Artykuły

Petarda

- Szczęście to stan wyjątkowy i takich doznań w Starym Teatrze miałam wiele. Po wszystkich sukcesach i wielkich rolach jestem już poza nawiasem, na obrzeżach teatru. Nikt mnie nie obsadza. Oczywiście dla starych aktorek jest mało ról, ale można robić adaptacje. Gdyby ktoś chciał, toby znalazł - mówi ANNA POLONY, aktorka.

O Boże, niech pan zobaczy, jakie ta kobieta, przy stoliku za panem, ma cudowne dziecko. To moja obsesja: dzidzi małe. Powinnam być pielęgniarką na oddziale dla noworodków. Boja najbardziej lubię takie maluśkie.

Własnego nie chciała pani mieć?

- W jakimś momencie chciałam, ale okropnie bałam się ciąży i porodu. Sama jestem - jak się śmieją moje koleżanki - wyrobem przedwojennym. Urodziłam się w styczniu 1939 roku, a mój ojciec zmarł na chorobę naczyniową kilka miesięcy przed moim urodzeniem, miał 59 lat. Rodzice mieli dwóch synów i dwie córki i to miało być wszystko. I po 17 latach ten straszny przypadek, czyli ja. Rodzice właśnie przepraszali się po kłótni. No i mama mnie urodziła, a była już starszą kobietą, miała czterdzieści parę lat.

Gdy dorosłam i kłóciłyśmy się z mamą, mówiłam: "Trzeba było mnie wyrzucić!", (śmiech)

W rodzinie uważali, że takie dziecko jak ja jest szczęśliwe. Wokół miałam starszych ludzi, pieścili mnie i to było fajne. I zepsuli mnie tą miłością. Chuchali na mnie i wyrosłam na dziewczynę przewrażliwioną, tchórzliwą, histeryczną.

Kto zastępował pani ojca w dzieciństwie?

- Najmłodsza siostra. Gdy się urodziłam, miała 17 lat i mnie wychowywała. Była okupacja, jeździła ze mną po Plantach i wszyscy biedną posądzali, że to jej nieślubne dziecko. Bo mama się tego nieprawdopodobnie wstydziła. Bracia żonaci, starsza siostra zamężna, a tutaj mama z niemowlakiem? (śmiech)

Okupacja w Krakowie chyba nie była tak dotkliwa

dla małego dziecka?

- Jak to nie? Pierwsze lata mojego życia to strach i wycie syren. W domu słyszałam, że Niemcy to dranie, i jadąc w wózku, mówiłam: "Ach, precz te Szwaby wstrętne, żeby zdechły...". Bali się potem cokolwiek przy mnie mówić, bo byłam mała chlapa. Pod koniec wojny miałam sześć lat i jechałyśmy z siostrą do jej teściów do Krzeszowic pod Krakowem. Ale pociąg się nie zatrzymał, pojechał dalej. Wszyscy dostali histerii. Na stacji za Krzeszowicami wyrzucili nas z pociągu i zamknęli w poczekalni. Jezus, co tam się działo! Wyłam, piszczałam, siostra usiłowała mnie uspokoić. Nagle wszedł przystojny esesman i pamiętam kolor jego oczu: niebieskie jak lazurowe niebo. Nigdy tych oczu nie zapomnę - zimne i złe. Był wściekły na histeryzujący tłum. Wrzasnął, żeby się uspokoić, i wypuścili nas. Z powrotem szłyśmy polną drogą. Od tego czasu czułam lęk przed mundurowymi.

Wie pan, oprócz temperamentu po dziadku Węgrze jestem potwornie nerwowa po latach okupacji spędzonych w stosunkowo spokojnym mieście.

Czym rodzice zajmowali się przed wojną?

- Ojciec miał w Krakowie zakład introligatorski i praktykę z Wiednia i Włoch, a mama u niego pracowała. Była przystojna - wysoka, zgrabna, miała dużo uśmiechu i wabika. Podobał jej się teatr, aktorzy, delikatni, niżsi mężczyźni. Tata był nieduży i mama przewyższała go o pół głowy. W1913 roku jechali do ślubu jedną z pierwszych taksówek w Krakowie, bo tata lubił szpanować. Ślub brali w kościółku na Salwatorze w drodze do kopca Kościuszki, ale auto nie było w stanie pokonać góry. Musieli wysiąść i iść piechotą, (śmiech)

W czasie okupacji, kto nie miał pracy i umierał z głodu, przychodził do mamy do zakładu i kleił koperty. Było biednie, jedliśmy ciemny chleb z margaryną, siostra suszyła skórki jabłek i robiła herbatkę. Mama wszystko z domu posprzedawała, bo im się przed wojną nieźle powodziło. Zaraz po wojnie było w introligatorstwie więcej roboty. I mama trochę rzeczy odkupiła. Gdy po studiach zaczęłam pracować w teatrze, zakład przerobiliśmy na mieszkanie, w którym mieszkam do dzisiaj.

Mam 68 lat i cała czwórka mojego rodzeństwa już nie żyje.

Najstarszy brat - 24 lata starszy ode mnie - był lekarzem. Moja starsza o 23 lata siostra studiowała geografię na Uniwersytecie Jagiellońskim i tam poznała męża Władysława Milatę, klimatologa i asystenta na UJ. Rok po ślubie zmobilizowali go do podkarpackiej brygady i uciekł do Anglii, gdzie służył w lotnictwie. W1947 roku wrócił do Polski do żony i spodobała mu się idea komunizmu, że humanitarna. Po czym elegancko zapisał się do partii. I na początku było dobrze, zrobił docenturę, w Krakowie i Zakopanem założył stacje meteorologiczne i gazetę "Poznaj świat". Ale od 1952 roku komuniści zaczęli go nękać i degradować. Pozbawili go kierownictwa Instytutu Meteorologii i redakcji pisma, kazali oddać legitymację partyjną. To go pogrążyło, a po przeżyciach wojennych chorował na serce, tak więc w 1954 roku, w wieku 42 lat, zmarł.

Drugi brat, który urodził się pomiędzy siostrami, był prokuratorem. Ale do partii nie należał, był porządnym człowiekiem. Gdy w 1956 roku wybuchła rewolucja na Węgrzech, a w październiku były wypadki poznańskie, to w Krakowie też się buntowaliśmy. Byłam na pierwszym roku studiów, miałam 17 łat i na motorze z Irkiem Iredyńskim rozwoziliśmy ulotki. Przed AGH wiecowaliśmy przeciwko "tyranii Wielkiego Brata", bo tak się mówiło. Jeden kolega podskakiwał milicjantowi i go zaaresztowali. I biegałam do brata, żeby pomógł, i go wypuścili.

Kto w pani rozbudził pragnienie zostania aktorką?

- Siostra, która mnie wychowywała, bo swoje tęsknoty przelała na mnie. W młodości marzyła o aktorstwie, ale zdała maturę i wybuchła wojna, poza tym musiała się dzieckiem zajmować, czyli mną. (śmiech)

Mama przyjaźniła się z panią Bronisławą Janikowską, świetną suflerką, która jeszcze mnie suflerowała. Jako ośmioletnią dziewczynkę zabrali mnie do Teatru Słowackiego na przedstawienie o wojnie "Dom pod Oświęcimiem" Tadeusza Hołuja. Grała w nim wielka aktorka Aleksandra Śląska i Tadeusz Kondrat, ojciec Marka. Mam w oczach obraz: siedzą na scenie i nagle wchodzą mężczyźni w mundurach. Przestraszyłam się i zaczęli mnie uspokajać, że ci wojskowi są nieprawdziwi. Pomimo że zobaczyłam w nich esesmanów, świat sceniczny wydał mi się fascynujący. Podobał mi się bardziej niż ten prawdziwy.

Stalinizm zostawił w pani jakieś wspomnienia?

- Komuniści wykończyli szwagra i już wiedziałam, że należy się ich bać.

W ostatniej klasie liceum miałam 16 lat i zapisałam się do Związku Młodzieży Polskiej, bo chciałam studiować. W rodzinie wszyscy mówili: "Hanka, musisz się zapisać". Bo za to były punkty, a ja nie miałam punktów za pochodzenie, bo nie byłam ani robotnik, ani chłop, tylko prywatna inicjatywa. Mogłam mieć punkty za egzamin i że należę do ZMP. Ale naprawdę dobrze zdałam, byłam zdolnym dzieckiem, kochałam pokazywać sztuczny świat.

Pamiętam strach mamy, że jej zlikwidują zakład. Byłam dzieckiem matki, która ma prywatny zakład, czyli gorsza. Że ulgi i stypendia są nie dla mnie. Że nie można wyjechać za granicę. Że nie uczono nas języków. Że nie należy nic mówić przeciwko władzy, bo można wylecieć ze studiów. Że można się znaleźć w więzieniu. Że trzeba było stać w kolejkach i walczyć o jedzenie i o ubranie.

Moja mama zmarła dziesięć lat temu, żyła prawie sto lat. Między nami była wielka miłość, wielka przyjaźń i wielkie konflikty.

Z czego wynikały?

- Z wielkiej różnicy wieku. Mama miała mentalność osoby XIX-wiecznej. Trzeba było być posłusznym, skromnym, prowadzić się należycie. Nie wolno było kląć, palić papierosów. Ukrywałam, że klnę, a palić nauczyłam się przed maturą. Obrażała się i się nie odzywała. Rozumie pan: NIE OD-ZY-WA-ŁA SIĘ DO MNIE.

Ale w końcu tłumaczyłam się mamie, całowałam ją I w rękę.

Mama nawet mnie biła. Ostatni raz dostałam, I gdy miałam 18 lat. Na studiach koledzy wciągnęli mnie do Piwnicy pod Baranami i zaczęłam tam występować. Raz wróciłam po północy i mama porządnie| mnie uderzyła. Nie znosiła sytuacji, gdy coś zagrażało mojej cnocie. Powiedziała, że nie wolno się tak źle prowadzić. Na co ja, że jej nie cierpię i że nie wolno g osoby dorosłej bić. "Mam 18 lat i mogę robić, co mi się podoba. Dawaj klucze" - powiedziałam. Ale mama e nie dała.

Dopiero gdy na trzecim roku studiów miałam narzeczonego i wiadomo było, że będziemy się pobierać, wtedy dała mi klucze. W 1960 roku skończyliśmy studia, a w 1961 roku pobraliśmy się z Markiem Walczewskim i przez 13 lat byliśmy małżeństwem. Po ślubie mieszkaliśmy z mamą i to było niedobre. Nienawidziłam stylu życia, który kochał mój mąż, czyli nocnych biesiad i wyciągania z lodówki wszystkiego, co się z trudem zdobyło. Mama spała i dzięki Bogu to było przeszkodą w nocnych burdach.

Mama uważała, że aktorstwo i teatr skłaniają do tego, żeby się ciągle z kimś całować, pieścić, ściskać.

To prawda?

- Jakaś tak. Bliskość powoduje, że człowiek ulega pokusom. Ale ja uważałam, że potrafię się obronić. Jestem ekstrawertyczna i muszę uzewnętrzniać stany emocjonalne. Czułam, że sprawia mi przyjemność, gdy w "Świteziance" Mickiewicza mówię: "Bo kto przysięgę naruszy, ach, biada jemu, za życia biada i biada jego złej duszy". Z góry ostrzegałam ewentualnych partnerów, którzy chcieliby mnie zdradzić, że będą cierpieć do końca życia, (śmiech)

A zdradzali?

- Z Markiem rozeszliśmy się w 1974 roku i ciężko to przeżyłam. Byłam już znana i zdawało mi się, że wszystko jest w porządku, a od obcych ludzi się dowiedziałam, że w moim małżeństwie nie wszystko jest w porządku. Zamiast od razu powiedzieć: "Hanka, mam kogoś"... I gdy nagle zadzwonił z prośbą o rozwód, to jakbym dostała w twarz. Poczułam się zdradzona i oszukana, bo sama nie miałam szans na inne małżeństwo. Zawsze byłam wierna zasadom.

Jeden aż do śmierci?

- Ślub kościelny jest jeden. Na serio wzięłam to małżeństwo. Co prawda miałam inne fascynacje, nie będę udawać, że nie podobali mi się mężczyźni. Wszyscy naokoło i tak gadali, że kocham się w Konradzie Swinarskim. Co po części było prawdą. Ale Konrad był wierny żonie, a poza tym był wierny innym swoim gustom i dlatego szansa na małżeństwo była żadna. A potem już się w nikim nie zakochałam. I dlatego nie zdecydowałam się na byle jakie małżeństwo. Gdybym się potężnie zakochała, to może bym i wytłumaczyła mamie - przecież moja mama bardzo długo żyła - że serce nie sługa i będę żyła na kocią łapę. Chociaż dla mamy byłoby to strasznym bólem. Ale nie zdarzyła mi się już taka miłość.

Zraziłam się i przestałam wierzyć mężczyznom. I mam was w nosie.

I do śmierci mamy mieszkałyśmy razem.

I wciąż była pani małą dziewczynką?

- Nie, zamieniłyśmy się rolami. Gdy mama była bardzo stara i chora, to czasem nie miałam cierpliwości, bo opieka nad nią była trudna. Była dużą kobietą, bezwładną, bo w nodze miała zator. Pod koniec życia była ślepa, nie chciała sobie zrobić operacji na kataraktę, panicznie bała się szpitala. I wtedy ja byłam apodyktyczna i ja dyktowałam warunki. Byłam głową domu i potrafiłam na mamę wrzasnąć. Raz krzyknęłam:"A, idźżesz ty stara babo, nie denerwuj mnie", bo nie chciała mnie posłuchać, tylko po swojemu. I zobaczyłam, że otworzyła usta jak rybka, już była starowinka, nie miała zębów, sztuczne ją drażniły, i zobaczyłam te biedne oczy zamglone kataraktą i głośno westchnęła: "Aaaach..., ale gorzkie słowa..", i zaczęła płakać. Mówię: "Matko Boska, mamo - przepraszam cię". Uklękłam i zaczęłam ją całować: "Mamo, wybacz mi, jestem niecierpliwa, ale wiesz, że cię strasznie kocham".

Wie pan, boja coś palnę, a potem żałuję. I jak mi powiedziała, że to gorzkie słowa, zorientowałam się, że palnęłam coś okropnego. Do dzisiaj płaczę i nigdy tego nie zapomnę. Czuję ból, że mogłam tak zranić człowieka, który kochał mnie najwięcej na świecie. Bo nikt mnie tak nie kochał jak mama.

A publiczność?

- U Jerzego Jarockiego zagrałam w Starym Teatrze w 1964 roku swoją pierwszą rolę Hanki Filipczakówny w sztuce Marka Domańskiego "Ktoś nowy". Wtedy na wystawach instytucji państwowych teatry eksponowały zdjęcia z przedstawień. Stary Teatr miał wystawę w Orbisie przy Rynku. Wisiało tam też moje zdjęcie z Ryśkiem Filipskim w pozie łóżkowej. On pochylony nade mną, ja z wysoko podniesioną spódnicą. 'Ib zdjęcie wisiało z pół roku. wie pan. jaka czułam się dumna?

To zdjęcie było dla pani ważne?

- Zawsze miałam kompleksy jako kobieta nieatrakcyjna. Wyglądałam do niczego: mała. piegowata, nie miałam pięknych blond włosów, tylko szare, marne włoski i te usta... Nie lubię swojej urody, fizyczności, twarzy i uważałam, że jestem brzydka, i wiem, że środowisko też tak o mnie myślało. Szczególnie w Teatrze im. Słowackiego uchodziłam za szarą mysz. Wtedy była moda na wysokie, ładne blondynki o delikatnych rysach. Przez to długo grałam pokojówki. Teraz jest moda, że każda twarz charakterystyczna i dziwna jest akceptowana.

Poczucie piękna się rozszerzyło.

- Dobrze pan to sformułował, wobec czego nawet brzydota jest piękna. Ja mam urodę na odległość - dobrze wyglądam z daleka. Mam wyrazisty uśmiech, - zęby, usta, oczy, żywą twarz, robię miny i scena to kupuje. I publiczność mnie akceptuje, może nawet kocha, bo do dzisiaj ludzie się kłaniają: "Pani jest moją ulubioną aktorką". Starsze pokolenie tak mi okazuje sympatię, bo mnie znają z teatru. Z telewizją i filmem jest gorzej, bo nie jestem fotogeniczna.

Więc miałam straszne kompleksy i tymi kompleksami nawet męża do siebie zrażałam. Do dzisiaj je mam. Nadal usiłuję się zaaranżować, umalować i uczesać. Ale jestem już stara i nie jest to tak ważne jak kiedyś.

Konrada Swinarskiego poznała pani przy lustrze.

- Poprawiałam sobie fryzurę i usłyszałam nieznany głos z tym "r". Odwróciłam się, on też się odwrócił i od razu zrobiło mi się dziwnie: "Jaki uroczy i piękny człowiek, jakie ma oczy...". Wymyślił, żebym w "Tragedii pana Ardena" śpiewała balladę ze sztafażem bardzo płynnych gestów, jakby z innego świata, jak w zwolnionym filmie. Byłam nabzdyczona i nie rozumiałam, czego ode mnie chce. Ale zaczęliśmy próbować balladę we trójkę - gitarzysta, ja i on - i nagle pękły lody między nami.

Potem spotkaliśmy się w kabarecie Jama Michalika, w którym występował mój mąż. Po premierze był jubel. Tańczyliśmy i ze Swinarskim wypiliśmy brudzia. I po brudziu zaczęliśmy szaleć. Pamiętam, miałam duży dekolt i on mi tam coś wrzucał, (śmiech)

Co takiego?

Zapałki, nie pamiętam, a może tam tylko zaglądał i żartował, bo wtedy byłam tu bardziej pełna, (śmiech) Bo to były żarty, nie erotyka. Wracaliśmy razem nad ranem i od tego momentu na próbach zaczął do mnie inaczej mówić, byliśmy per ty. I ja się na niego otworzyłam, na jego język i sposób prowadzenia aktora. I sama odważyłam się proponować, i było cudne granie.

Przy okazji miałam wrażenie, że mama pokochała Konrada. Tylko że Konrad był żonatym mężczyzną i nie rozumiała jego odmienności.

Żona Konrada Swinarskiego Barbara powiedziała kiedyś: "Nie przez rzekomą niemieckość, nie przez rzekomy katolicyzm był tak rozdarty, ale przez dwoistość erotyczną".

- Mówiłam mamie, żeby się o mnie nie bała, gdy czasem w nocy przychodzę i siedzę z nim, bo nic złego nie| zrobię. Konrad też ciągnął na biesiady i ja je polubiłam. Ale to nie było picie i bzikowanie jak u Marka. Bo on kochał szaleństwo, ryzykanckie zabawy, o czwartej rano wyskoczyć na Rynek, położyć się na środku, wrzeszczeć i pobić się z milicją.

Wie pan, nas też z Markiem zawód rozdzielił. Ja znalazłam się w stajni Konrada Swinarskiego, a Marek - u Jerzego Jarockiego. I te grupy ze sobą konkurowały. Obie znakomite. Cieszyłam się z Marka sukcesów, ale byłam zazdrosna pod spodem. On się cieszył z moich sukcesów, ale był zazdrosny na zewnątrz - zły, złośliwy. Pamiętam, że w 1965 roku w "Nie-Boskiej komedii" reżyserowanej przez Swinarskiego grałam chore dziecko - Orcia, a Marek - hrabiego Henryka. Markowi rola na próbach szła, bo robił, co chce Konrad, a mnie - nie, bo miałam inne wyobrażenie Orcia. A nagle Swinarski kazał mi grać debila.

W jakim sensie?

- Dziecko debilowate. A ja miałam w sobie dziecko poetyckie, mówiące wierszem, tęskniące za matką, romantyczne i słodkie. A Swinarski kazał mi się ślinić, język miał mi wystawać, po scenie miał skakać debil i bełkotać teksty. Nie umiałam tego zrobić, a jeszcze koledzy za mną gonili i mnie przezywali "Orcio debil"...

Chore dziecko podziałałoby na widza.

- Ale ja chciałam się podobać publiczności i krytykom. Dlaczego wbrew swoim wyobrażeniom miałam grać potwora? W domu ryczałam, były awantury. I pokłóciłam się ze Swinarskim, ze złości rzucałam, krzyczałam, a on mówi "No, no, ale więcej godności we wszystkim trzeba zachować". I mnie to zdanie uraziło, unikałam go i on unikał prób ze mną. Nie wytrzymałam, zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że to obrzydliwe, żeby mówić, że nie mam poczucia godności. Skoro narzuca mi się coś, co mnie frustruje i boli. I że jestem zazdrosna o innych. Powiedział: "Dobrze, spotkajmy się osobno". Dawał mi uwagi, ale ich nie rozumiałam, bo miał dziwny język i sposób przekazywania myśli i reżyserskich żądań. Trudny do zrozumienia dla aktora, szczególnie w tamtych czasach.

Czyli?

- "Zagraj mi taki odlot..." albo: "Zagraj mi wspólnotę, połączenie się z siłami nadprzyrodzonymi..., albo: "Zagraj świadomość przyszłości...". I jeszcze mówił: "Zagraj mi...". A co ja mogłam wiedzieć, co to jest świadomość przyszłości? Przecież nie używało się takich określeń.

Mówi wreszcie: "Pokaż, jak sobie wyobrażasz tego Orcia". A ja już w domu sobie wymyśliłam. Nic tak reżysera nie przekonuje jak zagranie mu postaci, bo gadaniem bym go nie przekonała. Powiedział: "Interesujące". Bo to było połączenie jego koncepcji dziecka chorego z moim myśleniem, że przez chorobę dziecko jest nadwrażliwe, a nie głupie. Bo źle widzi, kręgosłup ma "połamany" i jest nerwowe, zabłąkane. "Ja napoję usta twoje dźwiękiem i potęgą. Czoło przyozdobię jasności wstęgą. I matki miłością obudzę w tobie wszystko, co ludzie na ziemi i anieli w niebie nazwali pięknością". Dziecko debilne by tego nie wymyśliło. Ono sobie wyobraża, że słyszy głos matki.

I ustaliliśmy wersję, że dziecko będzie nadwrażliwe, a nie debilne. Od tej próby rola zaczęła mi iść, bo to złapałam, ale Marek zaczął się wykrzywiać na koncepcję swojej roli hrabiego kabotyna. To były lata 60., całe krakowskie środowisko źle patrzyło na krytyczne podejście do bohatera romantycznego, szczególnie że to arystokrata. Przez to, że Konrad tak hrabiego Henryka potraktował, to rola Marka już na próbach generalnych spotkała się z krytycyzmem ze strony kolegów. Publiczność ani krytyka nie kupiła tej interpretacji. A moją z zachwytem. I to był gwóźdź do trumny naszego małżeństwa, (śmiech) Po premierze czas spędził z walczącą o niego koleżanką.

Recenzje podobno zależały od miasta, w którym graliście?

- W wielu recenzjach potępiali Konrada za niewłaściwe odczytanie sztuki. Że inscenizacja zbyt drastyczna, ekspresjonistyczna, mnóstwo krytyki było w środowisku krakowskim, bo Kraków jest zachowawczy. Gdy pojechaliśmy do Warszawy, bardzo się spodobało, Warszawa zawsze idzie do przodu. Pamiętam, jak po przedstawieniu przy brawach ktoś z widowni krzyknął: "Dziękujemy za prawdziwe odczytanie sztuki Krasińskiego".

Największe osiągnięcie ze Swinarskim?

- Kochałam rolę Heleny we "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Szekspira. To było rewolucyjne odczytanie sztuki. Swinarski pokazał nie komedię, tylko dramat Heleny, Parollesa i Bertrama. Ustawił relację, że Bertram z Parollesem są męską parą.

Homoseksualną?

- Tak, a Helena kochała się w Bertramie i chciała go zmusić do małżeństwa. Swinarski pokazał coś, czego nie ma w tekście - gwałt. Jest wojna, żołnierze łapią dziewczynę i zmuszają też Bertrama do stosunku z nią. To się działo za kulisami, ilustrowane straszliwymi dźwiękami i ruchem i wywołało oburzenie krakowian, (śmiech) Jednak jemu po gwałcie orientacja się zmieniła i spodobała mu się dziewczyna nowo poznana.

Helena ją przekupuje i w nocy za nią zawoalowana wchodzi do łóżka Bertrama. On robi jej dziecko. Król zmusza go do skonsumowania do końca małżeństwa z Heleną. Swinarski pokazał, że dla Heleny jest to pyrrusowe zwycięstwo - nie zdobyła uczucia Bertrama, tylko jego plemniki.

Teraz już można o tym głośno mówić, ale to był 1971 rok, więc przedstawienie rewolucyjne. To była moja wielka rola, nietradycyjnie odczytana, wieloznaczna. Swinarski tak mówił i należy mu wierzyć.

Mnie posądzali, że ze Swinarskim sypiam i dlatego zrobiłam karierę. Ale to nieprawda. Największa przyjaźń między nami zrodziła się na skutek porozumienia na scenie.

Przez wiele lat po jego odejściu czułam jego obecność. Przy okazji każdej premiery zwracałam się do niego: "Kondzio, pomóż mi odnaleźć właściwą drogę w sztuce, czuwaj nade mną". Potem już zaufałam sobie, ale ciągle wracam do niego wspomnieniem i uczuciem. On był dla mnie i ojcem, i bratem, i przyjacielem, i jak gdyby...

Kochankiem w wyobraźni?

- Niechże mi pan głupich pytań nie zadaje, bo pana zwalę z krzesła.

Bardzo proszę, nawet prawy sierpowy.

(śmiech) - On mi się bardzo podobał i kochałam go, mimo że byłam mężatką. Ale inaczej kochałam męża, a inaczej jego. Oczywiście próbowałam różnych rzeczy, żeby go uwieść. Ale możliwa jest przyjaźń między kobietą i mężczyzną bez udziału łóżka.

Poza teatrem czułam potrzebę opiekowania się nim, jakby był moim dzieckiem. A w teatrze potrzebowałam jego opieki. To była wymiana opiekuńczych uczuć i tkliwości. Jak siostry do brata. Uwielbiałam wziąć go pod rękę i chodzić z nim na spacer.

Uczył mnie nawet Krakowa, chodziliśmy po pięknych podwórkach i tak delikatnie podsuwał mi swój gust. Było mi przykro, że mój mąż i Konrad nie umieli znaleźć bliskości. Może to była zazdrość o mnie - ach, z tego powodu byłabym dumna. Ale może dlatego, że mieli inny stosunek do sztuki. Marek pojmował ją formalnie, a Konrad uczuciowo, dramatycznie.

"Rozwibrował mnie emocjonalnie" - mówiła pani.

- I zapłaciłam za to nerwicą. Konrada też każde niepowodzenie wytrącało i nawet dwa razy trafił do szpitala. Nie umieliśmy przeciwdziałać i opanowywać cierpienia, stłumić i zawładnąć sobą. Poddawaliśmy się temu, nastąpiło dygotanie i choroba. Rozchorowałam się, gdy się dowiedziałam, że mój mąż zamierza sobie inaczej urządzić życie. To była rujnacja mojego życia. Mimo przyjaźni z Konradem i tego, że był moim mistrzem, to do męża byłam bardzo przywiązana. To był cios i pierwsze objawy nerwicy. Po śmierci Konrada znów strasznie się rozchorowałam.

Zginął w wypadku lotniczym pod Damaszkiem.

- 32 lata temu. Po jego śmierci bałam się, co się ze mną stanie. Miałam 36 lat, zbliżała się dojrzałość, myślę: "Matko święta, co ja ze sobą zrobię?". Byłam przypisana do Swinarskiego i bałam się, że inni reżyserzy nie będą chcieli ze mną pracować. Zaczęłam myśleć realistycznie i życiowo, że muszę stać się podporą rodziny, że wszyscy pójdą na emeryturę, mama była już bardzo stara, i wszystko skupi się na mnie.

Ratowałam się reżyserią ze strachu, że mogę nie grać, i myślałam: "Sama będę robić przedstawienia i siebie obsadzać". Ale grać w swoich przedstawieniach to potrafi pan Adam Hanuszkiewicz. A ja zawsze kładę rolę albo przedstawienie, bo nie mam spojrzenia z zewnątrz. Ale dzięki reżyserii mogłam robić studentom lepsze dyplomy.

0 swoim reżyserowaniu mówiła pani: "Chciałam coś krzyczeć wielkim głosem, ale okazuje się, że mam chrypkę". To rzadka samokrytyka.

- Mogę sobie pozwolić na szczerość, bo poza reżyserią jestem bardzo dobrą aktorką. Zawsze lubiłam być szczera, wobec siebie też.

Szczerość zawsze się pani opłaciła?

- Nie, ale co z tego?

Bywa bolesna.

- A ja zawsze kochałam wykrzyczeć swoje cierpienia, nieszczęścia, bo nie rozumiałam, dlaczego człowiek musi cierpieć. Dlaczego musiałam się w takim okresie urodzić? Dlaczego Pan Bóg dal mi taką, a nie inną urodę, czyli jej brak? Dlaczego człowiek musi się starzeć? Umrzeć? Czułam się nieszczęśliwa i musiałam to wykrzyczeć. Bo Pan Bóg mi na to nie odpowiadał.

Aktorstwo jako ratunek przed cierpieniem?

- Na początku nie myślałam, żeby się ratować, tylko sobie przyjemność sprawiać. Zawsze krzyczałam, ale nie wiedziałam, że to ratunek.

A kiedy się pani dowiedziała?

- Gdy zaczęłam pracować ze Swinarskim. Ale to lekarstwo teatru też łączyło się z okropnym cierpieniem. On tak się zagłębiał w analizowanie dramatu ludzkiej egzystencji, że doprowadzał człowieka do choroby psychicznej.

Po jego śmierci pomógł pani Andrzej Wajda?

- Po heroinach i rolach lirycznych, które grałam u Swinarskiego, nagle Wajda nakłonił mnie do zagrania Dulskiej. Tego potwora.

Świetny casting!

- Ja chyba pana naprawdę zdzielę!

Nie chciałam jej grać, ale skusił mnie współreżyserią. Zagrałam i tą rolą przełamałam swój wizerunek, i okazało się, że jestem aktorką charakterystyczną i że jest we mnie taki potwór, że potrafię być babonem. I to zaowocowało rolami ostrymi i zimnymi.

Serial "Z biegiem lat, z biegiem dni" był dla pani po śmierci Swinarskiego powrotem do żywych?

- Tak, choć wcześniej zagrałam Rachelę w "Weselu" u Grzegorzewskiego. Próbowałam się zbierać w sobie, ale jeszcze przy pracy nad "Z biegiem lat, z biegiem dni" zdarzało mi się płakać z tęsknoty za tamtym człowiekiem. Trzy lata po śmierci. Myślałam: "Co to za literatura mało znacząca", ale dopiero całe siedmiogodzinne przedstawienie dało obraz epoki i miejsca, czyli Krakowa, i związanych z nim ludzi. Gdy je zobaczyłam, a potem serial w telewizji, pomyślałam, że wyszło coś fajnego.

Dulska na punkcie swojej rodziny miała fioła. Ale oprócz wszystkich złych cech, które ta kobieta posiadała, uważam, że mieszczaństwo ma cechy pozytywne - szanuje wartości rodzinne, tradycję i ma poczucie obowiązku wobec dzieci.

W1998 roku zagrała pani w Poznaniu despotyczną matkę w spektaklu "Królowa matka".

- Grałam też profesorkę w "Lekcji" Ionesco. I u mnie to nie polegało na erotycznym gnębieniu, jak jest u Ionesco, tylko to była wściekłość starej

kobiety do młodej. Tu młodość i głupota, a tu doświadczenie, wiedza i starość, czyli brak najwspanialszego elementu, jakim jest młode ciało.

Nie cierpię tych postaci, bo za co je kochać? Ale odczuwam taką przyjemność jak człowiek, który wyjmuje sobie drzazgę.

Czyli te role są terapią?

- A wie pan, że może tak być. Że może przesiąkam złością, a jednocześnie wyrzucam z siebie złe emocje. I sama wtedy się z nich śmieję i grając - wstydzę się ich.

A może te złe emocje są wynikiem braku taty, który mówi córce, że jest piękna, kochana, wspaniała?

- Tak głęboko nie analizowałam przyczyn moich reakcji. Nie wiem, jak to jest, gdy się ma tatę, nie znam tych uczuć. U mnie w rodzinie było tylu mężczyzn, że nigdy nie odczuwałam braku ojca.

Stary Teatr jako źródło przeżyć...

- Teraz nie jestem szczęśliwa, bo rzadko tam bywam. To już nie mój teatr. Od pięciu lat tam nie pracuję, skończyłam 63 lata i przeszłam na emeryturę. Uprzedziłam fakt, żeby nie doczekać momentu, kiedy dyrektor wręczy mi wymówienie. Wiedziałam, że z dyrektorem Grabowskim nie będzie łatwego porozumienia. Miałam doświadczenia z naszej pracy w szkole teatralnej i czułam, że to nie to. W Starym Teatrze gram ostatnią sztukę, która mi została - "Damy i huzary". Cieszę się, że mogę grać z Anką Dymną, z którą się zżyłyśmy, z Elą Karkoszką, z Jurkiem Trelą, Olkiem Fabisiakiem, Jurkiem Nowakiem, Tadkiem Hukiem.

I gdzie ja się czuję szczęśliwa? Czasem jest mi miło. Szczęście to stan wyjątkowy i takich doznań w Starym Teatrze miałam wiele, gdy odnosiłam sukcesy i wiedziałam, że to, co zrobiłam, jest więcej niż dobre. I gdy spotykał mnie aplauz. Oczyszczało mnie i doznawałam poczucia szczęścia. To rodzaj ekstazy. Takiej jak... A, nie chcę porównywać.

Proszę mówić.

- Ekstazy jak w miłości. I to nie fizycznej, tylko tej, którą się odczuwa, obcując z bliskim człowiekiem w wyjątkowych sytuacjach.

A może by pani nie dostała wymówienia?

- Ale dostali wielcy aktorzy: Edek Lubaszenko, Janek Nowicki, Ewa Karkoszka. Wiedziałam, że będę się kłócić. Mój gust Teatralny jest inny niż dyrektora. On mnie teraz nie obsadza, raz mnie obsadził w epizodzie w "Sinobrodym", bo jego student go poprosił. Ale, jak mówią, zrobiłam z tego perełkę. Potem mi zaproponował u Klaty Atenę w"Orestei"Ąjschylosa. Powiedziałam: "Z największą przyjemnością". Przychodzę na próbę, a pan Klata zostawił z Ateny siedem małych kwestii. Powiedziałam, że mnie to nie interesuje, i oddałam rolę. Ten styl teatru mi nie odpowiada. To imitacja życia, on dokładnie ilustruje to, co się dzieje na zewnątrz, spłaszcza zagadnienie. Mnie interesuje pogłębianie problemu, a to miał być tylko błysk. Zaproponował, żebym zagrała idolkę, która jest stara, ale ciągle młoda, jak Tina Turner. Że dla współczesnego świata bogowie greccy nic nie znaczą, że dzisiaj bogami są idole.

To prawda.

- Ale to nie przemówiło do mojej wyobraźni.

Miała pani zagrać prowadzącą talk-show.

- Tak, ale dlaczego ja mam się w nią wcielać? Jestem innym człowiekiem. Atena wydaje wyrok, musi wydać...

...jako prezenterka talk-show wydałaby pani wyrok.

- Niech mnie pan głupio nie prowokuje, bo pana ochrzanię i wyrzucę za drzwi. Chce pan?

Wie pani, jak studenci na panią mówią?

- Słyszałam, że Polony to petarda. Wybucha i szybko gaśnie. Bo ja wystrzeliwuję i nawet nie wiem, że to się stało.

A rzucanie szklankami w studentów się zdarzało?

- Tak, tak, ja rzucam czym popadnie, łyżeczkami, szklanką raz. Ale Swinarski też raz walnął szklanką.

"Pani Ania jest podobna do wawelskiego smoka, jak się złości, to ogonem tłucze". To student.

(śmiech) - Ale widział pan tego smoka - zieje ogniem, ale przede wszystkim jest śmieszny.

"Swinarski nauczył mnie pobłażania dla pieniądza, bo sam taki był. Pieniądze nie mogą stać się bożkiem, zwłaszcza dla aktora". To pani.

- Wybieram role, ale jestem już stara i gwiżdżę na honor aktorski. Zagrałam w kilku odcinkach "Na dobre i na złe", "Magda M.", w "Stacyjce". Przepraszam moich reżyserów, Michała Kwiecińskiego, który rozumie, że czasem aktorowi potrzeba pieniędzy, ale udział w serialach odczuwałam jako coś przykrego. Mam do siebie pretensję, że przyjęłam rolę szalonej babci w serialu dla młodzieży "Trzy szalone zera". Ale pieniądze były mi potrzebne, żeby pomóc bliskim. Sprzeniewierzyłam się zasadom dla kogoś, bo kocham swoją rodzinę. A na najmłodszą z nas, prawnuczkę mojej siostry, mogłabym patrzeć godzinami.

Po wszystkich sukcesach i wielkich rolach jestem już poza nawiasem, na obrzeżach teatru. Nikt mnie nie obsadza. Oczywiście dla starych aktorek jest mało ról, ale można robić adaptacje. Gdyby ktoś chciał, toby znalazł.

Zwłaszcza dla aktorki wybitnej?

- To nie ma znaczenia, żaden dyrektor teatru w Krakowie nie jest mną zainteresowany. Smutno mi, że nie mogę się odnaleźć we współczesnym świecie. W teatrze brakuje mi głębi uczuć, wszystko się załatwia formą, a nie psychologią. Lupa jeszcze to robi, ale jestem za słaba, żeby uczestniczyć w tak długich misteriach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji