Artykuły

Nie jestem imitatorką ptaków

- Temat Bergmana jest uniwersalny: antagonizm w rodzinie, skomplikowana relacja między dwoma pokoleniami, matką i córką. Jestem bardzo ciekawa, jak dzisiejsza publiczność przyjmie naszą propozycję - o "Sonacie jesiennej" w reż. Eweliny Pietrowiak Teatrze Ateneum w Warszawie mówi EWA WIŚNIEWSKA.

Stanowczo zbyt rzadko pojawia się na scenie. EWA WIŚNIEWSKA powraca w "Sonacie jesiennej" Bergmana w warszawskim Teatrze Ateneum. Premiera 23 listopada.

Jaki jest pani ulubiony film Ingmara Bergmana?

Ewa Wiśniewska: "Tam, gdzie rosną poziomki". Bergman tworzy specyficzny nastrój. Pod przykrywką spokoju, taflą skandynawskiego lodu, kłębią się emocje i myśli, które dotykają najstraszniejszych zakamarków ludzkiej duszy.

Której z jego aktorek szczególnie pani zazdrościła?

- Zawsze pracował z wielkimi aktorami. Podziwiałam Ingrid Thulin, najbardziej za rolę w "Zmierzchu bogów" Viscontiego, ale i za kreację Karin w "Szeptach i krzykach", gdzie grała na poły wampiryczną, na poły ludzką bohaterkę, udręczoną niemożnością nawiązania więzi z drugim człowiekiem. Z perspektywy czasu doceniam Evę Dahlbeck, uwodzicielską i pełną witalności, zapomnianą dziś gwiazdę pierwszych filmów artysty.

Biografia Ingmara Bergmana może posłużyć do interpretacji jego dzieła. Wtedy postać Charlotty byłaby odbiciem samego reżysera...?

- Ten trop mnie nie interesuje. Nie mam przerostu wyobrażeń na temat moich możliwości, ale zawsze szukam własnej drogi. Nie jestem "imitatorką ptaków". Sama jestem córką i matką córki, przy budowie tej postaci korzystam też z życiowego doświadczenia.

Nie nawiąże pani do kreacji Ingrid Bergman w "Jesiennej sonacie"?

- W żadnym wypadku. Z pełną premedytacją nie wybieram się teraz na ten film, a widziałam go przed wielu laty. Do końca zacieram obraz, który pozostał mi po tamtym seansie.

Jaki sens ma przenoszenie scenariusza filmowego na scenę?

- Temat Bergmana jest uniwersalny: antagonizm w rodzinie, skomplikowana relacja między dwoma pokoleniami, matką i córką. Jestem bardzo ciekawa, jak dzisiejsza publiczność przyjmie naszą propozycję. Permanentny brak czasu i nieprawdopodobny pęd pozwala nam ledwie skupić się na sobie, w jeszcze mniejszym stopniu na naszych relacjach z drugim człowiekiem.

Co sprawia największą trudność w tej pracy?

- Długie Bergmanowskie monologi. W filmie kamera może ilustrować treść wypowiedzi, na scenie musimy polegać wyłącznie na sobie, pracujemy na twarzy własnej i partnera. Mogłabym intensywnie odbierać monolog koleżanki, ale odwróciłabym uwagę widza. Historia teatru zna takie przypadki, ale ja nie lubię aktorskiej szmiry. Z Dorotą Landowską, grającą Ewę, moją córkę, wyczuwamy się na scenie i nie wchodzimy sobie w drogę, kiedy próbujemy przekazać coś ważnego.

Córka oskarża matkę o egoizm i emocjonalne kalectwo, które spustoszyły życie uczuciowe kolejnego pokolenia. Co Charlotta ma na usprawiedliwienie?

- Nic jej nie broni, poza prawdziwą namiętnością do muzyki. Charlotta jest wybitną pianistką. Miłość do sztuki przesłoniła jej wszystko i okazała się zabójcza dla otoczenia, dla najbliższych. W sztuce osiągnęła najwyższą dojrzałość, a w życiu nie dorosła emocjonalnie. Moja interpretacja jest oskarżycielska, ale jako aktorka rozumiem, że można wszystko poświęcić sztuce.

Czy Charlotta spełnia się w sztuce?

- W finale dopuszcza do siebie myśl, że może już mieć niesłuszną ocenę samej siebie jako pianistki. To jest przerażające dla artysty. Świadomość Charlotty zaczyna budzić się w jednym z pierwszych monologów. "To boli. Boli. Boli. Zaraz, zaraz. To boli w taki sam sposób, jak w sonacie Bartoka część druga" - mówi. Zachowuje się jak aktor, który w ekstremalnej sytuacji życiowej znajdzie się przed lustrem i wnikliwie studiuje swoją mimikę, żeby, na przykład, powtórzyć później ten sam wyraz twarzy na scenie. Skojarzenie nasuwa się samoistnie, refleksja przychodzi później.

Pani też zdarzyła się taka sytuacja?

- Tak, i wiem, że to jest przerażające i chore.

Po raz pierwszy pracuje pani w teatrze z reżyserką z zupełnie innego pokolenia.

- Bardzo byłam ciekawa tego spotkania. Zobaczyłam "Pokojówki" Jeana Gene-a - egzamin reżyserski Eweliny w Teatrze Ateneum - zachwyciłam się nim i zaproponowałam współpracę. Rozumiemy się idealnie, chociaż niekiedy nasze motywacje poszczególnych stanów emocjonalnych są różne.

Od 25 lat jest pani aktorką Teatru Ateneum - sceny o konserwatywnym, ustalonym guście i estetyce. Nie tęskni pani za zawodowym przewrotem?

- Jestem otwarta, teatr nie zna granic, a ja ostrożnie feruję wyroki. 50 lat temu jazz był uznawany przez pokolenie moich rodziców za wybryk chorego umysłu, a dzisiaj jest klasyką. Czas weryfikuje wszystkie mody. Nie mogę tylko znieść przeświadczenia części młodych twórców, uważających, że cały świat zaczyna się od nich. Bez odwołania się do tradycji niczego nie można zbudować.

Czym jest ona dla pani?

- Nie zapominam, że ponad 40 lat pracy aktorskiej służyło pogłębieniu mojej wiedzy i psychiki. Teatr jest moją wielką miłością, nawet jeżeli czasami nieodwzajemnioną. Uprawianie tego zawodu oznacza wierność sobie i podstawowym zasadom budowy roli, których nauczyłam się w szkole teatralnej. Profesor Aleksander Bardini pytał zawsze: "Po co, dziecko, wychodzisz na scenę?". Jeżeli bez żadnego powodu, to lepiej od razu z niej zejść i nie zawracać widzom głowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji