Artykuły

Bóg, tata, Franek

FRANCISZEK PIECZKA to przykład absolutnego zawodowstwa. Pamiętam, jak kiedyś na planie jeden z aktorów zaczął improwizować. A Franek na to: "Stop, kamera. Oj, przepraszam, ale to coś nowego. Pan ma tu swoją rolę napisaną, ja też. Więc czemu pan zmienia? Improwizuje? Od tego jest przecież reżyser" - mówi reżyser Janusz Zaorski.

Był karczmarzem, węglarzem, dziadem wędrownym. Ale też świętym Piotrem, świętym Rochem i samym Panem Bogiem. Franciszek Pieczka miał role większe i mniejsze, ale każda bez wyjątku jest jak perła w filmowej koronie. O aktorze w 80. rocznicę jego urodzin.

Franciszka Pieczkę niełatwo zastać w domu. Nawet w sobotę. Do południa ma filmowy plan, potem wpada ńa obiad i zaraz pędzi do Teatru Powszechnego, gdzie grywa co wieczór. Można z nim spokojnie pogadać tylko w niedzielę.

- Cóż za piękna i pracowita rocznica - witam się z aktorem.

- Proszę pani, w tym wieku to się nie składa życzeń, tylko wyrazy współczucia - uśmiecha się i zaraz dodaje: - Ale dopóki mi nic nie doskwiera fizycznie i psychicznie, to wszystko w porządku. Harowałem ostatnio bardzo. W zeszłym roku nie miałem nawet urlopu. Zupełnie jak młodzik.

(...)

Synowa aktora mówi, że w "Hotelu", 13-odcinkowym serialu familijnym, Pieczka zagrał głównie dla swoich wnuków: Adriana, który ma 10 lat, 5-letniej Alicji i 4-letniego Aleksa. To dzieci syna pana Franciszka - Piotra. Aktor mieszka z nimi w domu pod Warszawą. Ale dziadkiem jest pięciokrotnym. Bo ma też córkę Ilonę (starszą od Piotra), która go uszczęśliwiła dwójką wnucząt - Anią i Tomkiem.

Żona Franciszka Pieczki - Henryka - nie żyje od ponad trzech lat. Przeżyli razem niemal pół wieku. Była młodsza od niego. I, jak mówi aktor, miał nadzieję, że to ona go przeżyje.

- Jak to się robi, że ma się tyle siły przy osiemdziesiątce?

- Czy ja wiem? Nie będę nikomu wskazywać drogi, jak żyć, żeby dożyć - śmieje się. - W mojej rodzinie wszyscy dożywali 80 lat. Więc chyba geny. A poza tym, kiedyś byliśmy z delegacją filmu polskiego w buddyjskim klasztorze w Mongolii. I tam od mnichów dostałem taki szal. Na długowieczność. Mam go do dzisiaj. Może i on pomaga? I jeszcze pani coś powiem. Ja grałem świętego Piotra. Więc myślę, że tamu góry zasłużyłem sobie na jakąś protekcję. Może, jak się to wszystko poskłada, to jeszcze trochę pożyję...

Śmieszno i straszno

Wychował się na Śląsku, w górniczej rodzinie. Krótko pracował w kopalni węgla w Chorzowie. Miał być inżynierem. Wybrał nawet Politechnikę Gliwicką. Przerwał jednak te studia, żeby się przenieść do szkoły aktorskiej w Warszawie.

- Nasz rok był niezwykły - opowiada. - Mówiono, że to rok szajbusów. Skończyło nas tylko dwanaścioro, między innymi Jurek Dobrowolski, (...) Wiesiek Gołas, a z koleżanek - Danusia Gallert, Danusia Firek, Irena Szymkiewicz. To były czasy ostrego stalinizmu. Zaczęliśmy przecież w 1950 roku. My jednak byliśmy tacy trochę odchyleni od normy.

Wspomina, jak co roku organizowali Aleksandrowi Zelwerowiczowi, ich "dziadkowi" i opiekunowi roku, urodziny z programem artystycznym.

- Odbiegał on mocno od panującego w sztuce socrealizmu. Profesorowie, którzy to oglądali z zachwytem, mówili jednak gorzko: "Boże, żeby to tak można było pokazać publiczności.

Było chwilami i śmieszno, i straszno. Pamięta, jak po śmierci Stalina w szkole na korytarzu pojawił się "boży grób". Tak nazwali go studenci, bo przypominał groby dekorowane w kościołach na Wielkanoc. Przy popiersiu wodza ustawiono warty. On dyżurował wspólnie z Czechowiczem. A Leśniak z Gołasem, kiedy tylko nikogo nie było w pobliżu, rozśmieszali ich. Klękali przy popiersiu i bijąc się w piersi, powtarzali półgłosem: "Boh, pomyłuj".

Ten, co spędza sen

Gdański aktor Stanisław Michalski zna Franciszka jeszcze z czasów młodości durnej i chmurnej.

- Na obozach w Jadwisinie i Jagniątkowie spotykały się wszystkie szkoły aktorskie: warszawska, krakowska i łódzka. A Franek od razu rzucał się w oczy. Wysoki, barczysty. No i ten jego głos! Pamiętam, jak śpiewaliśmy na każdej imprezie: "Poszła grupa do Serocka, aż ją naszła ciemna nocka. Trzeba ukrócić całą grupę iuderzyć grupę...". W tym miejscu Pieczka zawsze śpiewał tym swoim głosem jak ze studni: "Tralala". Pamiętam zwłaszcza jeden obóz w Jadwisinie. Byłem oboźnym do spraw sportowych. Rano wszyscy schodzili się na przymusową gimnastykę. Ale starsi koledzy nie lubili wstawać. Więc ja ich ganiałem - Gogolewskiego, Pieczkę, Lucynkę Winnicką i inne piękne koleżanki. A o dziesiątej wieczorem sprawdzałem, czy wszyscy już śpią. No i któregoś razu, kiedy w pokoju Winnickiej chciałem zapalić światło, dziewczyny z krzykiem zarzuciły mi na głowę koc. Jedna z nich wybiegła na korytarz, wołając, że jakiś zboczeniec je zaatakował. Koledzy wylegli z pokojów. I co ja słyszę? Głos Franka: "Ach, to ten, co spędza sen z oczu naszym koleżankom! Dwadzieścia klapsów się należy". I swoją ciężką rączką wymierzył mi pięć, a inni koledzy resztę. Na drugi dzień, z wiadomych powodów, gimnastyki już nie było.

A potem spotkali się z Frankiem na planie "Blizny" Kieślowskiego.

- Obściskaliśmy się na niedźwiedzia, wspominając te nasze obozowe przygody i przyśpiewki. Na planie Franek był jednak jak tata. Prawdę mówiąc, dyscyplinował nas. Bo niektórzy byli mocno rozrywkowi. Lubili zabalować. Jeszcze dziś mam w uszach to jego tubalne: "Czy nie za dużo, Stasiu?". A ja odpowiadałem: "Tak jest, tata, za dużo. Już się poprawiam". Jak się teraz spotykamy, to zawsze słyszę: "No cześć, co u ciebie słychać?". "To samo, co u ciebie" - odpowiadam. I obaj się śmiejemy. Bo wiadomo, co w naszym wieku może być słychać, a raczej strzykać...

"Żywot" genialny

Pieczka podkreśla, że miał szczęście do reżyserów. W filmie debiutował u Wajdy, w "Pokoleniu". I od tej pory minęło ponad 50 lat. Za co ten zawód można tak lubić?

- W nim frapujące jest to, że można odejść na chwilę od banalności własnej osoby. I być albo usiłować być kimś innym. To czasami działa niezwykle terapeutycznie - tłumaczy.

Kazimierz Kutz, u którego Pieczka zagrał w "Perle w koronie" i "Paciorkach jednego różańca", mówi o nim wprost:

- Posiwiał. Ale i wypiękniał. Może spokojnie przyjąć rolę Pana Boga. Przypominam sobie taki obrazek, kiedy Pan Bóg na wielkiej górze przekazuje Mojżeszowi tablice z dziesięcioma przykazaniami. No, to jest Pieczka właśnie! On ma takie piękne warunki, żeby grać świętych. Taką biblijną urodę. Do tego wspaniały głos. I tę wrodzoną prostotę, która jest taką autentyczną śląskością. Bo każdy prawdziwy Ślązak jest prosty. Nie ma co udawać i ukrywać.

Kutz z zachwytem mówi o aktorstwie Pieczki: - Franek ma nie tylko wspaniałe warunki, ale i świetną psychikę. Psychikę Ślązaka, górnika. Solidność, pracowitość, łagodność. To człowiek zupełnie niekonfliktowy. On idzie do teatru jak na szychtę. Nie interesują go kulisy, plotki. Jest domatorem. To familijny człowiek. Ma swój ogródek. I jego bardziej zajmują przeszczepy drzewek niż czyjeś plotkarsko utytłane życie. A w sztuce robi swoje, na miarę tego, co umie i czego od niego żądają. Jeżeli ktoś dużo od niego żąda, to on dużo daje. Wie, że trzeba robić swoje i nie marnować czasu.

Pieczka, słysząc, co powiedział o nim Kutz, z zadowoleniem konstatuje:

- To cały Kaziu. On tak pięknie mówi. Ale ja już grałem Pana Boga w filmie Witka Leszczyńskiego. Ale co to znaczy - Pan Bóg? To takie szerokie pojęcie. Choć ludzie go sobie wyobrażają jako takiego ojczulka z siwą brodą. Jednak czy Bóg tak wygląda? Nie wiem...

Janusz Zaorski poznał Pieczkę na festiwalu filmów w Łagowie. Zanim jeszcze wymyślono festiwal filmowy w Gdyni. Pojechał tam ze swoim debiutanckim filmem "Uciec jak najbliżej".

- Józek Nalberczak, który dostał za ten film nagrodę aktorską, wpadł na pomysł, żeby to uświetnić ogniskiem. Zaprosił najwybitniejszych aktorów festiwalu, między innymi Franka. I tak poznaliśmy się przy kieliszku i kiełbasce. Ja wtedy powiedziałem: "Mój drogi Franku, mam dla ciebie propozycję. Zaczynam zdjęcia do Kaprysów łazarza" według Grochowiaka. I tam jest piękna postać sołtysa. W sam raz dla ciebie". Byłem pod tak wielkim urokiem Franka, że poprosiłem Grochowiaka, żeby rozbudował jego rolę. I on dopisał trzy nowe sceny z dialogami.

Ta fascynacja aktorstwem Pieczki pojawiła się po filmie "Żywot Mateusza".

- Zagrał tam genialnie - mówi Zaorski. - To jedna z najwybitniejszych ról w historii polskiego kina. Otrzymał za nią nagrodę na festiwalu w Chicago. Ale ja myślę, że miał szansę na nagrodę w Cannes. Pech chciał, że "Żywot Mateusza" pojawił się w Cannes w 1968 roku. A wtedy Jean-Luc Godard zerwał festiwal ze względu na studenckie rewolty. I nagród nie przyznano.

Zaorski wspomina też inne spotkanie z Pieczką przy eksperymentalnym filmie "Do domu": - Franek grał tam własnego dziada, pradziada, prapradziada - w jednym filmie kilka ról. O szóstej rano, po ciemku, chodziliśmy na halę powyżej Kalatówek, by tam, na wysokości 1200 metrów, kręcić ujęcia, kiedy dopiero się rozjaśnia. A on, już wtedy starszy pan, zachowywał się jak młodzieniaszek. Pieczka to przykład absolutnego zawodowstwa. Pamiętam, jak kiedyś na planie jeden z aktorów zaczął improwizować. A Franek na to: "Stop, kamera. Oj, przepraszam, ale to coś nowego. Pan ma tu swoją rolę napisaną, ja też. Więc czemu pan zmienia? Improwizuje? Od tego jest przecież reżyser".

Ostatni raz spotkali się na warszawskich Powązkach, na pogrzebie Jerzego Kawalerowicza.

- To, co mogliśmy zrobić, to pójść w kondukcie żałobnym. A on przecież grał w "Quo vadis". Kończył niejako ostatnie ujęcie. Jako święty Piotr. A u jego stóp Rzym - Wieczne Miasto.

Gwóźdź Gustlika

Zazwyczaj Pieczce powierzano role bohaterów pozytywnych.

- To się zgadza - mówi aktor. - Ale już w teatrze bywałem szwarccharakterem. W "Stanie oblężenia" Alberta Camusa zagrałem Dżumę. W "Dziadach" - Nowosilcowa. Typy spod ciemnej gwiazdy grywałem też w filmach niemieckich.

Jednak największą popularność przyniósł mu serial. Ale za to jaki. Serial wszech czasów, jak mówi się o "Czterech pancernych i psie". Na szczęście rola Gustlika Jelenia nie stała się jego kulą u nogi. Nie zamknęła go w szufladzie. Pieczka wspomina, jak po tym serialu dzieciaki latały za nim po ulicy z gwoździami, prosząc, żeby je wygiął jak Gustlik. Ale tu był problem. Bo gwóźdź na planie był ołowiany i łatwo go było wygiąć. A ten dzieciaków - stalowy.

Witold Pyrkosz w jednym z wywiadów wspomina swoją ulubioną scenę z serialu, jak to Gustlik mówi do Wichury, kiedy ten nie może uruchomić ciężarówki: "Pyrkosz, pyrkosz, a nie jedziesz". Na co Pyrkosz odpalił: "Ano nie jadę, bo mi pieczka zgasła". Ale Franciszek nie zgodził się na takie zestawienie. I dobrze.

Mówi, że jest samotnikiem. I nie lubi szumu wokół swojej osoby. Nigdy nie lubił. Bo woli się odizolować w domu.

- Kiedy stoję z boku, mam ostrzejszy i spokojniejszy sąd o środowisku i świecie - powiada.

Taki był, jest i będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji