Artykuły

Schować się w teatrze

- Tylko w teatrze można poczuć prawdziwy smak zawodu aktorskiego. O magii stanowi ulotność tego, co robimy. Każdy spektakl jest odrębnym, niepowtarzalnym zdarzeniem - mówi JOANNA TRZEPIECIŃSKA, która 7 września kończy 48 lat.

Widzowie znają ją przede wszystkim jako roztrzepaną i ekspresyjną Alutkę Kossoń z serialu "Rodzina zastępcza". Joanna Trzepiecińska w 1988 r. ukończyła warszawską PWST i od tamtego czasu jest aktorką warszawskiego Teatru Studio. Jest także absolwentką szkoły muzycznej w klasie fortepianu i fletu.

Za rolę Marty w filmie "Nad rzeką, której nie ma" Andrzeja Barańskiego została wyróżniona Złotą Kaczką, prestiżową nagrodą dla najlepszej aktorki roku przyznawaną przez czytelników miesięcznika "Film". Potem brawurowo zagrała Anię, gosposię doktora Pasikonika w "Sztuce kochania" Jacka Bromskiego i młodą emigrantkę wychodzącą za mąż dla obywatelstwa w "Papierowym małżeństwie". Uważa jednak, że najciekawsze role zagrała w teatrze. Były to m.in.: Nina Zarieczna w "10 portretach z Czajką w tle" i Helena w "Wujaszku Wani" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, a także Celimena w "Mizantropie". Ma także na koncie monodram "Amerykańska papieżyca" Esther Vilar. W Teatrze Telewizji zagrała Dunię w adaptacji "Zbrodni i kary" w reżyserii Leszka Wosiewicza, a w Teatrze Polskiego Radia Maszę w "Trzech siostrach" i Nastasję Filipowną w "Idiocie".

Jest żoną pisarza Janusza Andermana. Mają dwóch synów w wieku przedszkolnym - Wiktora i Karola.

Rz: Od skończenia studiów gra pani w tym samym teatrze - warszawskim Studio. Czy to nie nużące?

- Grałam gościnnie również w innych teatrach. Jestem z pokolenia aktorów, dla których bycie w teatrze było faktem oczywistym. Ale po latach różnych doświadczeń myślę, że bycie w zespole ma sens tylko wtedy, jeśli na czele stoi wspaniały przewodnik - wybitny artysta bądź świetny menedżer. Na pewno musi to być ktoś, kto potrafi wziąć odpowiedzialność za grupę. Kiedy rozpoczynałam pracę w Studiu, dyrektorem był, dziś już nieżyjący, Jerzy Grzegorzewski. Twórca porywający. Otwierał przed aktorami przestrzenie wyobraźni, w które sama nigdy pewnie bym się nie zapuściła. Kiedy dołączyłam do zespołu, miałam małe wyczucie tego rodzaju teatralnej formy. Toteż na początku wszystko wydawało mi się zagadkowe, niezrozumiałe, zupełnie inne niż to, czego uczono nas w szkole. Ale to był świat pasjonujący. Pełen urody, abstrakcyjnego poczucia humoru. Świat mistrzowskich kreacji Marka Walczewskiego. To fascynujący okres mojego życia zawodowego. I choć tamtego teatru już nie ma... w teatrze być trzeba.

Po co?

- Bo tylko w teatrze można poczuć prawdziwy smak tego zawodu. O magii stanowi ulotność tego, co robimy. Każdy spektakl jest odrębnym, niepowtarzalnym zdarzeniem. Co wieczór dajemy życie granej postaci i sami dzięki powtarzalności spektakli idziemy drogą tego stworzonego przez nas bytu. Jest w tym tajemnica, finezja, na którą trudno pozwolić sobie poza teatrem. Bo przecież nie sztuka przez duże S jest celem działań komercyjnych serwowanych przez stacje telewizyjne. W nich chodzi o rozrywkę.

Dlaczego zatem przyjęła pani rolę Alutki w "Rodzinie zastępczej"?

- Bo nigdy wcześniej nie grałam takiej roli. Rzadko role charakterystyczne powierza się aktorce o emploi amantki. Szczerze mówiąc, kiedy pierwszy raz pojawiłam się na planie, nikt nie zachwycił się moją propozycją grania grubą kreską, bo serial grany był raczej realistycznie. Alutka na tym tle jakby się z choinki urwała. Ale scenarzyści tego serialu z talentem pisali kolejne odcinki, dzięki czemu ta "trzepnięta" postać z epizodu rozwinęła się do dużej roli.

I zaczęła zabierać coraz więcej czasu...

- Tak. Ale nigdy nie miałam poczucia, że jest to czas stracony. Dlatego, że wiele się dzięki tej roli nauczyłam. Każdy odcinek jest zamkniętą całością. Dzięki temu wiem, do czego zmierzam, gdzie jest pointa. To przypomina bardziej pracę nad rolą w teatrze niż w telenoweli. Lubię grać tę postać i cieszę się, że w rankingu postaci serialowych przeprowadzonym przez "Film" tak wysoko została oceniona.

- W 1991 roku, kiedy pani kariera nabierała gwałtownego przyspieszenia i została pani m.in. wyróżniona Złotą Kaczką, nie brała pani pewnie pod uwagę, że będzie kiedyś grała w serialu...

Moje życie zawodowe rozpoczęło się od serialu. To była "Rzeka kłamstwa" w reżyserii Jana Łomnickiego. Ale trudno porównać tamten debiut z tym, co robi się dzisiaj. Zmieniły się czasy, zmieniły się seriale A także funkcja i rola aktora w społeczeństwie. Kiedy wybierałam ten zawód - a było to po stanie wojennym - aktorów podziwiało się nie tylko na scenie.

Ważna była ich postawa w tym trudnym czasie, istotne było, co mają do powiedzenia. Część z nich stanowiła elitę kulturalną kraju. To mi bardzo imponowało. Przynależność do tego świata kojarzyła mi się z sukcesem.

Dziś wyznacznikiem sukcesu dla wielu młodych ludzi są pieniądze.

Od kiedy zaczęły się zmiany?

- Od nastania wolności, zachłyśnięcia się Zachodem. Wtedy, na przykład, granie w koprodukcji było nobilitacją - nawet jeśli to był film klasy C. To imponowało także krytykom filmowym. Przyszła fascynacja kinem komercyjnym. Popkulturą. Pamiętam, jak Grzegorzewski zrobił wtedy "Dziesięć portretów z czajką w tle". Grałam w tym przedstawieniu Ninę Zarieczną - rolę marzenie każdej aktorki. To był udany spektakl. Ale publiczność nie chciała na niego przychodzić. Wypełniała sale kinowe, w których królowało kino akcji. Trzeba było czasu, by widzowie znowu zatęsknili za bardziej wyrafinowaną sztuką. Tutaj muszę od razu zastrzec, że nie mam pretensji do losu, że tak się stało. Ale przyznaję, że zajęło mi trochę czasu zrozumienie, że mój zawód ma służyć widzowi. A to oznacza granie czasem w ekskluzywnych, niszowych produkcjach, innym razem w przedsięwzięciach komercyjnych. Balansowanie między byciem komediantem a byciem aktorem bywa karkołomnym zadaniem. Wymaga charakteru i umiejętności zawodowych. Żeby się nie skiepścić. Nie "psują sobie ręki" tylko najlepsi.

Wtedy na rok wyjechała pani do Londynu. Dlaczego?

- Bo po "Papierowym małżeństwie" znalazłam się w prestiżowej angielskiej agencji i postanowiłam spróbować swoich sił na tamtym rynku. Dwukrotnie wygrałam przesłuchania, ale nie przebrnęłam przez barierę urzędniczą. Odmówiono mi pozwolenia na pracę.

To było duże rozczarowanie?

- Raczej cenne doświadczenie. Cieszę się, że podjęłam tę próbę. To nie był najgorszy zimny prysznic, jaki mi się w życiu przydarzył. Pamiętam, jak w okresie dużej medialnej popularności wpadłam do bufetu szkoły teatralnej i Mariusz Benoit, który był moim profesorem, powiedział: "lepiej weź się do roboty, bo obfotografują cię dziesięć razy na okładkach i do lamusa pójdziesz". To zdanie powraca do mnie w koszmarach sennych. I zwykle czuję się zaniepokojona, kiedy ktoś chce ze mną przeprowadzać wywiad i robić zdjęcie na okładkę. Szczęśliwie liczbę dziesięciu okładek już przekroczyłam.

Co panią sprowokowało do udziału w programie "Jak oni śpiewają"?

- Agata Młynarska, zapraszając mnie do udziału w nim, użyła argumentu, który zrobił na mnie wrażenie: "Mój tata uważa, że dobrze byłoby, żeby ludzie się dowiedzieli, że umiesz śpiewać". Zawsze liczyłam się ze zdaniem Wojciecha Młynarskiego. I cieszę się, że go poznałam, że mogłam z nim współpracować.

Nigdy nie uczyłam się śpiewu, ale całe życie uczyłam się muzyki. Jestem wymagającym słuchaczem, toteż byłam przekonana, że to program nie dla mnie. Jestem krytyczna wobec własnych umiejętności i wiem, że zawód piosenkarki wymaga mnóstwa pracy, talentu. Ale cieszę się, że się zdecydowałam, choć muzyka pop i ta estetyka nigdy nie była mi bliska.

Toteż tym większym wyzwaniem była praca nad repertuarem, po który w innych warunkach raczej bym nie sięgnęła. Wielką przyjemność czerpałam z codziennego trenowania, obcowania ze świetnymi muzykami. A szczególną frajdę miałam wtedy, kiedy w powszechnie znanej piosence udało mi się odbiec od oryginału, znaleźć coś własnego. To były dla mnie najcenniejsze chwile, choć jury zwykle nie podzielało mojego twórczego entuzjazmu. Ale ja wolę robić coś po swojemu, albo nie robić wcale. To mi się wydaje ciekawsze niż bycie gorszą od oryginału kopią.

Jest pani w luksusowej sytuacji, skoro mówi - chcę, to robię, jeśli nie - odmawiam.

- Nie odczuwam wewnętrznego- przymusu wykonywania tego zawodu za wszelką cenę. Być może nie jestem rasową aktorką. Ale nigdy nie miałam poczucia, że ten zawód jest jedyną rzeczą, jaką mogę wykonywać. Wręcz przeciwnie, jest tyle innych pasjonujących dziedzin. Aż strach pomyśleć, ile nas omija przez to, że żyje się tylko raz. Toteż kiedy odnoszę sukcesy, to oczywiście raduję się, ale kiedy ich brak, to aż tak bardzo nie cierpię.

Być może dlatego, że traktuję swą pracę jak podróż, w której muszą się zdarzyć i zachwyty, i rozczarowania. A wartość tkwi w trudzie przemierzania tej drogi. W tym sezonie zdarzają się na niej przystanki, które dają mi wiele satysfakcji. Właśnie na rynek weszła płyta z kolędami i pastorałkami Bogdana Loebla i Włodzimierza Nahornego, na której śpiewam obok Grzegorza Markowskiego, Janusza Szroma, wokalisty jazzowego Zaproszenie do tego projektu to dla mnie wielki zaszczyt. A na wiosnę będę pracować w teatrze Polonia z Andrzejem Sewerynem, z czego się bardzo cieszę. Jak mawiał Forrest Gump - "życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, na jaką trafisz". No cóż, być może jestem mało wymagająca, ale mam wrażenie, że nie mogę narzekać, trafiają mi się prawdziwe delicje.

Joanna Trzepiecińska w tym tygodniu w filmie "Sztuka kochania" (TVP 2, piątek, godz. 22.30), w serialu "Rodzina zastępcza" (Polsat, niedziela, godz. 17.45, Polsat 2, piątek, poniedziałek - czwartek, godz. 23.30) i w programie "Jak on śpiewają" (Polsat, sobota, godz. 20.00).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji