Artykuły

Z troski o obywatela

I tak oto otrzymujemy paradoks - zrodzony z obywatelskiej troski spektakl łatwy, prosty i obywatelsko niewymagający - o "Czarownicach z Salem" w reż. Izabelli Cywińskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

"Czarownice z Salem" Arthura Millera w reżyserii Izabelli Cywińskiej to pierwsza premiera Teatru Powszechnego pod wodzą nowego dyrektora, Jana Buchwalda. Nowe wydają się również stosunki panujące w zespole, bo po sprawie pamiętnego "manifestu" teatr potrzebował być może spektaklu, który byłby okazją do znalezienia ogólnego porozumienia, w którym młodzi aktorzy zagraliby razem ze starszymi i w którym wzięłaby udział większość zespołu. "Czarownice" są takim spektaklem bez wątpienia. Odświeżenie zespołu swoją drogą, a jakość artystyczna jednak swoją - bo od której strony nie patrzeć na najnowsze przedstawienie Cywińskiej, wydaje się ono zbyt proste, zbyt łatwo poprzestające na zadawaniu chwytliwych, quasiobywatelskich pytań, prezentujące zbyt jednowymiarowe postaci i wykorzystujące zbyt prostolinijne rozwiązania.

Przestrzeń gry wygląda mniej więcej tak, jakby połączyć "Dziady" Swinarskiego i "Bachantki" Warlikowskiego - publiczność przecina długi, dosyć szeroki podest dla aktorów, część widzów siedzi dodatkowo po obu stronach samej sceny, bokiem do widowni. W związku z tym tak aktorzy, jak i widzowie są w każdym momencie spektaklu obecni zarówno w przestrzeni oglądających i przestrzeni oglądanych. Podważanie oczywistego teatralnego podziału pozwala na wprowadzenie nowego rozgraniczenia, przeprowadzonego tym razem wyłącznie między widzami - rozdzielonymi podestem, samą sceną, czy też granicą między sceną a widownią. Nie oglądamy więc tego samego spektaklu, bo przyjmujemy różne perspektywy - nasze spojrzenie jest w tej sytuacji zsubiektywizowane, wartościuje i ocenia niezależnie od nas. Zabieg ten, wtórnie obrazujący sensy sztuki, przypisuje podzielonym widzom dokładnie przeciwstawne racje - prawda ma tymczasem leżeć oczywiście po środku, w kompromisie, w znaczeniu rozgrywanego pomiędzy oglądającymi spektaklu, którego podstawowym tematem jest sprzeciw wobec legitymizacji płynącej z określonej ideologii.

Cywińska pozostawia napisaną przez Millera historię bez zmian - grupa dziewczyn w osiemnastowiecznym Salem zostaje przyłapana na satanistycznych obrzędach. By nie zostać oskarżone o czary, same zaczynają oskarżać - w małym miasteczku rozpętuje się piekło, na światło dzienne wychodzą tłamszone w purytańskiej codzienności lęk, nienawiść, hipokryzja i obłuda. O czyimś dobrym imieniu decyduje już tylko przypadek, oskarżony o konszachty z diabłem może być każdy, a wyplątać się z tego przed współpracującym z miejscowym pastorem sędzią można tylko na zasadzie paradoksu - zaprzeczenie oskarżeniu wiedzie na szafot, przyznanie się do rzekomej winy pozwala wrócić na wolność. Rozumowanie sędziego Danforth'a (Zbigniew Zapasiewicz) jest nie do zbicia - na co oskarżonemu adwokat, skoro siły pozaziemskie są niewidzialne, wystarczy oskarżyciel, o którego prawdomówności stwierdzić sam oskarżony. Bardziej zresztą niż na sprawiedliwości, zależy mu na zachowaniu powagi urzędu i płynącego z niego status quo, dla którego jest gotów wysłać na śmierć i "dziesięć tysięcy osób". W misji zachowania porządku dzielnie sekunduje mu pastor Harris (Kazimierz Kaczor), który w obejmującym całe miasteczko procesie upatruje szansy na umocnienie swojej pozycji w parafii. Prawo sądownicze wespół z prawem boskim tworzą ideologiczny monolit, perfekcyjnie działającą maszynkę kontroli wykorzystującą ludzkie lęki, słabości i zazdrości.

Taką maszynką był szczytnie antykomunistyczny maccartyzm (powód rozgoryczenia Millera i impuls do napisania "Czarownic z Salem") - i Cywińska wysyła na tym tle wyraźne sygnały odnoszące się do naszej rzeczywistości politycznej. "Czarownice" nie są jednak przedstawieniem teatru politycznego. Nie tylko dlatego, że faktycznej polityczności spektaklu nie charakteryzuje doraźna "broszurkowatość" (w związku z czym, swoją drogą, spektakl nie traci swojego kontekstu z powodu zmiany władz rządzących), ale również z powodu osamotnienia tych sygnałów w całym spektaklu, pozorującego polityczne zaangażowanie, a omijającego szerokim łukiem podjęcie poważnej dyskusji z rzeczywistością, o której próbuje opowiadać. Gdybyśmy nawet założyli, że polityczność przedstawienia opiera się na przywoływaniu partykularnych przykładów z bieżących wydarzeń w kraju - to Cywińska i tak zatrzymuje się w pół kroku. Dla przykładu - nowa władza w Polsce nie różni się ani o jotę od poprzedniej w kwestii zajmowania się problemem dyskryminacji kobiet: nie mamy w rządzie ministra/minister ds. równego statusu, zlikwidowana została sejmowa komisja ds. kobiet i rodziny itd. Cywińska ma do dyspozycji tekst mówiący między innymi o patriarchalnym podporządkowywaniu kobiet, ich niezależności, seksualności, prawie do równości intelektualnej i obyczajowej - a w ramach obywatelskiej przestrogi poprzestaje na aluzjach do agenturalnych rozliczeń i wojny na teczki. Mam wrażenie, że Piotr Cieplak w poprzedniej premierze Powszechnego, "Albośmy to jacy, tacy", potrafił załatwić to w jednej, krótkiej scenie walki na epitety, gdzie wyzywający się nawzajem mężczyźni padają na ziemię po usłyszeniu każdej kolejnej obelgi: wykształciuch, ekolog, pedał, Żyd. Cywińska mechanizmowi bezpodstawnych oskarżeń chwiejących społecznym porządkiem poświęciła sporą część politycznych skojarzeń zawartych w swoim spektaklu, płacąc za to m.in. właśnie poniechanym wątkiem feministycznym, płaskimi i nieciekawymi postaciami kobiet, w tym głównej bohaterki, Abigail Williams (Eliza Borowska), sprowadzonej do zawziętego i prostackiego, choć całkiem chytrego babsztyla.

Zawodzi również ujęcie "Czarownic" od strony filozoficzno-społecznej. Próba definiowania relacji między religią a wolnością, liberalnym państwem a dominującym w nim wyznaniem, próba odpowiedzi na bardzo aktualne pytanie o możliwość dialogu między np. fundamentalistycznym islamem a zachowującą pozory liberalnej demokracji zachodnią Europą - to wszystko kwestie wymagające przemyślanej dyskusji. Cywińska sygnalizuje zatroskanie niebezpieczeństwem fundamentalizmu, ideologii totalnej, państwowo-religijnym ustrukturalnieniem prawdy absolutnej - ale ponownie wystarcza jej samo zasygnalizowanie. W finale spektaklu nad sceną zawisa potężny, ciemny, niespokojnie falujący i połyskujący ekran. Odbija się w nim dzielący publiczność podest, który tworzy teraz wraz ze swym odbiciem ogromny krzyż. To dosadne podsumowanie scen, w których częstotliwość powoływania się na Boga jako rację ostateczną i bezdyskusyjną osiąga poziom absurdu i śmieszności. I choć jest w tym rozwiązaniu, pokazującym mroczną, milcząco wszechobecną ideologię, ogromna siła, to jest ono ponownie tylko wtórnym zobrazowaniem sensów padających na scenie słów. Uświadamia w gruncie rzeczy tylko niejasne poczucie zafascynowania autotelicznością tej ideologii, które zostaje zresztą rozbite nieznośnym nadęciem ostatnich chwil spektaklu - oto nagi, malowniczo spocony, spętany łańcuchami, wyłaniający się spod sceny w samym sercu iluzorycznego krzyża John Proctor (gościnnie Tomasz Sapryk). Waży racje, walczy z własnym poczuciem moralności, chce żyć, ale chce też zachować dobre imię; podpisuje fałszywe zeznanie, jednak w ostatniej chwili drze papier na kawałki, wybiera śmierć. Ogromna, pusta scena, nagi, samotny Proctor, jednocześnie wygrany i przegrany męczennik sprawy - jest pięknie i wzruszająco, tylko że poświęcenie właśnie jemu finału spektaklu jest jak zbyt górnolotne wezwanie do obywatelskiej odpowiedzialności, o tyle samo w sobie tandetne, co w kontekście całego spektaklu nieprzekonujące.

Mam wrażenie, że podstawowym błędem "Czarownic" jest zbyt mocne dychotomizowanie społeczeństwa, paradoksalnie odbierające mu możliwość mówienia samemu za siebie i ukazania jego mechanizmów, procesów. W zbyt oczywisty sposób poprowadzona jest linia między władzą a nie-władzą, zbyt wyraźnie pokazane są ofiary systemu i ich systemowi oprawcy, zbyt łatwe jest rozdzielenie dobrych od złych. Próbą rozbicia zerojedynkowej wyrazistości tego układu mogła być rola Krzysztofa Stroińskiego jako przyjezdnego pastora Hale'a, przechodzącego wraz z upływem czasu i kolejnymi bezpodstawnie zabijanymi ofiarami procesu wewnętrzną przemianę, ale aktor zbyt beztrosko prowadzi swoją postać, by oddać wagę tej przemiany. I tak oto otrzymujemy paradoks - zrodzony z obywatelskiej troski spektakl łatwy, prosty i obywatelsko niewymagający.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji