Wędrówka jest moim przeznaczeniem
- Bardzo jasną stroną jest przesłanie tekstu. To nie jest o śmierci czy o umieraniu, dla mnie "Terminal 7" jest podpowiedzią. Treść wskazuje na piękne uczucia: miłość, czułość, bliskość i namawia do codziennej pamięci, że one w nas są i nie warto ich zaniedbywać... - mówi aktorka HALINA SKOCZYŃSKA przed premierą w Teatrze Narodowym w Warszawie.
Przez całe lata kojarzona była z teatrem Wrocławia, Poznania i Łodzi. Teraz wybitna aktorka zadomawia sie w Warszawie przygotowując rolę w "Terminalu 7" Norena na narodowej scenie.
Po raz drugi spotyka się pani z dramaturgią Larsa Norena. Osiem lat temu wystąpiła pani w "Jesieni i zimie" w reżyserii Piotra Tomaszuka w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.
Halina Skoczyńska: Dramaty Larsa Norena dotykają spraw rodziny, ale nie da się porównać moich doświadczeń wyniesionych z pracy nad "Jesienią i zimą" z przedstawieniem w Teatrze Narodowym. Minęły lata, Noren już pisze inaczej, zmienił się teatr, zmieniłam się ja.
Świat Norena zdominowany jest przez ciemność, ból, cierpienie. Czy próbowała pani odkryć jego jasną stronę?
- Odpowiem z pozycji widza i czytelnika tego dramatu. Bardzo jasną stroną jest przesłanie tekstu. To nie jest o śmierci czy o umieraniu, dla mnie "Terminal 7" jest podpowiedzią. Treść wskazuje na piękne uczucia: miłość, czułość, bliskość i namawia do codziennej pamięci, że one w nas są i nie warto ich zaniedbywać... Po latach bilans może nam wyjść na "mniej niż zero". Wtedy z reguły jest za późno.
Forma dramatu Norena jest ogromnym wyzwaniem dla aktorów. Jak pracuje pani nad tą rolą?
- Nie jest łatwo, ale sam Noren przyznaje się do trudności w pisaniu tego cyklu dramatów. Autor namawia do formy introwertycznej i spróbuję go posłuchać, bowiem jest niezwykle interesująca. Chciałabym zobaczyć takie przedstawienie. Ono nie pozwala chowanie się za oczywiste emocje. Być może wyszłabym z teatru smutna, ale na pewno - smutna inaczej.
Najważniejszym dla pani autorem pozostaje Czechow.
- Historia moich zmagań z rosyjskim dramaturgiem zaczęła się od sromotnej porażki na studiach. W krakowskiej Szkole Teatralnej profesor Jerzy Jarocki obsadził mnie jako Maszę w "Trzech siostrach". Tak bardzo nie radziłam sobie z tą rolą, że czuję wstyd do dziś. Nie sprostałam spotkaniu z pedagogiem Jarockim. Uciekłam na inny rok wydziału aktorskiego, ale wtedy przyrzekłam sobie dorosnąć do Jarockiego i do Czechowa. Moje pierwsze marzenie teatralne spełniło się. Po latach Jerzy Jarocki zaprosił mnie do roli Generałowej w obu wersjach swojego "Płatonowa" oraz Heleny w "Wujaszku Wani" w Teatrze Polskim we Wrocławiu.
Przyznała pani w jednym z wywiadów, że "Czechow ma znaczenie terapeutyczne"?
- Praca w teatrze jest pewną formą terapii. Czechow doskonale rozumiał kobiety, które cudownie stwarzał w swoich dramatach. Ja miałam szczęście je poznać. Dlaczego nie skorzystać z tej okazji? Dlaczego tylko tyle dawać i oddawać dla tych ról? Trochę zdrowego egoizmu nie zaszkodzi. Przy okazji moich Czechowowskich kobiet sporo sobie wyjaśniłam, zrozumiałam niespełnienia, nabrałam dystansu do smutku, a czasem nawet do radości. Nie naginałam ani życia do roli, ani roli do życia. Jestem ciekawa ludzi, co bardzo pobudza wyobraźnię. Pewne role przychodziły do mnie w odpowiednim czasie. Na przykład Raniewska z "Wiśniowego sadu" w reżyserii Pawła Miśkiewicza. Gdybym miała grać ją dzisiaj, byłaby to opowieść o zupełnie innej kobiecie. Cieszę się, bo tamten moment był właściwy dla tej roli.
Przyznała pani, że musiała pozrywać wiele plastrów z ran, aby zagrać Raniewska.
- To żadna tajemnica. W pewnym wieku każda kobieta ma co zrywać. Nie chciałam tą rolą zakłamywać rzeczywistości.
Swoje najważniejsze role zaczyna pani grać od lat 90.
- Rzeczywiście, na początku tamtej dekady Jerzy Jarocki wydobył mnie z anonimowości naszej niszowej sztuki. Zostałam zauważona. Ale czy wygrałabym przesłuchanie do roli w "Płatonowie" Czechowa, gdybym nie przeszła wcześniej cierpliwie i świadomie mojej drogi? Grałam cały czas ważne role z wielkiego repertuaru. Czechow, Dostojewski, Ibsen, Genet, Słowacki, Witkacy są moim aktorskim szczęściem.
Zagrała pani ponad 80 ról we Wrocławiu, Poznaniu, Łodzi. Teraz występuje pani na scenie Narodowego...
- ... i tutaj spełnia się moje kolejne marzenie - Scena Narodowa. Zmierzałam w myślach nie do stolicy, ale konkretnie do tego miejsca. Nieustannie dążę do ciekawych spotkań i poznawania indywidualności, wędrowanie jest wpisane w mój zawód. W 1995 roku Eugeniusz Korin zaangażował mnie do roli Arkadiny w "Czajce" Czechowa w Teatrze Nowym w Poznaniu i od tamtej pory rozpoczęłam etap artystycznych podróży. To był świadomy wybór. Bardzo cenię sobie te poszczególne stacje na drodze do stolicy.
Zawsze wracała pani do Wrocławia...
- ... i wracać będę. To jest moje miasto i tak zostanie. Opuściłam jedynie Teatr Polski we Wrocławiu.
Mocno wpisała pani teatr w swoje życie. Nie żałuje pani?
- Kiedy rozstaję się z przyjaciółmi, mówię żartem: "Cześć, jadę odpoczywać w pracy!". W teatrze nabieram dystansu do problemów, z którymi mierzę się w życiu osobistym. Tutaj dojrzałam, teatr otworzył moje oczy i uszy, jest w pewnym sensie moim życiem.
Czy ma konkurencję?
- Tak, ma i to bardzo poważną! Mojego syna Szczepana. Dla niego mogłabym rzucić teatr bez wahania.