Artykuły

W środku rzeczy

Pod koniec 1969 roku biegałem jak opętany po Warszawie usiłu­jąc nabyć wydanego właśnie "Ulissesa". Niestety, cały 40-tysięczny nakład został sprzedany w ciągu kilku dni. Opowiadałem o tym wydarzeniu znajomemu Anglikowi. Nie wierzył, nie mie­ściło mu się to w głowie. Zre­zygnowałem oczywiście z opo­wiadania, że po kilku tygodniach egzemplarze "Ulissesa" pojawiły się masowo w antykwariatach lub nie tknięte stały w domo­wych bibliotekach na honoro­wych miejscach, świadcząc o roz­ległych horyzontach intelektual­nych właściciela. Po kilku tygo­dniach odkupiłem więc książkę od kolegi po piórze, który prze­czytał już co miał przeczytać i więcej nie chciał. W prezencie ofiarował mi także zakładkę tkwiącą między stronami 462 i 463.

Przeczytałem książkę, co stwier­dzam bez dumy, bowiem przeczy­tać ją raz, to wcale jej nie prze­czytać.

W grudniu ubiegłego roku do­wiedziałem się, że teatr Ateneum przygotowuje nową inscenizację największego dzieła Joyce'a. Za­interesowałem się "Ulissesem", ale wówczas spektakl znajdował się w stadium początkowych prób. Zainteresowanie przedsta­wieniem przytłumiła fascynacja człowiekiem, który je tworzył - Jerzym Grzegorzewskim - spra­wę "Ulissesa" odłożyłem do dnia premiery.

Próby do spektaklu trwały pra­wie pięć miesięcy, co "życzliwi" reżyserowi wykorzystywali do snucia katastroficznych wizji. Ich zdaniem tak długie przygotowa­nia musiały zakończyć się klęską artystyczną widowiska, musiały znużyć aktorów i przytępić spojrzenie reżysera. Niestety, "życz­liwych" spotkał srogi zawód, w efekcie pięciomiesięcznej pracy całego zespołu powstało jedno z najpiękniejszych widowisk, ja­kie zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć.

Spektakl zaczyna się tradycyj­nie i równie tradycyjnie można by go opowiedzieć, tak jak to ro­bi wielu recenzentów. W przy­padku "Bloomusalem" jest to metoda o tyle niedoskonała, że mało kto zadał sobie trud i tak naprawdę zapoznał się z "Ulisse­sem". Zatem prócz opowiadania o spektaklu powinienem tu za­mieścić również krótkie stresz­czenie, choćby XV epizodu. Ba, ale to niemożliwe, ponieważ wła­śnie XV epizod jest kulminacyjnym momentem dzieła, w którym krzyżują się drogi głównych bo­haterów, w którym zawarty jest właściwie klucz do odczytania całego utworu. Nie sposób dać go komuś, kto nie zna późniejszych losów Blooma i Stefana i kto nie zna wielu zdarzeń poprzedzają­cych wyprawę do dzielnicy do­mów publicznych. Zdarzeń wy­kraczających nawet poza ramy "Ulissesa", bo sięgających aż "Portretu artysty z czasów mło­dości". Sytuacja pozornie bez wyjścia. Ale przecież Grzegorzewski tworząc spektakl nie wraca do zdarzeń wcześniejszych i nie sygnalizuje późniejszych. Li­czy więc jakoś na widza. Być może, spodziewa się, że niektórzy po obejrzeniu przedstawienia się­gną do książki... Nie wiem, ale wydaje mi się, że w równym stopniu mam prawo liczyć na czytelnika, na jego pasję i cieka­wość...

Przedstawienie zaczyna się za­tem tradycyjnie, podejrzenie mo­że wzbudzać jedynie wykorzysta­nie części parteru jako widowni, dokładnie pierwszych dziewięciu rzędów. Resztę odgradza od sce­ny czarna kurtyna, zwisająca z balkonu. Światła powoli wygasa­ją, w trupioniebieskiej poświacie pojawia się na scenie Bloom. Wy­chodzi na środek sceny, wykrzy­wia twarz w kierunku widowni... w tym momencie część zajmowa­na przez widzów zostaje zamknię­ta czarnymi kotarami, spływają­cymi z bocznych skrzydeł balko­nu, nad głowami pojawia się czarny sufit. Robi się czarno, cia­sno, przytłaczająco...

Na scenie pojawia się Cissy Caffrey, dziewczyna widziana te­go samego dnia przez Blooma na plaży, przed paroma godzinami opiekująca się troskliwie małym chłopcem na spacerze; teraz dziewczynka z dzielnicy domów publicznych w Dublinie. Pojawia się Wiedźma, Rajfura, pojawia się także Stefan Dedalus z Lynchem, prosto z pijackiej biesiady w klinice położniczej. Wszystko niby przypadkowe, bezwiedne, niezależne jedno od drugiego, ale przecież konsekwentnie zmierza­jące do finału, którym musi się zakończyć ta wielka "Odyseja" nowożytna - Stefan Telemach musi znaleźć swego ojca Blooma-Odyseusza-Ulissesa.

Zanim to jednak nastąpi, wszyscy muszą zostać zamienieni w świnie, jak stało się z towarzy­szami Telemacha w jaskini Kirke, musi się odbyć szalony sąd nad Bloomem, w którym zarzuca mu się wszystko, co najgorsze, i który w niebywały sposób prze­kształca się w koronację Blooma. Łajdak Bloom staje się królem, którego potrzebuje biedna Irlan­dia. "Najmilsi moi poddani, zbli­ża się brzask nowej ery. Ja, Bloom, powiadam wam, że koła­cze już ona do naszych wrót. A gdy Bloom wyrzecze słowo, w on czas wnijdziecie do owego mia­sta złotego, do nowego Bloomu­salem, położonego w Nowej Hibernii przyszłości".

Szczęście nie trwa zbyt długo, pozwolono Bloomowi przez mo­ment upajać się władzą, ale jedy­nie po to, by natychmiast ze­pchnąć go jeszcze głębiej w dół. Dramat- musi się dopełnić do końca, Bloom prosto z trybuny trafia do przybytku bajzelmamy Belli Cohen...

W inscenizacji Grzegorzewskiego publiczność udaje się nie­jako za Bloomem. Nieświadomie, bo to akurat pierwszy akt się kończy, na sali rozbłyskują świa­tła, widzowie kierują się więc do hallu na parterze, mówią już o piwie, kawie, wizycie u znajo­mych, schody się kończą, papie­ros... i okazuje się, że trafili właśnie do lokalu pani-pana Cohen, pierwszorzędnego dziesięcioszylingowego domu. Jest już Bloom, są roznegliżowane panienki, jest także Stefan, a wraz z nim oso­by z jego wspomnień dziecię­cych: rektor Conmee i surowy ojciec Dolan, który przed laty wlał Stefanowi za stłuczenie oku­larów. W "Ulissesie" zjawiają się postacie z "Portretu artysty...". Koło Blooma pojawia się niejaki Virag, który jest po prostu jego wcześniejszym wcieleniem, wszak ojciec Blooma swego czasu zmie­niał nazwisko...

Metampsychoza.

Obłędna fantasmagoria w do­mu publicznym kończy się bójką na ulicy, Bloom ratuje Stefana, idą podtrzymując się wzajemnie i Bloomowi zdaje się przez mo­ment, że podpiera swego dawno zmarłego syna Rudiego; Stefano­wi, że odnalazł swego duchowego ojca...

"Ulisses" nie należy do najłat­wiejszych lektur, nawet jeśli się go odpowiednio dawkuje. Choć również nieprawdą jest, że tej ogromnej powieści nie da się w żaden sposób ogarnąć, że bohate­rowie nigdy nie będą nam znani i bliscy. Po swoich doświadcze­niach z tą książką w pełni zga­dzam się ze zdaniem Macieja Słomczyńskiego: "Jestem absolut­nie przekonany, że każdy inteli­gentny i jako tako oczytany czło­wiek potrafi opanować trudności stylu i pozostałe arkana technicz­ne tego dzieła, pod warunkiem, oczywiście, że poświęci temu od­powiednią ilość czasu, uwagi i dobrej woli". Jeden warunek za­sługuje na szczególną uwagę: czas. Książkę możemy poznawać przez lata, w zależności od indywidual­nych potrzeb i możliwości, nato­miast czas spektaklu teatralnego jest ścisłe określony. Grzegorzewski zaproponował nam jedy­nie XV epizod, i to w formie skondensowanej.

Zrozumiałe jest więc, że bez odpowiedniego przygotowania próba jakiegokolwiek zrozumie­nia spektaklu skazana jest z gó­ry na niepowodzenie. Nie znając opowiadanej historii, nie wie­dząc nic o jej bohaterach, może­my jedynie uczestniczyć w prze­pięknym misterium plastyczno-muzycznym (autorem muzyki jest Stanisław Radwan), które jest je­dynie zewnętrznym kształtem czegoś, co pod nim się ukrywa. Grzegorzewski stworzył oszała­miającą inscenizację, starając się być wiernym wobec autora i swoich wyobrażeń; kto w spek­taklu szuka innych intencji albo nawet owego klucza do powieści, w "Ateneum" tego na pewno nie znajdzie.

Gdy patrzę na tłumy pędzące do teatru, na setki zawiedzio­nych, którzy nie otrzymali bile­tów, bezwiednie przychodzi mi na myśl sytuacja sprzed pięciu lat, kiedy to w księgarniach poja­wiły się pierwsze egzemplarze "Ulissesa". Przypomina mi się również to, co zdarzyło się parę tygodni później...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji