"Wesele" - ale czyje?
TA relacja z nowej krakowskiej inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego jest opóźniona o pół roku, aktualizuje ją jednak pokaz tego przedstawienia Starego Teatru na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Odcinając się od pokus, różnych paraleli i reminiscencji trzeba tylko powiedzieć, że przedstawienie Grzegorzewskiego jest najbardziej oryginalną, najbardziej konsekwentną w realizacji przyjętego zamysłu, ale też i najdziwniejszą inscenizacją arcydzieła Wyspiańskiego.
Grzegorzewski odczytał je poprzez Beeketta i przekazał we własnej, znanej z kilku wybitnych przedstawień, poetyce. Ale odczytał "Wesele" przede wszystkim poprzez końcówkę dzieła. Ten "chocholi taniec niemożności", stał się już wytartym socjologicznym stereotypem jak "Moralność pani Dulskiej", dlatego też właśnie reżyser tę końcówkę "odwesela" i idzie konsekwentnie do finału, dalej niż Wyspiański : uczestnicy bronowickiego wesela pozostaną "jak pośnięci" do samego końca bez ruchu. Nie ma więc chocholego korowodu i chocholego "tańca niemożności". W swej siedzibie teatr próbował wygrać jeszcze adresata, widownię, włączając ją w krąg tej "niemożności totalnej", jakby uniwersalizując; chwyt ograny, nie wyszło, uniwersalizacja Wyspiańskiego sięga o wiele dalej i wyżej. W Warszawie, w innych nieco warunkach scenicznych, a może i pod wpływem krytycznych uwag, reżyser nieco się cofnął, bo nie rozmieścił już wszystkich postaci "Wesela" po całej sali (w drzwiach i oknach) - tylko niektóre mówią jakieś tam kwestie w bocznych drzwiach wejściowych, ale to już zupełnie nic nie znaczy.
Grzegorzewski podobnie jak Wyspiański, myśli obrazami, reżyser idealnie współpracuje ze scenografem - tyle że Wyspiański był ponadto poetą - czyżby przez niszczenie poezji "Wesela" chciał się z nim w ten sposób inscenizator zrównać?
A niszczy się w tym przedstawieniu poezję i przez zacieranie wiersza, i semantyczne i muzyczne, zacieranie celowe a często i niezamierzone, kiedy np. dialog prowadzony jest przez dwie postaci przedzielone jakąś scenograficzną przeszkodą, lub kiedy szwankuje dykcja czy zbyt cichy jest głos aktora. Ale niszczy się poezję też programowo przez zamierzoną szarość całego przedstawienia, antynomię "chaty rozśpiewanej", kolorowej, bronowickiej, szarość postaci, szarość prowadzenia dialogu - aż po granice (a niekiedy poza granice) monotonii.
Tak jest już od pierwszej sceny i - dlatego już w pierwszym akcie zawarta jest nadrzędna idea dzieła, będzie więc coraz trudniej je grać tak, by docierało poprzez atakowanie widza w sposób odświeżający i pobudzający. Grzegorzewski przez tę jednolitą szarość z pogranicza maligny i snu zyskuje niewątpliwie łatwe przejście do aktu II i organiczną jednolitość całego dzieła - co, przy zastosowaniu zupełnie innych poetyk - udało się dotąd zaledwie kilku inscenizatorom. Ale cena tego jest bardzo wysoka. Bo być może uniwersalne treści dzieła w tym kształcie scenicznym docierają do części najbardziej wyrobionej i myślącej widowni, obawiam się jednak, że dla większości widzów przedstawienie jest w swej monokonwencji - monotonne. Nie mówiąc już o tych katuszach jakie znoszą zwolennicy "teatru literackiego", dla których każde cięcie tekstu i każda deformacja są bolesne. Wręcz klinicznym tego przykładem jest scena Wernyhora - Gospodarz. Po wejściu Wernyhory (Bolesław Smela) Gospodarz (Jerzy Bińczycki) pyta: "Jutro?". "Jutro" odpowiada Wernyhora - i wychodzi. To wszystko. A potem - jak z cyrkowego cylindra - Gospodarz wyjmuje zza pazuchy "złoty róg", który wręcza Jaśkowi...
Jest w przedstawieniu wiele zaskakujących i służebnych wobec zamysłu całościowego pomysłów, zwłaszcza w akcie II, jest zdumiewająca konsekwencja w realizacji tego zamysłu - kosztem wiersza, jego semantyczności, jego muzyczności, jego blasku, kosztem postaci, przeważnie mijających się, mówiących w pustkę (stąd te skojarzenia moje z "awangardą paryską" lat pięćdziesiątych), kosztem - w jakimś sensie - również aktorów.. Wykazują oni godną uznania dyscyplinę w realizacji zadań powierzonych im przez reżysera, tłamszą jednak swe jakże znakomite w wielu wypadkach predyspozycje - wraz z tereowanymi postaciami. Tylko od czasu do czasu reżyser zwalnia uścisk i pozwala grać pełniej; największy luz dał określanej przeważnie lub usuwanej wręcz postaci Nosa (M. Grąbka), wyeksponowanej głosowo i sytuacyjnie i jakby wychodzącej z tej zamierzonej szarości; czyżby Grzegorzewski uznał alkoholizm środowiskowy za naszą największą współczesną plagę?
TA smętna refleksja o wykonawcach jest o tyle uzasadniona, że grają najlepsi z tego teatru: Anna Polony w roli Rachel (miała tylko dwie, sceny "własne", z największym, trudem dawała się wtłoczyć w formułę spektaklu), Jan Nowicki (Poeta), Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Maryna), Jerzy Trela (Jasiek), Jerzy Bińczycki (Gospodarz), Jerzy Stuhr (Dziennikarz), Anna Dymna (Zosia) i in.
Ale mimo tej i innych smętnych refleksji, oporów czy nawet protestów wynosiło się z tego nie-weselnego wieczoru dwie satysfakcje: że przeżyło się jeszcze jedną, bardzo oryginalną, wręcz szokująco nowatorską inscenizację oraz, że mimo wszystkich tych morderczych zabiegów Grzego
rzewskiego - Wyspiański jednak się obronił; a może też i dzięki nim?...