Artykuły

Bernhard - dzieło i życie artysty

Słowa w dramatach Thomasa Bernharda nie popychają akcji naprzód, nie służą informowaniu widza o nieznanych faktach i wydarzeniach, które w ten czy inny sposób wpływają na postępowanie postaci, ich wzajemne relacje czy podejmowane decyzje. Autor nie liczy się z narzucaną przez teatr zwięzłością wypowiedzi bohaterów, lecz pozwala im mówić bez końca. A raczej wylewać z siebie masę słów układanych wokół kilku wątków czy faktów i powracać do nich z obsesyjnym uporem. Każe im powtarzać bez przerwy te same sformułowania, które jednak przez drobne zmiany związków frazeologicznych albo kontekstu, w jakim zostały użyte, coraz bardziej obnażają bohaterów. Przede wszystkim ich świadomość pełną przyjętych albo narzuconych sobie ograniczeń służących realizowaniu określonych strategii życiowych. Postacie konstruowane w ten sposób obnażają swą nieautentyczność, zdradzają mimowolnie -właśnie przez drobne przejęzyczenia, potknięcia składni czy błędy gramatyki - swe właściwe pragnienia lub to, co chcą ukryć przed innymi, ponieważ nie mieści się to w przyjętej przez nie roli życiowej. W wielu powieściach i dramatach Bernhard, z autobiograficznym zacięciem, zajmuje się duszą i świadomością artysty. Bada ich autentyzm i obnaża fałsz, a tym samym społeczne mity towarzyszące osobom wyniesionym na szczyty prestiżu, które na zasadzie sprzężenia zwrotnego narzucają określone sposoby myślenia i zachowania.

Bohaterem sztuki "Na szczytach panuje cisza" jest Moritz Meister, autor tetralogii, którą po dwudziestu latach pracy właśnie ukończył. W związku z tym liczne uniwersytety, rady miast zapraszają go jako uznaną wielkość na kolejne odczyty, gazety przygotowują jego portrety i proszą o wywiady, doktoranci pochylają się nad każdym słowem, a wydawcy liczą zyski. Pisarz staje się niemal bohaterem narodowym - tak działa machina sukcesu. Bernhard nie byłby sobą, bezwzględnym poszukiwaczem prawdy, obrazoburcą i prowokatorem, gdyby nie zajrzał za fasadę zjawiska. Wystarczy mu opisać jeden dzień życia Moritza, by warstwy fałszu, przemocy psychicznej i pustki, w jakiej żyje "wielki pisarz", ukazały malowniczą urodę wydmuszki; by mit legł w gruzach, zburzony, niekoniecznie świadomie, także przez najbliższych.

Zanim zobaczymy Moritza, usłyszymy o nim z ust żony, nobliwej starszej pani, która towarzyszy mu od kilkudziesięciu lat, a nawet poświęciła dla niego karierę pianistki. Być żoną wybitnego twórcy to zadanie i powinność; nie każda kobieta jest w stanie temu sprostać. Pani Meister pełni swą powinność, wydawałoby się, doskonale. Gdy mąż zajmuje się pszczołami, ona już przy rannej kawie bawi rozmową Pannę Werdenfels, młodą doktorantkę zafascynowaną jego twórczością, która poza wtrąceniem kilku zdawkowych zdań słucha, a ściśle mówiąc, robi zdjęcia "żonie pisarza". Pani Meister, jak wiele postaci sztuk i powieści Bernharda, wygłasza wielki monolog wypełniający całą pierwszą scenę i szkicuje portret duchowy swego stadła. Niestety dość banalny, czy raczej obnażający banał ich istnienia ukryty pod frazesami o "podróży na Kretę" do "tej kolebki historii" wyjętymi prosto z przewodników turystycznych, a podawanymi jako wynik poważnych intelektualnych przygotowań wybitnego pisarza i jego żony do "klasycznej podróży edukacyjnej".

Nastrojenie słów monologu na najwyższy ton w zestawieniu z miałkością zawartych w nich treści obnaża skutecznie mentalność obojga małżonków. Dramaturg postępuje tu bardzo subtelnie, bowiem formy dobrego wychowania zostają zachowane, język Pani Meister pozostaje kulturalny, nie pada żadne brzydkie słowo, emocje są starannie ukryte i tym samym dystyngowane, tylko czasem się jej wyrwie zdanie o motłochu, ale dla podkreślenia własnej kulturowej wyższości, co w pewnych sferach należy do dobrego tonu. Tak zwana pełna kultura. Jednocześnie postać żony wydaje się coraz bardziej groteskowa, bo coraz mniej autentyczna; lekkość wypowiedzi przeradza się co najmniej w lekkomyślność. Jak papuga powtarza zdania męża o "źródłach historii", wyższych wartościach, jakby sama niczego już nie czuła i nie mogła pomyśleć samodzielnie. Utożsamia się z jego uczuciami i myślami do tego stopnia, że traci kontakt z rzeczywistością, nie dość, że sama się ma za archeologa, to jeszcze zdradza: "skorupę w bibliotece na górze to wspaniałe dzieło sztuki z okresu protopalatikum wykopał mój mąż", co jest czystym absurdem i mimowolnym oskarżeniem. Żadnych zabytków zabierać ani ruszać przecież nie wolno. Żona wyraźnie odczuwa potrzebę dowartościowania, choćby przez blagę czy kłamstwo.

Monolog żony zdradza coraz więcej. Mieszkają w pięknej willi, nie płacąc żadnego czynszu, bo "miasto poczytuje sobie za szczęście, że może gościć takiego sławnego człowieka jak mój mąż", ale odwzajemniają się, dodaje: ona szyje przed Wigilią małe kaftaniki dla mieszkańców domu starców, a "mąż przed każdym Bożym Narodzeniem pisze wiersz, który jest odczytywany w auli ratusza" przez jakiegoś sławnego aktora. Pani Meister wplata te zwierzenia pomiędzy informacje o kolejnych zaszczytach, jakie przypadają mężowi, nie widząc w tym żadnej niestosowności. Wyróżnienia się należą, ponieważ "mąż zgłębia historię ducha" i jest sławny, a jest sławny, bo pisze w idealnych warunkach. Bez willi za miastem arcydzieło, którego "nie było od czasów Tomasza Manna", czyli tetralogia o profesorze Steglitzu, nie mogłoby powstać.

Willa należała przed wojną do "pewnego Żyda który wyemigrował do Ameryki przepędzony przez nazistów", informuje szanowny pisarz Doktorantkę i Dziennikarza w czasie obiadu, ale o tamtych beznadziejnych czasach nie chce rozmawiać. Niemniej dodaje, że problem żydowski to "zawsze straszny problem którego nie da się rozwiązać / Żydzi sami są też pod wieloma względami winni", by dalej uraczyć gości frazą zaczerpniętą wprost z nacjonalistycznych gazetek: "Oczywiście Żydzi zawsze pociągali za sznurki / Żyd jest tym który decyduje powiada Steglitz / Żyd kieruje światem / nawet jeśli na to nie wygląda / to Żyd kieruje światem". Żona mu miło przytakuje: "Władza zawsze była w rękach Żydów". Te zdania wypowiadane przez kulturalnych ludzi przy wytwornym obiedzie obnażają ich bardziej niż przekleństwa czy wrzaski. Jeśli tak wygląda Olimp, zdaje się mówić Bernhard, to czego możemy spodziewać się po motłochu? Jak mało kto potrafił wbijać nóż w otwarte rany świadomości, oskarżać swój kraj i jego mieszkańców, którzy wyszli z wojny jako ofiary nazizmu, choć miał on w Austrii wielu czynnych wyznawców. Bernhard stale wywlekał trupa historii, rozkładał mentalność rodaków na włókna i poddawał ją wiwisekcji. Drastycznej, bowiem w tym pięknym kraju historia jest mocno zakorzeniona i wciąż aktualna. A że czynił to na przykładzie pisarzy uchodzących od czasów Goethego za osoby otaczane kultem, traktowane jak wyrocznie i autorytety, to jego dobre prawo. Jeśli za fasadą pięknych słów i uroczystych gestów wybitnych twórców widział pustkę, egotyzm, próżność, ujawniał je jako źródło nieautentyczności i zakłamania. Sam wprawdzie poznał wielu artystów, ale do ich świata nie należał. W paszporcie jako zawód podawał: "rolnik" (był właścicielem paru hektarów i starego domu na wsi), manifestacyjnie odcinając się od słowa pisarz. Traktował je jako powołanie, a nie zawód, jego poglądy wywoływały liczne skandale, parokrotnie odmawiał przyjmowania nagród i w testamencie zakazał publikowania w Austrii swych utworów przez siedemdziesiąt lat.

Krystian Lupa po "Wymazywaniu" znów powrócił do austriackiego autora w Dramatycznym. To dobrze, bardzo dobrze. W naszych skołowanych teatrach dominują sztuki na gorąco komentujące dziejącą się rzeczywistość, przeważnie w trybie faktograficzno-publicystycznym, a jeśli pojawia się klasyka, to raczej jako pretekst dla wypowiedzi reżyserów o dniu dzisiejszym, przeważnie grafomańskich. Bernhard jak rasowy pisarz stworzył własny język, unikał, wręcz nienawidził opowiadania historyjek z życia oraz publicystyki. "Moim zdaniem, dramat to przecież coś - mówił w jednych z wywiadów - co przede wszystkim związane jest z językiem. Oczywiście, istnieje także taki teatr, w którym ludzie robią przewrotki przez głowę, drzwi się nieustannie otwierają i zamykają, w każdej chwili rozstrzygają się czyjeś losy i możliwe, że również to po pięciu minutach się nudzi. U mnie jest inaczej: trzeba się uważnie przysłuchiwać. To właśnie z języka powoli rozwijają się moje dramaty".

Podobny program pisarski czyni teatr miejscem poważnej refleksji nad światem. Język odzyskuje swą funkcję najbardziej precyzyjnego narzędzia wyrażania myśli. Akurat Bernhard używa słów w charakterystyczny dla siebie sposób, oparty na rytmie powtórzeń i przekształceń, tym ciekawszy, że niepowtarzalny. Specyficzna konstrukcja języka i samych sztuk nie przeszkadza rozumieć ani poglądów autora, ani wszechobecnej ironii, którą posługuje się w sposób wyjątkowo subtelny i zjadliwy. Wymaga to od widza skupienia i uwagi, ale gwarantuje poziom wymiany myśli rzadko spotykany już w teatrze.

Ostatnie przedstawienie Lupy nie ma niestety klasy "Wymazywania", "Kanta", "Kalkwerku" czy "Rodzeństwa", powstałych wedle tekstów Bernharda, choć tekst nie wydaje się słabszy od wystawień wcześniejszych. Może zabrakło czasu, Krystian Lupa ostatnio jeździ dużo po świecie, reżyserował w Wiedniu "Czarodziejski flet" Mozarta, przedtem "Trzy siostry" Czechowa w Ameryce, "Zaratustrę" w Starym Teatrze. Scenografia - salon i taras wspaniałej willi umieszczone na obrotówce - sprawia wrażenie, jakby zabrakło na nią pomysłu. Snujące się po niebie chmury i widoczki, czyli ukłon w stronę tandetnej wizualności, nie wydają się konieczne. Lupa przyzwyczaił nas do ciekawszej plastyki teatralnej. Na pewno zabrakło porozumienia z aktorami, co widać zwłaszcza w drugiej części spektaklu naszkicowanej, ale nie dopracowanej. Wlecze się ona i dziwi, że tak okrutny tekst nie budzi silniejszych reakcji, choć w czytaniu je prowokuje.

Ciężar spoczywa tu na wykonawcy Moritza Meistera, Władysławie Kowalskim, który wypróbowanymi dawno sposobami gra zabiedzonego człowieczka, miotającego się od pychy do zwątpienia, od wstydu do dumy, choć tekst daje szansę stworzenia o wiele ciekawszej postaci marnego pisarza wyniesionego na szczyty powodzenia. Ciekawszej i potraktowanej bardziej ironicznie, niż to się dzieje na scenie. Także Maja Komorowska jako Pani Meister gra kobietę nobliwą, która dawno pogodziła się z fiaskiem swojej kariery, a dziś zawiaduje karierą męża (i przy okazji własnymi interesami) jak najlepszy impresario, a raczej będąc powojem owiniętym wokół pustej egzystencji "wielkiego pisarza". Aktorka gra tak, jakby bała się skompromitować swą postać, tuszuje jej głupotę i interesowność maską troskliwej żony. A rola jest przecież napisana bardzo zjadliwie, jak wszystkie zresztą. Żona Komorowskiej budzi raczej sympatię niż odrazę, tym razem - niestety.

Łatwiej przychodzi użycie karykaturalnej kreski Agnieszce Śnieżyńskiej jako Doktorantce zadającej powierzchowne, wyświechtane pytania czy Andrzejowi Szeremecie - Dziennikarzowi, który składa sylwetkę pisarza dla prestiżowej gazety z samych stereotypów. Ton autoironii wyczuwa świetnie Piotr Skiba jako Wydawca lansujący kolejnych pisarzy wedle kryteriów intelektualnej mody, praw rynku i marketingu jak każdy inny towar, byleby na nim zarobić.

Czepiam się trochę Lupy, a przecież na tle tego, co oglądamy, jest to dobre przedstawienie. Mało kto dziś dobiera się do ludzkiej duszy z taką uwagą, z podobną precyzją analizuje włókna świadomości. Wierny Bernhardowi pokazuje ludzi, którzy przebywają na szczytach sławy i powodzenia, pochodzą z zamożnych, niekiedy sławnych rodzin, pracują w prestiżowych miejscach i wszyscy kompromitują się zawartością głów, która poza banał nie wychodzi. Czasem ujawnia skrajną głupotę i poglądy troglodyty, co w przypadku "wielkiego pisarza" jest bardzo wymowne. Tym samym reżyser namawia widzów na bilans własnych pragnień i spełnień, na pogrzebanie we własnej garderobie duszy oraz ocenę intelektualnego dorobku bez pychy i samozadowolenia. I nie na ostatku na ocenę zgodności dzieła i życia, cokolwiek by to w przypadku zwykłego człowieka miało znaczyć. To nie jest mało.

Teatr Dramatyczny w Warszawie: "Na szczytach panuje cisza" Thomasa Bernharda. Przekład - Jacek Stanisław Buras, reżyseria, adaptacja i scenografia - Krystian Lupa, kostiumy - Piotr Skiba, muzyka -Paweł Szymański. Premiera 23 września 2006.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji