Artykuły

Obudzony cmentarz pamięci

Poniedziałowy zmierzch nad krakowskim bru­kiem. W sali klubu sportowego "Cracovia", w której na co dzień ćwiczą i walczą szermierze, płócienna zasło­na, na jej tle surowe drew­niane dekoracje - monumen­talne rozsuwane wrota, drzwi włożone w bezścienną fra­mugę, zarys okna. Niewielka sala wypełniona ludźmi po brzegi, przed wejściem do bu­dynku najwytrzymalsi zapłacą za bilet krociową sumą, nie tylko w złotówkach, je­dnak chętnych do odsprzedaży brak.

W poniedziałkowy wieczór odbywa się tu przedstawienie "Wielopole, Wielopole" Tadeusza Kantora. Po pięciu spek­taklach warszawskich poka­zanych pod patronatem Tea­tru Rzeczypospolitej, Teatr Cricot 2 zawitał do miejsca, gdzie przed laty rozpoczynała się światowa wędrówka Kan­tora. Żeby jednak nikt nie miał wątpliwości, jakie artystyczne obywatelstwo zespół ma wpisane w dowodzie, na jednej z pierwszych stron programu do przedstawienia napisano: "PROGRAM FLORENCKI pod patronatam Teatro Regionale Toscano i Comune di Firenze".

Premiera "Wielopola..." od­była się we Florencji 23 czerwca 1980 r. Trzy dni później niż zapowiedziano. To prze­sunięcie terminu jest już znamienne, zostało bowiem spo­wodowane prośbami kryty­ków, którzy akurat w tym czasie obradowali na międzynarodowym kongresie w Rzy­mie. Tak ogromne zaintereso­wanie przedstawieniem, któ­rego nikt jeszcze nie widział? Kantor był już wówczas znany w całym świecie, głównie za sprawą fundamentalnej dla jego twórczości inscenizacji "Umarłej klasy". Potwier­dzeniem artystycznej renomy było oddanie zespołowi "Cricot 2" przez władze Floren­cji zabytkowej bazyliki, w której też odbyło się premie­rowe przedstawienie "Wielo­pola...". Przedstawienie, któ­re z miejsca zdobyło świato­wy rozgłos, może nawet większy niż "Umarła klasa". Re­cenzent "Journal de Geneve" pisał (podaję za "Życiem Li­terackim" nr 47 z 1980 r.): "Ten spektakl nosi nazwę miasteczka, z którego pocho­dzi Tadeusz Kantor, ale bar­dziej niż związki z miejscem i własną rodziną to, co było inspiracją "Wielopola, Wielo­pola" to Polska, o której mówi. (...) Mało spektakli przemawia z taką siłą o XX wieku, o wojnie, religii, rodzinie, o świecie, który utracił har­monię".

Przedstawienie rozpoczyna się jakby wywołaniem przez Kantora duchów, bo też cały ten spektakl jest obcowaniem z nieżyjącymi, ze światem, którego już nie ma. To tak jak gdyby na ścianę rzucić przez chwilę obraz z projek­tora. Postaci znikną, kiedy aparatura zgaśnie. Nierealny zarejestrowany kiedyś świat pozostaje w pamięci człowie­ka niczym na taśmie filmo­wej. Scenariusz "Wielopola..." rozpoczyna się właśnie od kreacji owego niegdyś realnego świata: "JA: siedzę na sce­nie. A oto tekst mojej roli: ( nigdy nie zostanie wygłoszony). To jest moja babka, matka mojej matki - Katarzy­na. To jej brat Ksiądz. Na­zywaliśmy go wujem. Za chwilę umrze. Tam siedzi mój ojciec" itd.

Pojawia się podczas tego seansu, w tych - chciałoby się powiedzieć - nieziem­skich obrazach, wiele postaci. Nie istniejących, ale realnych, umarłych, ale żywych. Obecny na scenie od począt­ku do końca Tadeusz Kantor jest swego rodzaju medium, jednak medium aktywnym. To on właśnie udziela gło­su kolejnym osobom albo im głos odbiera, to on podpo­wiada rozwój wydarzeń, to on po ostatniej scenie, poka­zującej polską Ostatnią Wie­czerzę, zwija ze stołu biały obrus i ostatni schodzi ze sceny. Kantor jest w przedsta­wieniu tym, który pamięta pamięcią artysty. Na wstę­pie scenariusza autor napisał o bohaterach: "Od tego mo­mentu "losy" ich zaczną ulegać poważnym zmianim, nie­rzadko żenującym i nie do zniesienia dla nich, gdyby żyli". Dlatego śmierć wuja Józefa jest w formie analo­gią do śmierci Chrystusa, dlatego "Wdowa po miejscowym fotografie" przybiera oblicze śmierci, w której rękach apa rat fotograficzny staje się karabinem maszynowym. I dlatego cały ten świat jest dziwny, pokraczny, kukłowaty.

"Wielopole, Wielopole" nie­łatwo poddaje się jakimś analitycznym zabiegom, chociaż krytycy zgodnie twierdzą, że przedstawienie składa się z trzech warstw: rodzin­nej, religijnej i wojskowo-ojczyźnianej. Z tym, że zda­rzenia przenikają się nawza­jem, warstwy nakładają się na siebie, dając wzruszającą i przemyślaną strukturę, wywołując u widza niemal szok.

Przyjrzyjmy się choćby re­krutom, którzy tu maszerują często ,ale jakiż jest ten ich marsz? Kukiełkowy, konwulsyjny; oni idą jak mechanizm raz po wsze czasy wprawio­ny w ruch. W programie Kantor napisał: "WOJSKO. Masa. Nie wiadomo czy mechanicz­na, czy żywa, o setkach ta­kich samych głów, o setkach takich samych nóg i setkach takich samych rąk. (...) Na zdjęciach "poborowych" wi­dzimy zmieszanych ze sobą jak na SĄDZIE OSTATECZ­NYM panów, chłopów, inte­lektualistów. Oczekują na mundur, który zniesie te wszy stkie niepotrzebne różnice, oduczy indywidualnego my­ślenia, tej zbytecznej właści­wości ludzkiej, zastąpi ją bezdusznym posłuszeństwem, gwarantującym absolutną go towość apokaliptycznego galopu prosto w objęcia śmierci". Armia Kantora jest symbo­lem śmierci, ci podobni do siebie chłopcy mają śmierć wypisaną na swych bladych twarzach, w oczach bez wyrazu; ich szare, jakby spopielone mundury kojarzą się tylko z jednym - z umieraniem. Stoją nieruchomi na scenie, ożywia ich dopiero marszo­wa muzyka ("nie noszą lampasów i szary ich strój, nie noszą ni srebra ni słota..."), na której dźwięk - jak na komendę - ruszają przed siebie, do granicy, za którą zaczyna się "cywilna" widownia.

A w chwilę później za­brzmi pieśń religijna, a da­lej będzie ślub i śmierć, i znów ktoś odejdzie na wojnę, i znowu w głośnikach za­trzeszczy "Szara piechota", i komuś urządzą pogrzeb. I raz będzie nam się chciało śmiać, a później poczujemy dreszcz tragizmu aż wreszcie - coś, co chwyta za gardło, kiedy oczy tracą ostrość widzenia.

Na końcu zostaniemy przez chwilę z tym medium, któ­re przypominając nam ode­szły świat, ujawniło zależno­ści i zjawiska, jakich może nawet nie przeczuwaliśmy. Dopełniła się Ostatnia Wie­czerza. Zniknęli żołnierze, wujowie, i ciotki, rodzice, trupie panie i panowie. Kantor składa biały obrus, którym na to ostatnie spotkanie umarłych zasłano stół.

Z wypowiedzi programowej Tadeusza Kantora: "Nie wiem, czy intelekt był rzeczywiście tym gruczołem, który podnie­cał moją namiętność radykalnej awangardy, czy, być mo­że, stanowił jedynie osłonę i obronę przed absurdalnym urządzeniem naszego świata i mętniactwem powojennej kultury. (...) Widocznie jednak świat jest bardziej skompli­kowany, niż to przypuszcza­my. Wszystko bowiem zaczęło się psuć w tym świecie ro­zumu".

"Wielopole, Wielopole" nie ma nic wspólnego z trady­cyjnym instytucjonalnym teatrem. "Wielopole..." to ciąg obrazów spirytualnych i onirycznych, graniczących wręcz z atmosferą magii. Jednak - chociaż może to w zestawie­niu z powyższymi terminami zabrzmieć paradoksalnie - jest to ciąg do perfekcji lo­giczny, w każdym detalu przemyślany i dopracowany, spójny treściowo i artystycznie.

Kantor składa biały obrus, następuje długa cisza; po której dopiero zrywają się sal­wy braw. Raz jeszcze na po­deście pojawia się kondukt postaci z Wielopola, bohate­rów z Polski. Przesuwa się ten kordon i znika za drew­nianymi wrotami, i znów wychodzi, i znów znika. Wojskowy marsz miesza się z dłu­gimi oklaskami, jakie można słyszeć rzadko, tylko wów­czas, kiedy ludzie obcują z prawdziwą i wielką Sztuką.

Po bez mała dwugodzinnym widowisku wychodzi się na ulicę w stanie oszołomienia i poczucia emocjonalnej mo­cy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji