Artykuły

Smętnie i mętnie o patologiach rodzinnych

"Terminal 7" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.

Premiera w Teatrze Narodowym - Andrzej Domalik po raz trzeci sięgnął po współczesny dramat Larsa Noréna. Inscenizacja "Terminalu 7" to reżyserska wpadka.

Lars Norén jest nieodrodnym dzieckiem skandynawskiej dramaturgii spod znaku Ibsena, Strindberga i filmów Bergmana. Teksty Noréna, po części autobiograficzne, to na ogół nieprzebierające w środkach psychodramy, w których obnaża on naturę zaburzonych i nietrwałych związków międzyludzkich. W "Jesieni i zimie" ukazał pozory więzi łączących rodziców z dziećmi i rodzeństwa między sobą, a w "Miłości - to takie proste" - całkowity rozpad dwóch par małżeńskich, z zawodową rywalizacją, kompleksami i niespełnieniem w tle.

Obie te sztuki Domalik wystawił w Warszawie - pierwszą w 1999 r. w Teatrze Dramatycznym, a drugą w 2003 na Scenie Prezentacje. Można je zainscenizować lepiej lub gorzej, pozostaje jednak faktem, że to popłuczyny po pierwowzorach wspomnianych dramaturgów czy - w przypadku "Miłość - to takie proste" - Albee'ego.

Norén musiał mieć tego świadomość. Wkrótce zradykalizował się społecznie do tego stopnia, że do udziału w sztuce "7.3" zaprosił więźniów. Przy okazji przedstawienia jeden z nich podzielił się ze struchlałymi widzami swymi neonazistowskimi poglądami, a następnie z niektórymi kamratami nie powrócił za kraty z przepustki. Kilka dni później tak pozyskani aktorzy dokonali napadu na bank, pozbawiając życia dwóch ścigających ich policjantów.

Od społecznych neuroz wrócił więc Norén do drążenia zawiłości czy wręcz patologii w życiu przeciętnej współczesnej rodziny. Tak powstał cykl jednoaktówek pod wspólnym tytułem "Terminal", oznaczającym zwrot ku sprawom ostatecznym, co w przypadku autora urodzonego w 1944 r. może się wydać lekko przedwczesne.

W porównaniu z wymienionymi utworami Noréna - czy znaną już u nas sztuką "Noc jest matką dnia", gdzie wracał do bolesnych dziecięco-młodzieńczych przeżyć związanych z chorobą alkoholową ojca - "Terminal 7" to nafaszerowane ponurą pseudopsychologią i mętną metafizyką popłuczyny popłuczyn. Dziw bierze, że doświadczony reżyser Domalik dał się nabrać na takie plewy.

Pokazał bohatera powracającego po latach do domu, który opuścił jako młodzieniec, nie mogąc znieść panujących w nim stosunków. Na czym one polegały? Z odartych z wszelkiej narracyjnej celowości banalnych wypowiedzi, tajemniczo urywanych w pół słowa, dziwnie nie wiadomo.

Jednego Syna gra dwóch aktorów w różnym wieku (Mariusz Bonaszewski, Paweł Paprocki). Przyjeżdża on do domu, żeby pożegnać się z umierającą, podobnie rozdwojoną Matką (Halina Skoczyńska, Beata Ścibakówna). Ojciec (Artur Żmijewski) jest wciąż jeden, a Córka (Anna Grycewicz) to zarazem także Jena, osoba swego czasu bliska bohaterowi.

Jednym słowem nad całym tym konceptem dramaturgicznym unosi się mgiełka schizofrenii, która udzieliła się tej zawiłej inscenizacji. Wszyscy zdają się tu wzajem niemiłosiernie męczyć i dręczyć mało zrozumiałymi podejrzeniami, pretensjami, żalami, choć nie do siebie.

Ponieważ nie da się budować na samych niedopowiedzeniach, mimo samozaparcia aktorów - grających wypisy z ogólnej teorii niemożności porozumienia - reżyser niczego interesującego nie zaproponował. Ani nas nawet nie zdołował. Nuda na szóstkę snujów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji