Gombrowicz dla wszystkich
Na "Ślub" czekaliśmy prawie trzydziestolecie po to, żeby się teraz, kiedy go wreszcie wystawiono dowiedzieć, że już jest jakby za późno. I w pewnym sensie jest.
WIELE ze "Ślubu" znamy pośrednio, skądinąd, podobnie jak zdążyliśmy już parokrotnie a bezwiednie obejrzeć sporo różnych rzeczy z niewystawionej "Operetki". Nawet nie znając Gombrowicza, jeżeli nie z własnej lektury i przeżycia, to poprzez tych kilkudziesięciu pisarzy, reżyserów, aktorów, krytyków, którzy czytali "Ślub" i uczyli się na nim własnego teatru, transformowali go, pisali jeszcze raz, pisali go inaczej, grali we własnych sztukach, wystawiali w innych przedstawieniach. Znamy go i ze sceny trochę, zwykle też pośrednio: "Ślub" był przecież grany parokrotnie w teatrach niezawodowych, także Jarocki wystawiał go kiedyś ze studentami, nawet w tej chwili można zobaczyć w Warszawie drugi "Ślub", na Miodowej w PWST. Znamy więc "Ślub" od publiczności, która chodzi na pokazy i do teatrów studenckich, która opisywała, oglądała, grała w tych przedstawieniach, opowiadała czym Gombrowicz jest, a raczej czym może być dla naszego teatru, literatury, kultury.
Nie dawniej jak w zeszłym sezonie "Ślub" był grany przez studentów w Starej Prochowni i jeszcze nie było za późno. Dopiero w Teatrze Dramatycznym wszystko się zmieniło. Czytamy w "Kulturze" i w "Tygodniku Powszechnym", że kiedyś "Ślub" mógł być rewelacją a dziś jest odrabianiem zaległości. Piszą to najczęściej ci sami, którzy dopominali się o Gombrowicza i tłumaczyli jego ważność, a jeśli nie piszą, to mówią. Co się stało? "Ślub" się zestarzał, czy myśmy się zmienili? A może zmiana miejsca, to przejście z teatrzyków do teatru-instytucji ma aż takie znaczenie? Owszem, ma.
Stała się rzecz normalna, która się dzieje zawsze wtedy, kiedy dzieła reprezentujące sztukę w stanie buntu, poszukiwań, odrzucające i ośmieszające oficjalne status quo kultury zostają do kultury oficjalnie przyjęte i uznane. Zaaprobowana społecznie awangarda przestaje być sobą. Zaaprobowane społecznie awangardowe dzieło może być odtąd arcydziełem, ale nie może być już rewolucją w sztuce. Może już tylko - i aż - rewolucjonizować publiczność. Odkąd Gombrowicz został wystawiony w sposób dojrzały, bo w sposób doskonały przez Jarockiego na zawodowej scenie, za późno już na "Ślub" w zbuntowanych przeciw teatrowi teatrzykach. Za późno już na "Ślub" awangardowy i na awangardową ocenę Gombrowicza.
Awangarda nie jest czymś z historii sztuki lat trzydziestych. Nie jest ani z lat trzydziestych, ani z lat pięćdziesiątych, ani z doby rozkwitu happeningów. Pojawiła się razem z historycznym widzeniem wszystkiego co ludzkie, a więc i sztuki, i należą do niej wszystkie izmy jakie były i jakie prawdopodobnie będą. Awangarda określa XIX i XX wiek; jest podstawą antyklasycystycznej krytyki sztuki; to ona zmieniła kryteria: ona sprawia, że ceni się wyżej odkrywczość niż doskonałość, że liczy się nowość, nie mistrzostwo. Jest nieuchronną, tragiczną, optymistyczną konsekwencją założenia rozwoju w sztuce. Każda awangarda walczy na swój sposób ze sferą wartości uznanych, z kulturą istniejącą jako ze światem gotowym, zamkniętym, a więc nie mogącym rozwijać się dalej. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że najczęstszym przedmiotem jej ataków bywa przedostatnia nowa sztuka. Awangardowość można nazwać sumieniem artystycznym sztuki. Jej funkcją jest śledzenie procesu przemiany tego, co przed chwilą było jeszcze świeże i żywe w pozór, w naśladownictwo, frazes, w fałsz i niewolę jakiegoś społeczno-artystycznego dekalogu. Awangardę słusznie określano jako sztukę dla artystów, sztukę o wąskim zasięgu i krótkotrwałą. Żadna awangarda nie może trwać długo; natomiast awangardowość wydaje się ważnym i stałym rysem całej nowoczesnej sztuki. Jeżeli zaś idzie o krytykę, właściwie musi być awangardowa, nie ma innego wyjścia.
W tej sytuacji uznanie społeczne dla jakiegoś dzieła brzmi niczym dzwonek alarmowy, sygnalizuje, że z danym dziełem źle się coś dziać zaczyna. Niechętna i jakby zawiedziona reakcja na "Ślub" - nie na inscenizację, tę oceniono wysoko, ale na tekst Gombrowicza - to coś w rodzaju takiego dzwonka alarmowego, nie wyraz przewrotności, złośliwości, pomyłka ani kaprys tych dziwnych ludzi, którzy najpierw z upartą determinacją domagali się Gombrowicza, a teraz się krzywią, zamiast zachwycać i cieszyć.
Jest to normalna reakcja szeroko rozumianego środowiska artystycznego, które zbyt długo było związane z Gombrowiczem "własnym", poszukującym, poszukiwanym i terenem poszukiwań. Z Gombrowiczem, który w sposób wyjątkowo intensywny, bo utajony, pośredni, oddolny, niejasny i nieoficjalny wciąż kształtował nową sztukę, bo wciąż się na nim wychowywała następna, wchodząca w życie kulturalne młodzież. Niewielu pisarzom zdarzało się być inspiratorami nowej sztuki przez okres, który socjologowie przeznaczają dla całego pokolenia. I to mogło dalej trwać: studenci, którzy w zeszłym roku grali "Ślub" w Starej Prochowni i ci, którzy go teraz grają na Miodowej, gotowi byli jeszcze raz zaczynać wszystko od początku, jeszcze raz w nim szukać siebie, jeszcze raz nim być przeciwko.
PRZEDSTAWIENIE w Teatrze Dramatycznym kończy długie, sztucznie przedłużone, owocne, bogate życie Gombrowicza niedojrzałego, możliwego i zapowiadającego, Gombrowicza, w którego jest wpisana nadzieja, którym się coś rozbija i przeciw czemuś protestuje. "Ślub" w Teatrze Dramatycznym odbiera Gombrowicza awangardom. Być może odbiera go w ogóle problematyce ściśle artystycznej, środowiskom artystycznym, oddaje wszystkim. Wydaje na pastwę całej publiczności, która go zechce obejrzeć. Można teraz razem z ex-awangardą zrezygnować z Gombrowicza. Można także zobaczyć go na nowo w tej nowej sytuacji, zacząć jeszcze raz go czytać. Można myśleć o Gombrowiczu kształtowanym przez publiczność i kształtującym publiczność o Gombrowiczu, który by dla niej stał się tym, czym był dla pisarzy i ludzi teatru. O Gombrowiczu dla wszystkich. Co zrobić, żeby Gombrowicz był dla wszystkich ?
"Ślub" był pisany dla wszystkich. Bardziej pełnił funkcję awangardy niż nią był. To "Iwona" rozbijała, eksperymentowała, była sztuką dla ludzi fachu i przeciw nim. Dlatego mogła zostać przystosowana i wystawiona jak własna w latach pięćdziesiątych. "Ślub" jest przedsięwzięciem bardziej dojrzałym i bardziej szalonym. Gombrowicz, kiedy go pisał, był już pisarzem dojrzałym i - tak! uformowanym. Zapragnął przekazać, uchwycić summę tego, czego się, pisząc, a więc studiując we własny i jedyny sposób Człowieka, dowiedział, o człowieku, o sobie, o pisaniu. Zapragnął nawet mieć wpływ, choć wiedział, że pracuje sztucznie w sztuce i że go sztuka, słowo ograniczają. "Jaki jest zasięg słów?" Od czasu do czasu w literaturze, w teatrze, pada na serio to pytanie. W "Iwonie" chodziło o rozbicie starego teatru. W "Ślubie" nowy teatr powstaje prawie mimochodem i jakby przy okazji. "Ślub" bywał eksperymentem teatralnym, może nim być, ale nie był nim chyba dla Gombrowicza.
"Ślub" nie jest czystą sztuką. Jest zabrudzony Gombrowiczowskim "ludzkim kościołem". On sam, kiedy pisał ten "Ślub", chciał pokazać jak aktor kształtuje aktora w sytuacji i na scenie dlatego, żeby pokazać niczym na modelu, sztucznie ale naprawdę, w działaniu, w rodzącej się sytuacji, jak człowiek kształtuje człowieka i jest przez niego nawzajem kształtowany. Badał jaki jest zakres ludzkich działań, formowań i deformowań innych, jak się to wszystko spiętrza, potęguje i pytał, jak w tej sytuacji wygląda wolność ludzka, czym jest, czy jest. Awangarda? Jest coś przejmującego w tej sztuce, która się wyrywa z siebie, ze sceny i ze słowa, która sztucznością własną chce sztuczność znieść, obezwładnić i unieważnić, jakby już Gombrowicz chciał wprost, "bez formy" dotrzeć do publiczności ze swoim powołaniem, wtajemniczeniem, misją - i wpadał w nadformę jakąś, nad-sztukę, w mszę. Z niedojrzałości, karczemności w dworskość, i w uroczystość, tam i z powrotem, z góry w dół, ze świni w świętość, aż się to wszystko razem połączy, aż stworzy całość ludzką niską i wysoką, tragiczną i komiczną, cielesną i słowną, wzniosłą i śmieszną. Kościół stworzy, ale kościół ludzki, oddolny, erotyczny jakby, obsceniczny potrosze, zaczynający się od palców i od min, kończący na froncie, na wojnie, religii, ojczyźnie, rasie, klasie, absolutach, które są wciąż tą samą grą międzyludzką, tą siecią, w której się szarpie i którą tworzy Henryk na scenie, w Małoszycach, na froncie, we śnie, i w wywołanym z siebie świecie.
Inscenizacja Jarockiego spokojnie, dyskretnie, wiernie, czysto, uroczyście jakby pokazuje nam nie "za dobry teatr" ale taki teatr, jaki napisał Gombrowicz. Jarocki prawie zrezygnował z wszystkiego, co nie należało do tej sztuki, nic nie dorabiał Gombrowiczowi, nie udoskonalał "Ślubu". "Ludzie, miejcie trochi sumienia! Trochi zrozumienia!" Nie było trzeba. To nie Jarocki teatr zrobił Gombrowiczowi. Było raczej odwrotnie. Może nas czasem drażnić pewne wybicie tez, retoryczność czy wręcz dydaktyczność tej inscenizacji. Trzeba jednak pamiętać, że to jest naprawdę prapremiera, trzeba zobaczyć jak wiele i jak pięknie zrobił Jarocki, żeby "Ślub" był dla wszystkich. A ponieważ tak zupełnie wszystkim podobać się nie można, Jarocki zrezygnował niemal z podobania się widzom bardziej oblatanym w nowinkach teatralnych. Gdyby nie podawał ciasteczek, nie robił salonu w czasie przerwy i nie urządzał małego Marat/Sade'a pod koniec, kiedy Henryk, Ojciec, Matka taplają się w sobie, byłby jeszcze czystszy, jeszcze bliższy przejmującego posłania do widowni jakie zawarte jest w "Ślubie".
IDĄC na to przedstawienie najlepiej zapomnieć, że będziemy oglądać "tego" Gombrowicza i coś nowoczesnego. Najlepiej poddać się tekstowi jak w "normalnym" teatrze (o ile teatr jest w ogóle czymś normalnym), skoro jesteśmy już w normalnym, zawodowym teatrze. Możemy machnąć ręką przynajmniej chwilowo, na tradycję i na awangardę, możemy to sobie po prostu obejrzeć, a nawet możemy, jak mawiano za dawnych czasów, starać się wczuć o co właściwie chodzi Henrykowi.
Widzimy jak Henryk jest sam i nie może trwać sam, jak więc koło niego się zaludnia. Jak wydobyci z nicości, z pamięci, z Małoszyc, pośpiesznie skonstruowani inni określają się na jego oczach i przez niego, a ledwie stworzeni, zaczynają z kolei go tworzyć. Widzimy jak nazwawszy ojca ojcem Henryk musi być synem, grać rolę syna, czy chce czy nie. Socjologowie to nazywają rolą społeczną. Wszyscy mamy role społeczne, jesteśmy określani przez sytuację, rodzinę, władzę, zawód, naród, sąsiadów, przez innych. Oto Henryk w rolach społecznych pomiędzy ojcem, matką, Pijakiem, Władziem, Manią. Oto Henryk zmieniający swoje role społeczne, kolejno jako syn, jako król, jako zdrajca, jako zdradzony, jako morderca. Z nicości wywołał cały świat i teraz jest we władzy tego świata. Wszystko jest sztuczne, bo wszystko jest jego, ludzkim tworem; widzimy jak to stworzył, uformował na naszych oczach. Ale każdy gest Henryka ma nieskończone, natychmiastowe konsekwencje. Jego nieufność czyni rodziców wątpliwymi, jego hołd zamienia uczczonego ojca w króla, lęk innych czyni go tyranem, nieufność innych czyni go zdrajcą. Pozornie ma nieskończoną władzę nad innymi. Właściwie inni go formują, deformują, popychają, określają. Jest tak i tak. Jedno i drugie jest prawdą.
Fronczewski jako Henryk cały czas śledzi, obserwuje i podgląda siebie równie jak innych. Jak działa pod dyktando i jak dyktuje formy. Prowadzi grę z ojcem, że światem, z Pijakiem i ze sobą. Gra z Pijakiem jest prawie grą ze sobą. W grze ze sobą pytanie brzmi: jak daleko może zaprowadzić mnie gra z innymi? Może zaprowadzić do końca, do śmierci. Ta gra nie ma granicy. Człowiek jest nieskończenie poddany innym i ma nieograniczoną władzę nad innymi. I jest to jedyna gra jaka istnieje w świecie ludzkim. Ideologie, rodziny, wojny są tą samą grą, która się rozrasta, potęguje do szalonych, irracjonalnych rozmiarów.
"Ślub" pokazuje to okrutne i pełne bliskości jakby już erotycznej, mordercze i konieczne szczepienie ludzi z ludźmi. Pokazuje pijaństwo jakim jest utożsamienie się bez reszty z sobą w oczach innych, z rolą społeczną; zatratę osobowości w formie. To kościół Pijaka: tak się upija ojcowską władzą ojciec, biskupem Pandulf, tak do końca, bez reszty i do zatracenia upija się matką matka Ryszardy Hanin. Czy ty nie możesz mówić do mnie jak człowiek prywatny, pyta Henryk Ojca. Nie, nie może. Ale Henryk chce nad rolą, nad formą zapanować, nie upiwszy się formą, synem, królem, tyranem, żołnierzem, chce być poza rolą społeczną jeszcze "człowiekiem prywatnym", chce wykonać choć jeden własny i nie podyktowany przez nikogo, a więc zupełnie wolny gest. Jedyny wolny gest Henryka to zaproponowanie Władziowi, by się zabił. I Władzio się zabija. Całkowita wolność w międzyludzkiej grze okazuje się całkowitym zniewoleniem innego, tego najbardziej wolnego dotąd, bo młodszego, nieufor-mowanego jeszcze. Człowiek, który chce być wolny do końca, jest skazany do końca. Może już być tylko tyranem innych, mordercą, katem. W międzyludzkiej grze nie wolno wygrać i nie ma z niej wyjścia. Gombrowicz nie szuka ani wyjścia ani wolności. Razem z Henrykiem śledził co stwarza, co się dzieje pomiędzy nim a tym, co stworzone. Starał się pokazać tyle, ile widział, przekazać, ile mógł, iść tak daleko jak tylko można i z maksymalną konsekwancją. Teraz każdy może tę historię śledzić i iść z nim razem tak daleko, jak może, dokąd rozumie. Może odegrać sobie jeszcze raz to wszystko dokąd się da. Czy do oddania hołdu ojcu? Czy do uwolnienia się od ojca i jego detronizacji? Do zdobycia władzy? Do zamknięcia się w formie, w roli społecznej tego, który włada innymi? Czy dalej jeszcze, do szukania możliwości wyzwolenia się od innych, szukania możliwości własnego tylko, wolnego gestu? Czy do przyjęcia odpowiedzialności za to poszukiwanie do skazania się jak Henryk w samym finale? Jeszcze dalej? "Ślub" można grać dalej, można urwać w dowolnym miejscu. Jest w tej chwili we władaniu każdego widza.