Artykuły

Usta premiera

- Chcieliśmy stworzyć teatr, który wypowiada się językiem pozawerbalnym. Nie poprzez technikę mimów, tylko przez dotarcie do emocji współuczestnika spektaklu. Chcieliśmy znieść bariery między autorem, aktorem a widzem; opuścić tradycyjny język kultury. Teatr był jedną wspólną przestrzenią, ale warunkiem było, by widzowie, podobnie jak my, zostawili wszystko na zewnątrz. Także ubrania - wspomina Rafał Grupiński, sekretarz stanu w kancelarii premiera, współzałożyciel, w latach 70., poznańskiego Teatru Świętej Akupunktury.

Często zaskakiwałem ludzi, którzy mieli mnie za krwiożerczego siepacza. Rozmowa z Rafałem Grupińskim [na zdjęciu], sekretarzem stanu w kancelarii premiera:

Co dawny pogromca "warszawki" robi w ministerialnym gabinecie? Kilkanaście lat temu z pasją okładał pan "salon literacki" i polityczny establishment Unii Wolności. Poszedł pan na kompromis z samym sobą?

- Przeszedłem naturalną ewolucję. Uczymy się całe życie i nabywamy doświadczenia. By żyć świadomie, należy poglądy nieustannie modernizować.

Podlega pan dyscyplinie. Już nie można beztrosko sobie hasać.

- Wbrew mojej życiowej filozofii muszę czasem założyć krawat. To nadal bolesne doświadczenie.

Zwłaszcza dla dawnego skandalisty, który na uniwersytecie w Poznaniu założył studencki teatr i nakazywał widzom rozbierać się do naga.

- Założyliśmy Teatr Świętej Akupunktury i w 1973 roku rzeczywiście wywołaliśmy skandal spektaklem "...w końcu nagłe poruszenie". Nasz dyrektor artystyczny został skazany przez sąd na internację nieograniczoną w tzw. psychuszce. Na szczęście - dzięki lekarzom - spędził tam niecały rok. Tworzyliśmy wtedy sztukę radykalną.

Strategia szoku?

- Nie, chcieliśmy stworzyć teatr, który wypowiada się językiem pozawerbalnym. Nie poprzez technikę mimów, tylko przez dotarcie do emocji współuczestnika spektaklu. Chcieliśmy znieść bariery między autorem, aktorem a widzem; opuścić tradycyjny język kultury. Teatr był jedną wspólną przestrzenią, ale warunkiem było, by widzowie, podobnie jak my, zostawili wszystko na zewnątrz. Także ubrania.

I zostawiali?

- Oczywiście. Dawaliśmy im tylko białe płótna. Przygrywał nam zespół Grupa w Składzie Jacka Malickiego i Milo Kurtisa [później muzyka m.in. Osjana, Maanamu i Voo Voo]. Improwizowali, obserwując zachowania widzów i aktorów - jak się poruszają w oparach kadzideł, bawią elementami scenografii. Kompletny surrealizm...

Wypracowaliśmy radykalny język. Komisja kwalifikująca teatry studenckie na festiwal teatralny w Łodzi nie chciała się rozebrać, więc ich nie wpuściliśmy na spektakl. Zrobiła się awantura, po rozmowach za pośrednictwem Teatru Ósmego Dnia w końcu weszli. Siedzieli na ławeczce kompletnie ubrani. Oczywiście zdyskwalifikowali nas.

Zostaliście potem zawieszeni w prawach studentów, ale wybronił was Stanisław Barańczak.

- Był opiekunem naszego roku. Musiało to być dla niego niełatwe. Żyjąc teatrem, przez pół roku nie chodziliśmy na zajęcia. Przesłuchiwał nas rzecznik dyscyplinarny uniwersytetu, prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie rzekomych wpływów zgniłej zachodniej kultury. Sam byłem przesłuchiwany przez jakiegoś esbeka w sumie przez siedem godzin. Napisano mnóstwo artykułów, w których stawiano zarzuty, że propagujemy jakąś anarchistyczną czy też zepsutą sztukę Zachodu. Staszek nas bronił jak lew i wszyscy - poza aresztowanym Bolkiem Kuźniakiem - wróciliśmy, niektórzy dopiero po roku, z czasem na zajęcia.

Kontekst polityczny był waszą intencją?

- Dorabiano go, by rozbić grupę.

Co było potem?

- Na początku 1976 roku napisałem list do Sejmu z protestem przeciwko wpisaniu przyjaźni z ZSRR do konstytucji. Miałem wtedy 24 lata. I tą drogą poszedłem dalej. Składaliśmy w Poznaniu, w naszym wynajętym mieszkaniu, biuletyny KOR, później był stan wojenny i coraz głębsze zaplątanie w politykę.

Jest pan z urodzenia i przekonania Wielkopolaninem. Jak to się stało, że w tak znaczącym regionie, który jest kolebką polskiej państwowości, nie ukształtowały się do dziś znaczące elity kulturalne i polityczne?

- Nawet jak na standardy I Rzeczypospolitej wielkopolska szlachta była wyjątkowo kłótliwa. Podczas sejmików sekretarza spisującego ustalenia obrad zamykano za kratą w bocznej kaplicy, bo jak zapisał coś, co niezgodne było z poglądem niektórych, groziło mu rozniesienie na szablach. Ta mentalność powoli zanikała w czasach zaborów. Prusacy pomogli odkryć poznaniakom w sobie ducha kupieckiej rywalizacji, rodziły się stowarzyszenia, banki spółdzielcze i inne podobne inicjatywy. Powstała nowa hierarchia wartości. Poznaniacy dumni są z powstania wielkopolskiego, z tego jak zostało ono przeprowadzone pod względem wojskowym i logistycznym.

Ale w PRL w Poznaniu niewiele się działo. Na Jazz nad Odrą albo na Grotowskiego jechało się do Wrocławia. Na Jazz Jamboree i wilanowskie biennale plakatu - do Warszawy. Zresztą po 1989 roku niewiele się zmieniło. Pisałem z żalem, że Poznań stał się sypialnią rentierów. Że nie wykorzystuje swojego potencjału gospodarczego i intelektualnego, że nie ma ambicji kulturalnych na miarę już nawet nie Warszawy, ale choćby Wrocławia.

Kiedy w 1985 roku zakładaliśmy podziemny "Czas Kultury", Poznań jawił się jako literacka pustynia z pojedynczymi gwiazdami: Barańczakiem i Krynickim. Najżywsze było chyba wtedy środowisko plastyczne, powstało np. Koło Klipsa. Chciałem więc zorganizować grupę młodych twórców, środowisko artystyczno-kulturalno-intelektualne. Chodziło o wywołanie fali, która porwie cały Poznań. Udało się tylko trochę. Bo w efekcie wielu młodych twórców do "Czasu Kultury" zawitało z innych miejsc Polski.

Mówiliście w latach 80., że "przestaje dominować czas polityki i zbliża się czas kultury". Ale wydawała was Solidarność Walcząca - najbardziej radykalna organizacja podziemia.

- SW nie miała swojego zaplecza intelektualnego, choć chciała je stworzyć, za to miała sprawne zaplecze drukarskie. I chwała im, że pomogli właśnie nam. Wydawaliśmy trzy pisma o różnych profilach. SW jako organizacja w ogóle nie ingerowała w ich treść.

Poprzez "Czas Kultury" chcieliśmy stworzyć trzeci obieg. W kwestiach sztuki i literatury zejść z pola politycznej bitwy między "Trybuną Ludu" a "Tygodnikiem Mazowsze" i innymi pismami opozycyjnymi. I pokazać, że oceny estetyczne zbyt mocno zależą od sympatii politycznych. Dla warszawskiej opozycji każdy nowy tomik Jastruna czy Zagajewskiego był z założenia genialny, a każda książka Żukrowskiego - kompletnym chłamem. Ofiarą tych podziałów padł wplątany w nie - z nie swojej winy - Tadeusz Różewicz.

Jak wydawca drugoobiegowego pisemka z prowincji trafił na łamy paryskiej "Kultury"?

- "Czas Kultury" nawiązywał do "Kultury", a Jerzy Giedroyc był dla mnie wzorem. Wspierał finansowo także Solidarność Walczącą, choć inni (poza jeszcze Ireną Lasotą) odmawiali. Te pieniądze w przypadku Poznania szły przeze mnie, więc miałem kontakt z Maisons-Laffi-tte. Publikowałem w "Kulturze" wiersze, a Redaktor w którymś liście, znając moją publicystykę z "CzeKa" i "Pulsu", zaproponował, bym napisał coś dla niego. To było chyba późną wiosną 1986 roku. Redaktorowi spodobało się i naciskał, bym pisał dla niego więcej.

W "Kulturze" stworzył pan figurę "PIN-a", czyli polskiego intelektualisty. Niezbyt pochlebną. Giedroyciowi podobały się takie dywagacje?

- Giedroyc lubił, gdy toczył się wyrazisty spór, mówił, że to ciekawe ujęcie problemu. Redaktor niezwykle starannie dobierał teksty.

PIN myśli "niesamodzielnie, z dużą dozą subiektywizmu, najchętniej z wkalkulowaną asekuracją, czyli odpowiednim cytatem, przypisem lub aluzją, które odsyłają do Szacownego Autorytetu lub najnowszej mody intelektualnej. Sztuka pisania artykułu opiera się na dwóch zasadach - nekrofilii intelektualnej i wysokim tonie szlachetności". Czyżby prototyp dzisiejszego wykształciucha?

- W jakimś sensie tak. Tyle że ja opisywałem przede wszystkim bolesną wtórność ówczesnej kultury.

Ale nie poprzestał pan na opisie, były też nazwiska PIN--ów: Tadeusz Mazowiecki, Waldemar Kuczyński, Andrzej Szczypiorski, Wiktor Woroszylski, Kazimierz Brandys, Adam Michnik. PIN był ściśle przyporządkowany do "salonu warszawsko-krakowskiego". To chyba nie przypadek, że w tamtym czasie gdańscy liberałowie mówili o "buncie kontrelity" ukształtowanej na prowincji, a warszawiak Paweł Śpiewak zakpił z siebie samego i swych znajomych w satyrze na "japiszona", czyli intelektualnego snoba ze stolicy. To były zjawiska komplementarne?

- Trudno to było wówczas, tym bardziej z perspektywy podziemia, dostrzec. Kultura zna jednak prawidłowość występowania w tym samym czasie podobnych idei...

(fragment wywiadu)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji