Koturn i wrzawa
Historia - to łańcuch przyczyn i skutków, którego zerwanie w świadomości narodów jest niemożliwe. Upadek Rzeczypospolitej, zabory, niewola, emigracja, powstania - stały się ogniwami tego łańcucha, obrosły w literaturę i legendy, ukształtowały psyche Polaków na niczyj obraz i niczyje podobieństwo tylko na własne, więc osobne, hermetyczne, dla postronnych narodów niepojęte. Kiedy inne narody wspinały się po szczeblach cywilizacji - myśmy marzyli o zwyczajnej niezawisłości politycznej. Znamy, wiemy, powtarzamy bez końca. Nieszczęściem naszym jest, że literatura polska zakwitła najpiękniej w okresie niewoli, że ta literatura niewoli wycisnęła trwałe piętno na naszej wyobraźni, daliśmy się jej zaczadzić tak dokładnie, iż nie potrafimy właściwie wypełznąć poza jej mistyczno-mesjanistyczne kredowe koło. Zniewolenie nie sprzyja głębokiej myśli, zniewolenie z natury rzeczy szuka porozumienia na powierzchni spraw, zniewolenie najchętniej sięga po patos, chodzi na koturnach. Zniewolenie pozbawia literaturę poczucia humoru, a więc odrywa ją od rzeczywistości. Zniewolenie rodzi zapotrzebowanie na Towiańskich i Towiańscy się zjawiają, aby pogłębić martwicę wyobraźni. Myśmy za nasze zniewolenie zapłacili cenę ogromną - w sferze ducha przede wszystkim.
Romantyzm polski musiał się obić o uszy cudzoziemców, skoro dziś jeszcze, pytani, co sądzą o Polakach, odpowiadają natychmiast "są tacy romantyczni"... Jest w tym skryta ironia. Polska była albo przedmurzem, albo Chrystusem, albo pawiem i papugą narodów, nigdy nie była krajem normalnym, w którym się żyje, miewa żale i pretensje, umiera zostawiając coś dzieciom i wnukom. W Polsce zostawiało się im legendy i śpiewniki. Przeważnie romantyczne... Dlatego okrzyk Lechonia, gdy się już stała wolna "a wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę" był ewokacją protestu, wyrazem marzenia o normalnym życiu w normalnym kraju, który można kochać bez jęków i budować bez towarzyszenia litanii martyrologicznych. Okazuje się, że nie można. Najwyższe spory wybuchają przy okazji wznawiania owego romantycznego repertuaru. Ostatnio Tadeusz Hołuj i Jan Paweł Gawlik wiodą spór o to, czy Wielki Książę Konstanty realizowałby polską rację stanu, gdyby nie powstanie listopadowe! Nowatorsko, przy okazji nowatorskiego przedstawienia "Nocy listopadowej".
Raz po raz musi wyłazić nasza dusza anielska z naszego rubasznego czerepu i pytać "czego żądasz"? Ano niczego, słowo honoru, jeno godziny myśli...
Co zdumiewa najbardziej to eksplozja romantycznego repertuaru w roku XXX-lecia PRL. "Noc listopadowa" i "Rumcajs" będą mieć największe powodzenie. W Narodowym "Balladyna" na motocyklach marki honda, w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie szokująca swoim odkryciem "Lilla Weneda" (Mickiewicz jako Derwid, Lechici i Wenedowie jako skłócone grupy emigranckie w jakimś klubie), w Starym Teatrze - Dziady, owo "poema" do czytania przeznaczone a nie na scenę. Trwają ponad trzy godziny i ani na jotę nie zbliżają nas do tego tekstu, obrosłego komentarzami nad stan jego pojemności. Zdumiewający zamysł! Napisać poema o "obrzędzie świętokradzkim, co pospólstwo nasze w grubej utwierdza ciemnocie, stąd dziwaczne powieści, zabobonów krocie o nocnych duchach, upiorach i czarach" (tak mówi Ksiądz do Gustawa, który pyta, czy istnieją duchy), wyhaftować na nim i swoje miłosne zawody, i swoją pychę, i swój życiorys, i komentarz do wyjazdu z Rosji, i rozprawę z młodym rywalem (śmierć Doktora) - to zadanie możliwe do wykonania w atramencie ale nie na scenie. Mimo to scena porywa się raz po raz na to dzieło niespójne, chaotyczne, zestawione z naiwnych obrazków obyczajowych i politycznego reportażu z dygresjami - rzecz dobra dla gry wyobraźni, dla operowania całą wiedzą (szkolną) o epoce, być może dobra dla Teatru TV, gdzie można stosować tricki techniczne (jest duch - nie ma ducha, ma diabeł rogi - nie ma diabeł rogów), których domaga się Mickiewicz, pisząc wyraźnie, że diabły chowają rogi na widok Księdza Piotra i zamieniają się chyba w zwykłych obywateli...
U Swinarskiego diabły są odziane w czarne dresy zamykane na zamki błyskawiczne, mają peruczki z rogami utwierdzonymi na stałe, podobnie jak ogony, toteż na oczach publiczności nie są w stanie odmieniać postaci; stąd pewna niewierność spektaklu wobec litery tekstu... Nie wiadomo, jak sobie Mickiewicz wyobrażał Anioła Stróża, być może w postaci agenta ochrony, tymczasem za Konradem-Gustawem chodzi jegomość ze skrzydłami i długim mieczem do zwalczania Belzebuba, odziany w strój rzymianina biały (Belzebub tak samo jeno na czarno). Ten Anioł Stróż zawsze jest podobny do znanego nam z obrazków jarmarcznych: lewe ramię wysunięte ku przodowi, dłoń odgięta ku górze... Przypatruje się temu gołąbek żywy, który udawał duszyczkę, zapomniany od ludzi siedzi na parapecie i grucha... I patrzy lewym oczkiem na miotającą się Ewę, na dyszkantem przemawiającego Księdza Piotra, na walczące diabły, na sympatycznego Anioła Stróża, na wykrzykującego swój tekst Senatora machającego poduchą: "ach, umieram, ach toczą mnie robaki, szyderstwa, żarciki, ach!" Tu ryk trąb i puzonów oraz taniec legionu (sześciu dokładnie) diabłów!
Potem martwy, sztywny, bezduszny "Salon Warszawski" i "Senator" i "Bal" - ciurkiem, na jednej kładce rzuconej przez stojącą sadzawkę widowni. Dużo wrzawy, łez i deklamacji pustych i dudniących jak beczka w tym naprawdę starym teatrze - gdy na szarym, bezbarwnym, cudacznym tle wybucha zupełnie bez przyczyny "Wielka Improwizacja" wiersz sam dla siebie, ot taki sobie popis pogardy wieszcza dla innych wieszczów (wyrzucił potem Słowackiego za drzwi ze słowami: paszoł won, durak!) Wiersz ten nie przystoi Konradowi-Gustawowi; należało mu go oszczędzić.
"Dziady" jako utwór są workiem poetycznym, pełnym dygresji, przeznaczone do czytania, przeto kiedy się je chce inscenizować trzeba zostawiać to, co dla sceny przydatne a usuwać, co jest spoza tekstu. "Wielka Improwizacja" do dramatu nie należy, należy do dramatu samego autora.
Konrad Swinarski opatrzył przedstawienie dziwnym zaiste wyznaniem programowym: ja, kosmos i społeczeństwo, czy też ja, społeczeństwo i kosmos. W pojęciu kosmosu mieści się właściwie wszystko, także Bóg, Życiem; jest tu również i odbicie drogi człowieka do doskonałości. Droga ta pełna jest klęsk. (...) Człowiek nadal marzy o spójni, która nie może zaistnieć. Tym sposobem wytwarza nowy układ pragnień, dążeń i wartości. Prowadzi to w końcu do tego, że i Konrad i my realizujemy rćżne idee w społeczeństwie. Proces przemiany realizacji idei osobistej w ideę społeczną, ukazany przez Mickiewicza, ma charakter uniwersalny. Dlatego jest on ważny i obowiązujący i dziś. Gdy człowiek nie ma możliwości pełnej realizacji w swoim konkretnym życiu, wówczas sama idea nabiera dla niego wszechpotężnej wartości. W związku z tym idea zawładnięcia ideą, a nie idea zawładnięcia rzeczą czy pieniędzmi, jest w dalszym ciągu w naszym narodzie żywa. Nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale tak jest. Niedobrze, kiedy praktycy teoretyzują a teoretycy praktykują. Tekst Swinarskiego potwierdza niemożność poszerzenia naszej wiedzy o tamtej epoce i przekonuje o nieistnieniu takiej potrzeby. Dla Swinarskiego "wielkość Mickiewicza polega na postawieniu problemu i braku jednoznacznych odpowiedzi"... Łatwa apoteoza, za łatwa.
Wielkość Mickiewicza leży w słowie a nie w dekoracjach, w sugestywności języka a nie w pirotechnice, ponad wszystko zaś w tym, że nas zniewolił, zakuł w te swoje wersety, spętał tak szczelnie, że choć widzimy już wszystką grozę, jaka z tej naszej sytuacji wynika - wzdragamy się otworzyć usta, by szepnąć bodaj: Mistrzu, pan sam jesteś łańcuch, a my będziemy kąsać każdą rękę, co ten łańcuch targa... I operować nadal abstrakcyjnym słowem "idea" jak owi z ironicznego wiersza Słowackiego słowem "Polska" albo "Ojczyzna". I tylko Bóg, z mojżeszowego zapyta nas krzaka: Jaka?