Artykuły

Chadzam małymi kroczkami

- Zawsze starannie się przygotowuję, zanim wejdę w charakter i fizyczność postaci. Czasem moje dzieci pytają, czemu skaczę jak zając. Bo właśnie przygotowuję rolę zająca! Przy Piłeczce turlałem się z myślami, bo nie mogłem znaleźć jej charakteru. Po wielu, wielu próbach udało się - mówi KRZYSZTOF TYNIEC, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

Krzysztof Tyniec: aktor wszechstronny. Król dubbingu. Prywatnie skromny, uroczy, z klasą. Długo nie miał czasu na ten wywiad, za co przepraszał ujmująco, jak nikt. Na życie patrzy z filozoficznym dystansem, choć akurat dla niego okazuje się ono wyjątkowo łaskawe.

Koledzy mówią o Panu: profesjonalny, skromny, pracowity.

- Mam dobrych kolegów! (śmiech)

Skąd te cechy?

- Z szacunku dla pracy i dla innego człowieka. Z genów i z wychowania.

Urodzony w Nowej Rudzie, wychowany w Zgorzelcu. Ślązak?

- Dolnoślązak absolutny! Pamiętam, tam gdzie mieszkałem, ludzie, idąc do pracy, w ogóle nie zamykali mieszkań. A jeśli już, klucz wkładało się pod wycieraczkę. Wszyscy to wiedzieli. Na korytarzu stały buty, na szafce obok zostawiało się zakupy. Nikt nigdy nikogo nie okradł. Nowa Ruda była miastem górniczym. Jak coś na kopalni się stało, to te matki i żony natychmiast biegły. Kopalnia łączyła miasto, ono było solidarne. Z dzieciństwa pamiętam atmosferę absolutnej, bezinteresownej życzliwości.

Marzeniem Pana mamy było, by został Pan sztygarem. Taty, by przejął po nim restaurację i hotel. A Pan w sekrecie zdał na aktorstwo...

- Ojcu wyjawiłem tylko tyle, że jadę do Warszawy. Gdy wróciłem i powiedziałem: "Jestem studentem pierwszego roku akademii teatralnej", nie był zachwycony. "No toś sobie narobił!" - westchnął. Mama się ucieszyła.

A gdyby się wtedy nie udało?

- Miałem dwie ciągoty. Pierwsza to archeologia. Mama pracowała na kopalni, a jej syna fascynowały kopaliny (śmiech). Byłem ciekaw świata, zresztą nadal jestem; marzył mi się Egipt, chciałem odnaleźć grób Tutenchamona. Interesowałem się też medycyną, jeszcze na początku szkoły średniej. Czułem, że wybrałbym psychiatrię, może dlatego, że pasjonowałem się psychologią. Myślałem: to coś dla mnie.

Co Pan woli: niedomiar czy przesyt?

- Niebezpiecznie jest przedobrzyć. Trzeba być też czujnym w tym, co się robi, i nigdy nie popadać w rutynę. W Teatrze Ateneum po raz 424 gramy "Kolację dla głupca". Łatwo byłoby odtwarzać ten spektakl jak z taśmy magnetofonowej. Proszę jednak mi wierzyć: to przedstawienie za każdym razem jest trochę inne.

To spektakl kultowy! Tak jak Pignon, którego Pan gra. Jak go Pan wymyślił?

- Rolę konstruowałem 2 miesiące. Drobiazgowo. To kompilacja trzech znanych mi postaci: sporo tu mojego polonisty z technikum, trochę - kierownika literackiego Ateneum. A sposób poruszania pożyczyłem od mojego nauczyciela fizyki. Cieszy mnie ogromnie, że to się udało.

"Ugotował" Pan kogoś na scenie?

- Nigdy świadomie. W "Kolacji..." czasem z Piotrem Fronczewskim nie wytrzymujemy rozbawienia. Bardzo to lubimy. Ale pamiętam, gdy w Teatrze Współczesnym robiliśmy "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Grałem tam epizod: zeznawałem w sądzie. Raz pomyślałem: skoro mam do wypowiedzenia cztery kwestie, to je przedłużę. I... zacząłem się jąkać. "Wy-wy-sso-oki sssssą-dzieee...". Kwestyjkę, która trwa minutę, rozciągnąłem do trzech. Koledzy, a było ich na scenie kilkunastu, byli zaskoczeni. Odwrócili się tyłem do publiczności, bo nie mogli zachować powagi. Było tylko widać, jak trzęsą się im ramiona (śmiech).

Pan zabiega o role czy czeka na nie?

- Nigdy o nic nie prosiłem. Dość wcześnie, jako student szkoły teatralnej, zacząłem grać te wielkie role: Hamleta, Wierchowieńskiego w "Biesach". Potem, przez 5-6 lat, chciałem grać cokolwiek, ale dostawałem tylko epizody.

Bolało?

- Zawsze boli. Nigdy jednak nie miałem pretensji do reżysera. Skoro cię, Tyniec, nie obsadzają w tym teatrze, szukaj sobie miejsca w innym! Byłem w pięciu. Aż wreszcie znalazłem swój.

Teraz szykuje się Pan do roli w angielskim filmie. Jego reżyser wypatrzył Pana w "Tańcu z Gwiazdami".

- To komedia romantyczna. Ona jest Polką, on Anglikiem. A ja będę im pomagał. Popląsam trochę. W scenariuszu była to normalna rola. Ale kiedy spotkałem się ze scenarzystą, bacznie mi się przyglądał. Powiedział: "Teraz będę pisał pod ciebie".

Jest Pan mistrzem dubbingu. Słyszałam, że przy ustalaniu obsady głosowej prędzej czy później i tak pada: "Dzwońcie po Tyńca".

- Bez komentarza (śmiech).

Nie każdy potrafi wcielić się w piłkę w "I Ty możesz zostać bohaterem"!

- Zawsze starannie się przygotowuję, zanim wejdę w charakter i fizyczność postaci. Czasem moje dzieci pytają, czemu skaczę jak zając. Bo właśnie przygotowuję rolę zająca! Przy Piłeczce turlałem się z myślami, bo nie mogłem znaleźć jej charakteru. Po wielu, wielu próbach udało się.

Jaki jest Krzysztof Tyniec prywatnie?

- Jest przyjacielem ludzi, ale szalenie wymagającym. Nie należy do tych, którzy mają wielu przyjaciół, choć ostatnio to się zmieniło. Kiedyś wymagałem od siebie i innych absolutnej lojalności. Myślę, że trochę przesadzałem. Dziś uważam, że trzeba być bardziej elastycznym i tolerancyjnym. Zanim się człowieka oceni, trzeba pomyśleć nim, a nie: sobą o nim. Kiedyś byłem wśród kolegów duszą towarzystwa, teraz dobrze bawimy się wzajemnie. Tyniec lubił mówić, a może nie potrafił słuchać. A jak już zaczął, okazało się, że inni też mają dużo ciekawego do powiedzenia. Człowiek dojrzewa i mądrzeje.

Pana serce od ponad trzydziestu lat należy do tej samej kobiety. Żonę poznał Pan w II klasie technikum.

- Wie pani, to był piorun, burza, trzęsienie ziemi! Okoliczności nadnaturalne. Nabożeństwo w kościele. Żona siedziała w pierwszej ławce, ja śpiewałem w zespole kościelnym. Oboje się wypatrzyliśmy. Mszy było kilka, zanim spotkaliśmy się na jakiejś dyskotece. Poprosiłem ją na parkiet ze dwa razy... I tak tańczymy do dziś.

W jakim stylu? Tango, rumba, walc?

- Zależy od okoliczności. Ale wolę tango. Dopowiem jeszcze tylko, że Jagoda ujęła mnie nie tylko swoimi pięknymi oczami, ale i mądrością. Dziś, po latach wspólnego życia, mogę powtórzyć: moja żona to mądra, cierpliwa kobieta.

Nie ukrywa Pan dumy ze swoich córek. Młodsza, Karolina, studiuje w...

- ...Wyższej Polsko-Japońskiej Szkole Mediów. Starsza w Londynie kończy antropologię, a już jest magistrem filozofii.

Rozmawiacie na tematy wyższe?

- Bardzo to lubię. Zadaję jej czasem prowokujące pytanie, słucham i jestem ogromnie usatysfakcjonowany jej wiedzą. Mając 16, 17 lat, sam rozczytywałem się w Kierkegaardzie. W jego "Bojaźni i drżeniu", "Albo, albo". Przechodziłem wtedy okres buntu, a on pisał o dokonywaniu wyborów. Potem wielokrotnie wracałem do tych książek. Raz pewien dżentelmen, nieprawdopodobnie oczytany i znający się na filozofii, gdy ujawniłem, że przygodę z filozofią zacząłem od Kierkegaarda, stwierdził: "To tak, jakby się pan zderzył z autobusem".

Przydaje się filozofia?

- Oczywiście. Choćby harmonia u Arystotelesa. Ani ekstremum, ani minimum. Słynny złoty środek, równowaga. Staram się do niej dążyć.

Zapytam jako gospodarza Koła Fortuny: wierzy Pan w uśmiech losu?

- Gdy ktoś mnie pyta, czy chciałbym wygrać w totolotka, mówię: nie. Ale chciałbym zarobić takie pieniądze. Miałbym do nich szacunek, a taka "góra złota" tylko by mnie przywaliła. Bywa, że uśmiech losu czyni szczęśliwych ludzi rozgoryczonymi. Kiedyś fortuna spadła na mojego bliskiego znajomego z lat dziecinnych. Bardzo zaszkodziło to i jemu, i jego rodzinie.

Jest coś, czego chciałby Pan spróbować? Może sporty ekstremalne?

- O, nie! Już próbowałem (śmiech). W siódmej klasie podstawówki skoczyłem na główkę do basenu i złamałem kark. Rok leżałem unieruchomiony. Dwóch lekarzy mnie składało, w tym jeden zdecydowanie nie pomógł, lecz przeciwnie. Sporty ekstremalne to zbyt duże ryzyko. Nie chcę, by rodzina zamartwiała się o mnie. Jestem utopijnym idealistą. Chciałbym, żeby wszystkim było dobrze. Wystarczy, że adrenalinę podnoszą mi wyzwania aktorskie (śmiech).

Robi Pan wrażenie realisty. Zaradnego. W trudnych latach 80. z własnymi dekoracjami grał Pan w szkołach "Małpkę Fi ki-Mi ki", recytował wiersze romantyków, handlował na stadionie Skry...

- Tak mnie wychowano. Od 16. roku życia sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem.

Realista?

- Twardo stąpam po ziemi. Gdy mam skoczyć, staram się wiedzieć, gdzie wyląduję.

Jak spędza Pan święta? Z kulinarno-prezentowym pośpiechem czy wybiera opcję "wyjeżdżam w ciche miejsce"?

- Lubię być w domu, ale bez tego szumu, biegania. Ciągle namawiam żonę, by darowała sobie przygotowania. Mówię, że coś kupię. "A będzie ci to smakować?" - pyta wtedy. A ja odpowiadam: "A wiesz, nie będzie" (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji