Artykuły

Byle życia do premiery starczyło

Kiedy ktoś z zespołu umiera, szybko przestają o tym mówić, choć od czasu pierwszej premiery odeszły już trzy osoby. Liczy się tylko to, co dziś. A dziś muszą zagrać kolejny spektakl - o teatrze w Domu Opieki Społecznej, prowadzonym przez aktorów Joannę Kasperek i Grzegorza Artmana, pisze Monika Rosmanowska w Gazecie Wyborczej - Kielce.

Poniedziałek, wtorek, środa... 10.30. Zbyszek, Irena, Władysław biorą kule, Małgosia siada na wózek... Zamykają pokoje i idą do małego pomieszczenia wydzielonego ze stołówki. Siadają przy stole. Józef: - Świat mnie zadziwia. Byłem osiem razy w Krakowie, byłem też w Iwoniczu i widziałem szyby naftowe. Władysław: - Mam 98 lat. Hej! Irena: - Lubię śpiewać i tańczyć. Uwierzcie, najlepiej tańczy się około siedemdziesiątki. Tadeusz: - Miałem 16 lat, gdy uległem wypadkowi motocyklowemu. Tu w teatrze jest gites! Małgorzata: - Jestem odrostem korzeni cygańskich. "Kamaftut" znaczy "kocham was". Nie cyganię. Zbyszek: - Urodziłem się przed półwieczem w Kielcach i tu spędzam życie. Przypadkiem trafiłem do chóru Teatru im. Żeromskiego. Pamiętam ogromne brawa. Helena: - Moją pasją jest poezja, ona pozwala mi przenieść się w inny stan świadomości. Jan: - Moim życiem rządził los. W czasie stanu wojennego zostałem brutalnie pobity przez ZOMO. Henryk: - Mam swoje lata - przecież i alzheimera... Ale mówiąc serio, wstąpiłem na scenę i z tego na pewno coś wyjdzie. Na przykład aktor emeryt. Olga: - Jestem samotna, ale internetem się nie zajmuję, chyba.

Ta przeklęta pamięć

Listopad 2004. Zimny, ponury poranek. Joanna Kasperek, aktorka Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, na prośbę Anny Śleźnik, dyrektorki miejscowego Domu Pomocy Społecznej, jedzie do domu przy Jagiellońskiej, by tworzyć teatr. Ma mnóstwo pomysłów i planów. Chęć bycia aktorem zgłasza kilkanaście osób. Najmłodsza ma 34 lata, najstarsza - 96. Teraz zostało ich dziesięcioro. Jedni odeszli z teatru, inni odeszli na zawsze.

Początki są trudne, bo w zespole o dobrą pamięć, która przecież powinna cechować każdego aktora, nawet amatora, nie jest łatwo. Więc o godz. 11 Joanna, zamiast rozpoczynać próbę, biega po wszystkich piętrach, zagląda do pokoi i przypomina o spotkaniu.

Henryk: - Oj, dała nam się ta nasza pani reżyser we znaki. Jaki ja byłem zmęczony po tych pierwszych próbach.

Dziś Joanna nikogo nie musi już mobilizować. Role się odwróciły. Teraz to oni czekają na nią. Dokładnie znają rozkład autobusów, a gdy "pani reżyser" spóźnia się choćby dwie minuty, denerwują się, co mogło się stać.

Na próby stawiają się wszyscy. Przekładają nawet wizytę u lekarza, byleby zdążyć, nie zawieść. Spotykają się też sami i ćwiczą. Wychwytują nawzajem każdy fałsz, każde potknięcie. I tylko ta przeklęta pamięć, a raczej niepamięć daje się im we znaki. Jednego dnia pamiętają wszystko, każdy fragment roli, drugiego - pustka kompletna, fragmenty zdań, strzępy zdarzeń. Te chwile, kiedy pamięć nie szwankuje, dają nadzieję, że jednak może się coś udać. Niepamięć odbiera ją natychmiast.

Jan: - Raz brak pamięci tak mi zaczął doskwierać, że pomyślałem, że się do tego wszystkiego nie nadaję. W końcu po co 60-latkowi teatr? Chciałem zrezygnować, ale grupa mi nie pozwoliła. I miała rację.

Relanium na tremę

Grudzień 2004. Pierwsze spotkania. Koszmar. Zbyszek duka tekst, ktoś inny zapomniał okularów do czytania, Janek próbuje zapamiętać choć fragment z tego, co zapisane. Bezradność denerwuje. Coraz częściej między aktorami dochodzi do kłótni.

Joanna: - Pamiętam momenty załamania, bo ja je też miałam. Stawialiśmy dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Przychodzili do mnie, mówili, że rezygnują. Musiałam namawiać ich do pozostania.

Joanna nie jest terapeutą, nie chce robić warsztatów terapii zajęciowej. Nie wie, jak pracować z grupą, nie ma żadnych metod. Wszystko robi intuicyjnie. Codziennie przez półtorej, dwie godziny spokojnie powtarza z każdym kwestię. Codziennie stawia przed aktorami kolejne zadania. Nie ma tłumaczenia, że to DPS, że starsi ludzie.

Joanna: - Dochodziły mnie słuchy, że mają mnie dość, że mają mnie za kata.

Pierwsze przedstawienie. Jasełka. Ale nie te tradycyjne, bo przecież jak przebrać starszego człowieka za pastuszka i go nie ośmieszyć? Joanna przypadkowo znajduje współczesny i zabawny tekst Wandy Kamyk. Zaczyna się zastanawiać, gdzie dziś Chrystus mógłby się urodzić. - Może w DPS-ie?

Premiera to ważny sprawdzian dla Joanny i aktorów. Dla nich może nawet bardziej. Mniej odważni sięgają po relanium. Wychodzą na scenę, trema znika.

Henryk: - No tak nie do końca. Kiedy zobaczyliśmy kamerę telewizyjną, sparaliżowało nas, ale tylko na chwilę. Ja sobie wtedy pomyślałem, że przecież nie pokażą byle czego i wybiorą najlepsze fragmenty.

Bali się tej premiery, w końcu inni mieszkańcy DPS-u nie szczędzili im przykrości. Szeptali za plecami, że są wariatami, którzy nie mają co robić, więc wymyślili sobie teatr. Ostatnia scena i koniec. Sala bije brawo.

Henryk: - Sam biskup pogratulował nam spektaklu.

Niedługo po premierze umiera Ryszard.

Od kilku tygodni źle się czuł, na próbach dostawał drgawek. Postanowił zrezygnować, żeby nie zepsuć przedstawienia. To Joanna namówiła go, by został. Umarł niejako na scenie.

Joanna: - Bardzo to przeżyłam. Wtedy było to dla mnie coś niezrozumiałego. Inaczej niż dla pozostałych.

Bo oni ze śmiercią stykają się na co dzień. Przed głównym wejściem do budynku często wisi klepsydra. Dlatego kiedy jeden z nich umiera, szybko przestają o tym mówić. Zastanawiają się tylko, kto następny.

Olga: - Ostatnio tak się rozchorowałam, że myślałam, że to już koniec. Tym razem się udało. Żyję i znów zaczynam przychodzić na próby.

Miejsce Ryszarda jest puste. Pozostali jako Grupa Zmontowana rozpoczynają prace nad kolejnym spektaklem "Rym cym cym, czyli szelest w pyszczku", zainspirowanym poezją dziecięcą polskich aktorów. Słowa "rym, cym, cym, gdzieś mi z głowy uciekł rym" w wykonaniu starych schorowanych ludzi nabierają nowego znaczenia. Kolejny projekt cementuje grupę.

Wygrywają kolejne bitwy z niepamięcią, ułomnościami i tylko z jednym nie potrafią wygrać - z upływem czasu i chorobą. Nie są w stanie przechytrzyć śmierci. Po premierze umiera Józefa. Zawsze pogodna, uśmiechnięta. Błyskawicznie uczyła się tekstu na pamięć. Często przechadzała się po korytarzach domu i deklamowała wiersze, które znała jeszcze z podstawówki i szkoły średniej.

Kilka miesięcy później śmierć upomina się o Edwarda, zresztą od tygodni zabiera go po kawałeczku. Mówią o nim: - Jak on pięknie grał na akordeonie... Zamknięty w sobie, skupiony na swojej chorobie. Tylko raz w czasie próby dał się porwać ogólnej wesołości.

Joanna: - Pamiętam też, jak ten jeden jedyny raz otworzył się przede mną. Poprosił mnie wówczas, bym wypożyczyła mu z teatru wąsy. Zrobiłam to, a kiedy mu je przyniosłam, od razu je sobie przykleił, włożył kowbojski kapelusz i poprosił, by zrobić mu zdjęcie. Nie wiem, do czego było mu potrzebne. Może chciał komuś wysłać?

Joanna zaczyna patrzeć na grupę jak na coś ulotnego i przestaje zastanawiać się nad śmiercią. Teraz myśli o zadaniach, które wciąż są przed nimi.

Miłość? To mama zbierająca jagody

Wrzesień 2006. Joanna ma próby "Trzech sióstr" w teatrze Polonia w Warszawie. W DPS-ie zastępuje ją Grzegorz Artman, też aktor. Ktoś obcy, z dziwnymi pomysłami. Ktoś, kto odrzuca gotowe scenariusze, zmusza do napisania czegoś od siebie io sobie. I jeszcze sprawdza listę obecności.

Grzegorz: - Na początku tylko słuchałem. Później zacząłem nagrywać wszystkie wypowiedzi na dyktafon. Rozmawialiśmy o prostych sprawach i powoli przechodziliśmy do trudniejszych tematów. Zaczęliśmy wspominać dzieciństwo, szkołę, dom, rodziców... I niesamowite odkrycie! Władek pamięta mroźną zimę z przełomu 1928/29 roku. Było 41 stopni poniżej zera. Ilu jest takich, którzy pamiętają tamtą zimę?

Potem zaczynają mówić o sprawach najważniejszych. Samotność, cierpienie, radość, poezja...

Nieśmiałe pytanie Ireny: - Poezja? Chodzi o książki?

- Tak - odpowiada Grzegorz.

A to przepraszam, nie czytam.

Tematy są coraz intymniejsze. Miłość na przykład.

Józef: - Nie rozumiem tego słowa, ale miłość to chyba była wtedy, gdy matka zamiast iść do sąsiadek, szła do lasu i zrywała jagody, by nas nakarmić, a ojciec, gdy sprzedał zboże, wracał do domu, a nie szedł do karczmy.

Henryk trafia do szpitala. Jego stan jest poważny. Odwiedza go Grzegorz. Ma ze sobą dyktafon, ale nie ma odwagi go wyjąć i włączyć. Milczą.

Efekt trzech miesięcy rozmów - 50 godzin nagrań. Cięcie, montaż i materiał gotowy. Powstaje kolejny spektakl - "Sella turcica", czyli siodełko tureckie, w którym leży przysadka mózgowa, odpowiedzialna za wzrost.

W przypadku zespołu nie tyle fizyczny, co duchowy. Wzruszająca opowieść o codzienności w DPS-ie z jej wszystkimi trudnościami, smutkami i małymi radościami.

Owacje na premierze

Lipiec 2007. Premiera w Kieleckim Centrum Kultury. Na afiszu pojawia się nowa nazwa grupy - Studio Magellana. Aktorzy pierwszy raz wychodzą na profesjonalną scenę. Nie ma czasu na tremę. Henryk rusza w codzienny dostojny spacer, Zbyszek jak zwykle wstaje, w połowie drogi zniechęcony macha ręką i wraca do punktu wyjścia, a Józef tańczy krakowiaka. Wspomnienia z dzieciństwa, krzątanina, leki... Jeszcze tylko ostatnia scena, głębokie spojrzenie w oczy publiczności i koniec... Wielkie brawa, pełny sukces.

Berlin zdobyty

Wrzesień 2007. Na próbę do DPS-u przy Jagiellońskiej wpada Grzegorz: - Jedziemy na festiwal teatralny do Berlina!

Już raz mieli jechać do Szwajcarii, ale nic z tego nie wyszło. Tym razem jednak dyrekcja domu dogrywa szczegóły. Jeszcze tylko wielkie pakowanie. 11 października rano przyjeżdża bus. Nocują w Poznaniu, bo przejechanie ponad 700 km bez dłuższego postoju byłoby dla nich zbyt męczące. W Berlinie są nazajutrz.

Do występu mają 24 godziny. Odwiedzają polską ambasadę i jadą na wycieczkę po mieście. W czasie tej podróży Józef nie może oderwać oczu od miasta za szybą autokaru. W końcu gdy ostatni raz widział Berlin, to było gruzowisko. Brama Brandenburska, siedziba "tej kanclerz" i obowiązkowo mur berliński. Przewodnik mówi, że ci, którzy znajdują się po prawej stronie autobusu, są w Berlinie Wschodnim, ci co po lewej - w Berlinie Zachodnim. Józef staje w szerokim rozkroku i z triumfem patrzy po sąsiadach: - Wreszcie okiełznałem cały Berlin.

Nieco zmęczeni docierają na próbę. Pojawia się pierwszy strach. Nieznana scena. Zamiast na krzesłach trzeba będzie usiąść na dużo niższych schodkach. Dla Zbyszka to mordęga, ale za każdym razem, podpierając się kulą, z dużym wysiłkiem wstaje. Każde ustawienie, każdy ruch ręką trzeba przećwiczyć. Pojawiają się nowe pomysły na wykorzystanie elementów sceny, aktorzy w lot je chwytają.

Ostatnia próba. Grzegorz: - Koniec. Było bardzo dobrze. Tak zdobywano Berlin.

W garderobie coraz bardziej nerwowo.

Irena: - Którą sukienkę włożyć? Bo wzięłam dwie?

Znak krzyża, krótka modlitwa. Ktoś parodiuje zachowanie Kwaśniewskiego na ukraińskim uniwersytecie - to w ramach ćwiczeń rozluźniających i rozładowujących napięcie.

Pięć minut przed rozpoczęciem spektaklu wszyscy chcą już wychodzić na scenę. Grzegorz daje znak. Można zaczynać. I znów stukot kul, mechaniczne obroty kół wózka, dostojny spacer Henryka i wielkie brawa na koniec.

W garderobie powtarzają: - Nie do wiary! Udało się!

Jan: - Tak się baliśmy o reakcję publiczności, o to, że nas nie zrozumieją. Tymczasem po spektaklu do garderoby wpadła jakaś młoda Niemka. "Gut, Gut" mówi, głaszcząc mnie po głowie, i coś mi wciska do kieszeni. Liścik? Nie, "tylko" 10 euro.

Irena: - Jak ja się modliłam, żeby się udało. Bo tak daleko jechaliśmy, tyle nocy z nerwów nie przespaliśmy.

Henio marzy o kabarecie

Listopad 2007. Poniedziałek, wtorek, środa... 10.30. Zbyszek, Irena, Władysław biorą kule, Małgosia siada na wózek... Zamykają pokoje i idą do małego pomieszczenia wydzielonego ze stołówki. Siadają przy stole. Czekają. O 11.02 autobus Joanny powinien wjechać na przystanek. Jest... Na stole przed każdym z aktorów tekst jasełek, ten sam, od którego trzy lata temu zaczynali przygodę z teatrem. Od tego czasu wiele się zmieniło. Nie ma Ryszarda, Edwarda i Józefy. Kto zagra ich role? Może ktoś się zgłosi? Nie, nikt nie chce. Boją się. Trzeba będzie pomiędzy siebie rozłożyć ich role.

Co dalej? Niedawno wrócili z Festiwalu Teatralnego Maski w Poznaniu. Później może występ w warszawskim teatrze Montownia i druga część "Sella turcica" - karnawał, może nawet kabaret, o którym od lat marzy Henio. Irena zagra kobietę kredens, Henryk - jelenia przedniego, czyli sarnie dziecko (wyobraźnia Henryka nie ma granic), Zbyszek - zimnego plantatora, a Józef urzędnika marzyciela. A później? Trzecia, ostatnia i refleksyjna część "Sella turcica" i album dokumentujący to wszystko co wczoraj i dziś. Byle do premiery, dopóki starczy życia...

Na zdjęciu: "Sella turcica".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji