Artykuły

Broadway nad Bałtykiem

Z upływem lat i z odpowiednim dystansem lepiej dostrzega się pewne zjawiska. Ta odwieczna prawda przyszła mi na myśl o człowieku, który w największym stopniu stworzył markę i legendę Teatru Muzycznego w Gdyni - Jerzym Gruzie. W rozpoczętym jubileuszu 50-lecia teatru, pragnę wyrazić tym felietonem swoje podziękowanie i złożyć hołd Mistrzowi - pisze Sławomir Kitowski w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Pracowałem z nim blisko 10 lat, jakie poświęcił Gdyni, i był to jeden z najbardziej fascynujących okresów w życiu moim i wielu innych ludzi tego teatru. Dzieła tak ulotne jak przedstawienia teatralne, trzeba oceniać w kontekście epoki, w jakiej powstawały. Niedawno w programie telewizyjnym Jerzy Gruza skonstatował, że nie zawsze "trafiał w czas", szczególnie z filmami. Dzięki cenzurze często lądowały na półce, a odgrzewane po odwilży już "nie smakowały", bo świat się zmienił. Podkreślał, że np. Andrzej Wajda swoimi filmami trafiał w "10". Filmy fabularne były tylko marginesem imponującej twórczości Jerzego Gruzy. Młodszym warto przypomnieć, że jest jednym z najwybitniejszych polskich reżyserów telewizyjnych, a karierę w tym nieznanym wcześniej medium zaczął prosto po łódzkiej PWSF, w wieku 251at.

Zanim 18 maja 1958 r. gdyński Teatr Muzyczny wystawił pierwszą premierę "Ba w operze", Jerzy Gruza zdążył już w Warszawie wyreżyserować kilka spektakli. Przez następne lata stworzył blisko 60 premier Teatru Telewizji i do dziś wspominam arcydzieła takie jak: "Rewizor" Gogola (1977), "Eryk XIV" Strindberga (1979), "Kariera Artura Ui" Brechta (1973), czy "Mieszczanin szlachcicem" Moliera (1969), z ostatnią wielką rolą Bogumiła Kobieli. Wcześniej, z Kobielą i Jackiem Fedorowiczem, bawili całą Polskę programami "Poznajmy się", "Małżeństwo doskonałe", "Kariera". Kultowe dziś seriale "Wojna domowa", "Czterdziestolatek" oraz festiwale piosenki dopełniają obrazu. Ta różnorodna droga artystyczna stała się później jednym z kluczy do jego sukcesu w pionierskiej wówczas w Polsce sztuce musicalu.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Jerzy Gruza - wnikliwy obserwator i prześmiewca naszej siermiężnej rzeczywistości - nie był już w Warszawie potrzebny, zwłaszcza w latach 1982-83. Władze zesłały go na "banicję", do (jak uważano) prowincjonalnego teatru operetkowego. Liczono, że bez telewizji i wielomilionowej widowni skończą się jego sukcesy, popularność i uwielbienie Polaków.

Jerzy Gruza przyjechał do Gdyni w 1983 r. Rozpoczął od rozpoznania możliwości artystycznych zespołu i "geografii towarzysko-teatralnej". Pierwszy raz miał do czynienia z teatrem repertuarowym (osiem premier w sezonie) z 400 etatami, molochem administracyjnym, ogromną sceną i... pustą kasą. Już po roku okazało się, że w jego rękach ten ogromny zespół i wielka scena stały się olbrzymim atutem teatru, zwłaszcza w scenach zbiorowych. Gruza, pracujący wcześniej z najwybitniejszymi aktorami i mający ich praktycznie na wyciągniecie ręki, w Gdyni musiał grać stałym zespołem, bez gwiazd. Wykazywał się jednak niezwykłą intuicją, bezbłędnie obsadzając wszechstronnie przygotowanych aktorów i młodych adeptów Studia Wokalno-Aktorskiego, od czasu do czasu tylko sprowadzając artystów z zewnątrz. Studiu, założonemu w 1966 r. przez Danutę Baduszkową, w ubiegłym roku "40 lat minęło" i w najbliższy poniedziałek odbędzie się w TM zjazd jego absolwentów. Jerzy Gruza spotka się ze swoimi wychowankami i z nostalgią wspominać będą dawne czasy. Będę tam i ja, miałem bowiem zaszczyt i przyjemność z nim pracować - jako szef reklamy i wydawnictw teatru.

Czy Gruza ze swoją twórczością "trafiał w czas"? Sądzę, że historia wyznaczyła mu szczególną rolę w kulturze polskiej. W szarej, peerelowskiej codzienności bawił i skłaniał do refleksji Polaków, by w ekranie telewizora przeglądali się jak w lustrze. Był pionierem telewizyjnej rozrywki, wzorem dla wielu innych, wspaniałym reżyserem Teatru Telewizji. Jego kultowe seriale, do dziś popularne, są dowcipnym dokumentem i "krzywym zwierciadłem" czasów komuny. Tą twórczością jak nikt inny "trafił w czas".

Dla mnie jednak najważniejsze jest, co zrobił w Gdyni i dla Gdyni. Wyprowadził Teatr Muzyczny z artystycznego zakrętu i cienia. Danucie Baduszkowej, mimo jej niepodważalnych zasług dla gdyńskiej sceny oraz jej następcy Andrzejowi Cybulskiemu, rzadko udawało się tworzyć teatr jednocześnie na miarę jego możliwości, aspiracji zespołu i oczekiwań widzów. Jerzy Gruza sięgnął po wielkie musicale. Tego oczekiwali wszyscy. To był Twój czas, Jurku. Swoim profesjonalizmem i romantyzmem porwałeś nie tylko zespół teatru. Gdynia to miasto pionierów i marzycieli, więc szybko stałeś się "nasz". O emocjach i wzruszeniach, jakimi Twój teatr nas obdarowywał, niech świadczy niespotykana wcześniej i później frekwencja na widowni i kolejki do kas po bilety.

Jurku, kochamy Cię nie tylko za to, że stworzyłeś w Gdyni musicalowy gwiazdozbiór: "Skrzypka na dachu", "My Fair Lady", "Jesus Christ Superstar", "Les Miserables", "Człowieka z La Manchy". Wprowadziłeś Gdynię na teatralną mapę świata, a Teatr Muzyczny w krótkim czasie uczyniłeś najlepszą sceną musicalową w Polsce. W 1986 r. amerykański krytyk "Washington Post", prof. Glenn Loney, po wizycie w Gdyni nazwał Teatr Muzyczny Broadwayem nad Bałtykiem. Zachwycił go rozmach inscenizacyjny, wielki tańczący i śpiewający zespół, świetna orkiestra. Nie mógł wiedzieć, w jak siermiężnych warunkach osiągnięto tak wysoki poziom i tak oszałamiającą popularność.

Mimo tak wielkich sukcesów zaczęły piętrzyć się przeszkody. Jerzy Gruza odszedł z teatru, chociaż tu w Gdyni zbudował dom i chciał się osiedlić na stałe. Wraz z jego odejściem skończyła się złota era teatru. Należy mu się z pewnością wielki honor ze strony Gdyni, a okazji ku temu w roku jubileuszu 50-leciaTeatru Muzycznego będzie co niemiara.

Na zdjęciu: Jerzy Gruza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji