to ogłosić?

- To niech pan chociaż skreśli jeszcze dwa zdania.

- Jakie?

Pokazuję mu, jakie. Dejmek zaraz je przekreśla, nb. moim długopisem.

- Tak, to mi chyba odrzucą - mówi z namysłem. Przyglądam mu się z zainteresowaniem, ale on już myślami jest gdzie indziej i żegna się. Wychodzę wprost na korytarz (nie przez gabinet). Na progu mówię: "Niech się pan trzyma" i podnoszę zaciśniętą pięść. Kątem oka widzę, że sekretar­ka w tym momencie uchyla drzwi i przypatruje się nam z dziwnym wyrazem twarzy. Dejmek, jakby już trochę spokojniejszy, powtarza raz za razem:

Ani kroku dalej, ani kroku dalej! Jest godzina 10.05.

19 II 68 W południe. Dzwonię do sekretarki Dejmka i proszę, żeby on do mnie zadzwonił, jak wróci. Potem idę do "Słownika", do "Pamiętnika" i do Grubej Kaśki coś zjeść. Po powrocie dowiaduję się, że Dejmek dzwonił, więc zaraz łączę się z nim i namawiam go, żeby przyszedł do mnie na kawę i przy sposobności odniósł mi długopis, który u niego zostawiłem. Kawę już piłem, a długopisu nie widzę - marudzi. Taki niebieski BIC - nalegam - to jest moje narzędzie pracy.

- Rzeczywiście, jest. No to za chwilę będę.

O g. 13 z minutami wchodzi bardzo zadowolony.

- Tekst odrzucili, a ja się podaję do dymisji. Oddycham z ulgą. Z pewnością nie ma już dla niego innego wyjścia. Nalewam mu resztę Martela, jaka mi została. Potem Dejmek kładzie sobie na kolanach książkę, prosi o kartkę papieru i zaczyna pisać mrucząc pod nosem:

- Do Pana Ministra Lu...

- Tak się nie pisze - wtrącam. Pisze się "Obywatel Lucjan Motyka Minister Kultury i Sztuki". Dejmek poprawia i mruczy dalej:

- Wielce Szanowny Obywatelu...

- W liście można już pisać "Panie".

- Rzeczywiście. Ja już jak dziecko, k...

Kiedy list jest gotów, przepisuję go na maszynie. Autograf Dejmka zabieram. (Jest w Tekach in 8°.) Gawędzimy jeszcze przez chwilę, po czym mój gość wraca do teatru. Jest godzina 14.20.

22 II 68 Wieczorem. O g. 20 wchodzę do gabinetu Dejmka i zastaję tam Holoubka. Przynoszę panom pączki - oznajmiam - dziś tłusty czwartek. Prawda - woła Dejmek zaskoczony, sprowadza z bufetu herbatę, a z szafy wyjmuje koniak. - Babcia powiedziała, żeby panowie zjedli po dwa. - Proszę się babci kłaniać - mówi Dejmek biorąc pączka, ale po chwili odkłada go z wyrazem niesłychanego rozczarowania.

- Tu powinien być jeszcze w środku złoty rubel! Ale pan profesor to pewno tylko dolary, co?

- Właśnie - odpowiadam, a jak bym tu panu wsadził 25 dolarów, to by pan pękł ze śmiechu.

Nawiązuje się miła pogawędka. Holoubek opowiada, w jaki sposób Marian Meller radził sobie z cenzurą w Teatrze Dramatycznym. Gdy się obawiał, że sztuka zbudzi zastrzeżenia natury politycznej, dopisywał do głównych ról najordynarniejsze słowa, jakie zna język polski. Cenzor oczywiście oburzał się. Meller brał go wtedy do siebie na kawę i nieznużenie, a trzeba wiedzieć, że mówił szybko i bardzo niewyraźnie, targował się o każdą sprośność z osobna. Wreszcie po wielogodzinnej dyskusji wspaniałomyślnie godził się na skreślenie słów, które sam dopisał. Nikt już wtedy nie miał siły na dyskusje polityczne. (Uwaga: anegdoty Holoubka, zwykle świetnie opowia­dane, przywykliśmy brać cum grano salis, a cenimy je, gdyż z reguły wyrażają jakąś głębszą prawdę, w tym wypadku prawdę o postawie dyr. Mellera wobec możnych tego świata.) Po jakimś kwadransie Holoubek żegna się, a my przechodzimy do biblioteki zabierając koniak. W bibliotece Dejmek poważnieje i opowiada o czterogodzinnej rozmowie, jaką miał wczoraj z Rusinkiem. Tu, w gabinecie, jest podsłuch - oświadczył spokojnie Rusinek i wziął go gdzieś na ubocze otwarcie mu proponując przystąpienie do frakcji PPS w zamian za pomoc "pana Józefa". Żądał przy tym wywiadu dla Życia Warszawy, "do użytku pana Józefa", pod następującymi warun­kami: jeżeli to nie będzie konieczne, wywiad nie ukaże się w druku. ("Najważniejsze, żeby pan Józef miał to na Biurze Politycznym".) A jeśli się ukaże, to bez żadnych zmian.

- No i co pan zrobił?

- Dałem - mówi Dejmek. Potem mi jeszcze opowiada, jak Rusinek, żeby mu udowodnić, że gra jest fair, przy nim zadzwonił do Rapackiego: "Był, właśnie wyszedł, tekst zostawił, pamiętaj, że na wypadek druku to powinno się ukazać bez żadnych zmian". Widzę, że Dejmek stara się zachować spokój, ale koniaku wciąż sobie dolewa, więc kieruję rozmowę na inne tematy. Od czasu do czasu wypytuję o jakieś szczegóły afery. Między innymi pytam, czy widział tę zmotoryzowaną policję na Niecałej, 6 II. Oczywiście, wszyscy w teatrze widzieli. Ale w teatrze akurat nic się wtedy nie działo. W pewnym momencie Dejmek zawiadamia mnie, że nasze kontakty są przez KC śledzone ze wzrastającym niezadowoleniem. W związku z tym ani notatek, ani dokumentów dotyczących afery nie powinienem trzymać w domu. Rozmawiamy jeszcze o różnych rzeczach, m.in. o Tadeuszu Nowakowskim, którego Dejmek poznał na Zachodzie, a ja pamiętam jeszczez gimnaz­jum humanistycznego w Bydgoszczy. O Kisielewskim, który nieraz kompo­nował muzykę do inscenizacji Dejmka. ("Teraz zamówiłem u niego muzykę do nowego widowiska dla dzieci, ale mi nakazano zerwać współpracę: to wróg!") Mówimy też o przypuszczalnym układzie sił, jaki by się w Polsce wytworzył, gdyby można u nas rozpisać wybory do Sejmu. Podobnie jak większość moich rozmówców, Dejmek sądzi, że w Polsce byłyby dwie silne partie: socjaldemokracja nawiązująca do tradycji PPS i chadecja. Na trze­cim miejscu znaleźliby się ludowcy. Partie skrajne z początku nie miałyby posłuchu. ("Ja bym się czywiście zapisał do PPS.")

W ogóle mówi dużo, z nienaturalnym ożywieniem, pijąc kieliszek po kielisz­ku (i mnie dolewając), ale po dłuższym monologu nagle zmienia ton.

- Ja tak do pana mówię i mówię, żeby się wygadać, a myślę tylko o jednym i o niczym innym myśleć nie mogę, i to mnie moli, bo ja wiem, że źle zrobiłem. A po chwili:

Ostatnia nadzieja w tym, że ten wywiad w obecnej wersji nie przejdzie.

Szanowny Czytelniku! Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, w jakich czasach odkryłeś ten "Raptularz" i czego w nim szukasz. Dlatego właśnie napisałem do Ciebie ten list. [...]

Na pewno masz w rękach moc dokumentów, o których nam się nawet nie śniło. W ogóle więcej wiesz. Znasz dalszy ciąg. Dostrzegasz związki przyczynowe tam, gdzie my widzieliśmy przypadek. A jednak w jednym punkcie Twoja wiedza ustępuje naszej. Nie znasz dokładnie tego, co w dzisiejszej polszczyźnie - w braku lepszego określenia - nazywa się atmosferą jakiejś epoki. Z dokumentów jej sobie nie odtworzy­łeś, bo same dokumenty na to nie pozwalają. Utworów literackich, które by tę atmosferę skropliły, a potem skrystalizowały, nasz okres nie wydał. Będąc samemu historykiem, współczuję Ci z tego powodu, bo wyobrażam, sobie, jak trudno Ci pewne sprawy rozstrzygać. Z pewnością nauczyłeś się już poruszać po dżungli zwanej Warszawą drugiej połowy XX wieku. Ale nie czujesz jej zapachu.

Wiem, że znasz oficjalne stanowisko Partii, która stwierdziła, że jacyś spiskowcy pobudzali publiczność do manifestacyjnych oklasków. Być może - liczę się ze wszystkim, więc i z tym muszę się liczyć - znasz jakie dokumenty, które Ci każą w to uwierzyć. Ale nie znasz warszawskiej publiczności, a my ją znamy i wiemy, że nawet najwytrawniejsi agenci CIA nigdy by nie zmusili jej do oklasków, gdyby nie miała na to ochoty. Po prostu dlatego, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest ona najbardziej przekorną i grymaśną publicznością całego świata. Jeśli klaskała - a wiemy, jak klaskała - to widocznie miała swoje powody. A w każdym razie czyniła to z własnej i nieprzymuszonej woli. Dlatego też, Szanowny Czytelniku, studiując sprawę "Dziadów" powinieneś, moim zdaniem, uznać publiczność warszawską za drugiego sprawcę afery.

Dejmek jest oczywiście trzecim sprawcą, ważnym, ale jak sądzę, bezwied­nym. Niektórzy obecnie mniemają, że swoją inscenizację opracował on wedle wskazówek gen. Moczara. Muszę wyznać, że temu nie wierzę. Wystawiając "Dziady" nie był on, moim zdaniem, związany z żadną frakcją. Skąd to wiem - zapytasz. Po pierwsze: sam mi to powiedział. Po drugie: jest moim zdaniem za sprytny, żeby się wdawać w takie rzeczy. Po trzecie: mam w rękach nieco poszlak, które mi każą wierzyć, że jego romans z panem C, wymuszony, przelotny, a w dodatku per procura, był pierwszą i jak dotych­czas jedyną intrygą polityczną, jaka mu się wydarzyła w toku całej afery. Zatem udział Dejmka należałoby upatrywać w tym, że dał on takie nie inne przedstawienie w 50 rocznicę Wielkiej Rewolucji Październikowej, w listo­padzie 1967 roku. [...] W zasadzie trwam ciągle na stanowisku, które wyłożyłem w trakcie naszej biesiady z Puzyną w Barze Europejskim. Są­dzę, że w teatrze cała materia sztuki powinna być niejako przetopiona, mianowicie w czyste piękno, jeśli sztuka ma spełniać swoje właściwe obowiązki. W inscenizacji Dejmka nie wszystko uległo takiemu przetopie­niu. Czysty kruszec mieszał się z nie wytopioną rudą. Gdybym to inaczej określił, gdybym np. inaczej ocenił rolę Duriasza albo scenografię Stopki - tu zresztą mam na myśli samą realizację plastyczną, nie pomysł Dejmka, bo ten doceniam - zaprzeczyłbym samemu sobie. Jak na razie nie mam ochoty być kim innym, wolę zostać sobą, więc nie mogę się zgodzić z Puzyną, gdy chodzi o estetyczną ocenę tej inscenizacji. Natomiast muszę przyznać rację Puzynie w innym punkcie. Inscenizacja Dejmka okazała się najcelniejszym przedstawieniem całego okresu, w każdym razie w znaczeniu, jakie słowom "celny" i "najcelniejszy" nadawał Puzyna ("Każde słowo trafia.") Im więcej dni i tygodni dzieliło nas od premiery, tym dobitniej się o tym przeko­nywaliśmy. Wiele osób potem mówiło, że pełne pokrycie tej inscenizacji dało życie dopiero po kilku miesiącach. Rzecz ciekawa, że i innym przedstawie­niom Dejmka to się przedtem zdarzało. Bądź co bądź dopiero po pewnym czasie byliśmy w stanie stwierdzić, do jakiego stopnia "Święto Winkelrieda" w jego inscenizacji było widowiskiem proroczym. Jest to, jak się zdaje, sprawa jakiejś szczególnej intuicji, nieraz spotykanej u ludzi teatru,a w każ­dym razie u ludzi pokroju Dejmka. Dzięki jakiemuś specjalnemu zmysłowi słyszą oni, jak trawa rośnie, i potrafią nas o tym zawiadomić. W tym punkcie zgadzam się z Puzyną bez zastrzeżeń. Dejmek obudził publiczność mówiąc jej prawdę, nawet więcej prawdy, niż początkowo mogła pojąć. Jest to niemała rzecz i stawia jego osiągnięcia wyżej od wszelkich osiągnięć artystycznych. Co do mnie, nie mam ochoty (jak to czyni Ket) mieszać jednego z drugim. Wzrosłem w tradycji, która każe ściśle rozgraniczać zjawiska różnorodne, a więc wyraźnie odróżniać poezję od życia, jawę od snu, piękno od prawdy, i to nie tylko w imię intelektualnego ładu, ale także w imię naszego zdrowia, indywidualnego i społecznego. Tej tradycji chciałbym pozostać wierny. Dlatego też nadal będę odróżniał piękno od prawdy, jednocześnie jednak prawdę stawiając wyżej, po prostu dlatego, że bez piękna można, a bez prawdy nie można żyć. A propos Dejmka. Sądzę, Szanowny Czytelniku, że już najwyższy czas, abym Ci go przedstawił. Zatem donoszę Ci, że jest czerstwym szatynem średniego wzrostu, dosyć przysadzistym, czesze się z przedziałkiem, głos ma raczej niski i dźwięczny (przez wiele lat był aktorem), dykcję czystą, wymowę pedantycznie literacką. Gdy wpada w gniew, mówi niżej niż zwykle, bardzo dobitnie, przeciągając samogłoski nosowe i niektóre spół­głoski ("nie-mąą-dry smarrkacz"). Zewnętrzne kąciki powiek opadają mu nieco ukośnie, a pod wpływem wzburzenia także zmarszczki na czole tworzą rodzaj spadzistego daszka nad nosem i oczami. Jeśli akurat siedzi w takim momencie, to najczęściej zakłada nogę na nogę i zwierzchnią nogą energicznie macha, ale nie rytmicznie, lecz ze złowrogą fantazją, jak kot ogonem na widok psa. Z dosadnych słów, jakimi wtedy sypie, można by ułożyć spory słowniczek (chyba ciekawy dla przyszłego badacza pol­szczyzny naszych czasów).

Być może nie jest to bez znaczenia, że cały ten słowniczek wyczerpał komentując w ciągu ostatnich miesięcy kolejne posunięcia władz i charak­teryzując poszczególne osobistości. Rzecz godna uwagi, że pozwalał sobie na takie wynurzenia od samego początku afery, żadnych tam nie stawiając swojej elokwencji ani na scenie, ani w swym gabinecie, gdzie z pewnością miał podsłuch. (Jeśli chronił się przed podsłuchem, to tylko dla powzięcia jakichś ważnych decyzji.) Niektórym towarzyszom, i to nawet znacznym, w oczy mówił, gdzie ich ma i co im robi.

Skłonny jestem sądzić, że mu to nie przysporzyło przyjaciół w KC, a szczególnie w KW (gdzie towarzysze nie są jeszcze tak zblazowani).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji