Artykuły

Grom z jasnego nieba

RAFAŁ MAĆKOWIAK mówi, że nie ma potrzeby czekania na wielką rolę, która przyniesie mu sławę, bo czasem te małe mają wielką siłę, odmieniają.

MAŁE RZECZY MAJĄ WIELKA SIŁĘ

"Skończyłem 30 lat i nagle podczas próby do kameralnego przedstawienia odkryłem siebie na nowo. Nie czekam na rolę życia, która nagle przyniesie mi sławę" - mówi aktor warszawskiego teatru Rozmaitości.

Wysiadł na Dworcu Centralnym. Był już kiedyś w Warszawie z rodzicami. Ale tym razem przyjechał sam. To miejsce go przerażało, w niczym nie przypominając Opola, w którym się wychowywał. - Miałem 14 lat, parę groszy w kieszeni i wielką misję - śmieje się Rafał Maćkowiak [na zdjęciu]. Lato spędzał na obozie harcerskim niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego.

- Pamiętam, że pewnego dnia obudzono mnie rano, kazano założyć mundurek i usłyszałem: "Pojedziesz do Warszawy zdobyć autograf prezydenta Lecha Wałęsy, masz na to trzy dni". Dostałem pieniądze na bilet i warunek, że nie mogę spać pod mostem.

Chciał nocować w zakrystii, ale przypomniał sobie, że przyjaciele rodziców mieszkali na Woronicza, koło gmachu telewizji. Nie znał ich adresu, do ojca nie mógł się dodzwonić.

- Jakaś pani zabrała mnie na Mokotów - opowiada. - Szukałem ledwie majaczącego w pamięci bloku i nagle, idąc ulicą, wpadłem na tego znajomego. To się nazywa szczęście. Następnego dnia pojechałem pod Belweder. Krótko mówiąc, miałem autograf. Wróciłem jak bohater. Tamtego dnia coś się we mnie przełamało, uwierzyłem w siebie.

Może dlatego nie zawahał się, by rok przed maturą wyjechać do Stanów. Minęło parę miesięcy, zanim zrozumiał, że się nie odnajdzie w Ameryce. - Zaczęło mi się śnić, że mówię coś do moich kumpli z podwórka po angielsku, a oni mnie nie rozumieją.

Pewnego dnia obudził się z myślą: "Nie pasuję tu". Wracał bez poczucia porażki. Rok oddalenia, samotności bardzo wiele w jego życiu przewartościował. Do Polski przyjechał w połowie czerwca. W większości szkół skończyły się egzaminy. Żeby nie iść do wojska, zdał do nauczycielskiego kolegium języków obcych. Było obok domu, a on nie miał ochoty znowu wyjeżdżać. Minął rok.

- Pamiętam rozmowę z ojcem, który chciał wiedzieć, co mnie pasjonuje. Powiedziałem niepewnie: "Może aktorstwo?". Nie wyśmiał mnie, usłyszałem: "Dobrze, ale złóż jeszcze papiery na prawo czy dziennikarstwo". Próbowałem protestować: "Ale ja się tym nie interesuję". "A aktorstwem się interesujesz?" - dodał. To mnie ukłuło, dotknęło.

Chwili, gdy znalazł swoje nazwisko na liście wywieszonej na korytarzu akademii teatralnej, nie zapomni. Dla niego była jak grom z nieba.

- "Tato, przeszedłem pierwszy etap!", wykrzyczałem w słuchawkę. A po drugiej stronie cisza - śmieje się. - Dla mnie samego to coś niesamowitego, a ojciec zaniemówił, nie podejrzewał, że zdam, że to rzeczywiście możliwe. Tamtego letniego dnia po pierwszej części egzaminów zyskałem taką fantastyczną pewność, że to jest dobra droga. I później nawet fakt, że oblałem teoretyczny do warszawskiej PWST, nie był w stanie już tego zmienić. Dostał się z odwołania. Już na pierwszym roku w akademii teatralnej zagrał w filmie Jacka Bromskiego "Dzieci i ryby". - Liczyłem na to, że ktoś mnie zobaczy w dyplomie, w filmie. Nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym chodzić z moim CV po sekretariatach teatrów.

Fakt, trudno było mówić wtedy, że aktorstwo jest przemyślanym wyborem. W teatrze był może ze dwa razy. Za to oglądał dużo filmów. Z osiedlowej wypożyczalni wideo wciąż przynosił kryminały, horrory, komedie.

- Czasem wyobrażałem sobie, jak by to było samemu zagrać - wspomina.

Na akademiach czytał wiersze. - Nie powiem, żebym to lubił, ale z jakiegoś powodu mnie wybierano. W Stanach chodził na zajęcia z dramatu.

- Brzmi poważnie, ale to znowu była zgrywa - przyznaje. - Jedna z nauczycielek poprosiła mnie, żebym spróbował wystawić coś Szekspira. Wybrałem "Makbeta" i zrobiłem z niego "przedstawienie akcji". Ale rzeczywiście imponowało mi, że ktoś traktuje mnie jak osobę, która myśli o aktorstwie poważnie.

Został aktorem teatru Studio. Kilka lat później, w kinie Relax, na premierze przedstawienia Teatru Telewizji "Ogień w głowie" Mariusa von Mayenburga w reżyserii Piotra Łazarkiewicza, dostrzegł go Grzegorz Jarzyna. I zaprosił do zespołu teatru Rozmaitości.

Ostatnio aktora można oglądać na scenicznych deskach w głośnych "Aniołach w Ameryce" Tony'ego Kushnera, spektaklu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, także w telewizji - gra w "Ekipie", serialu telewizyjnym wyreżyserowanym przez Agnieszkę Holland.

Maćkowiak mówi, że nie ma potrzeby czekania na wielką rolę, która przyniesie mu sławę, bo czasem te małe mają wielką siłę, odmieniają. Tak zdarzyło się dwa lata temu, jesienią.

- Z Redbadem Klynstrą przygotowywaliśmy sztukę "Benvolio i Rozalina" Szekspira - opowiada aktor. - Poznałem wtedy hellingerowską metodę ustawień rodzinnych. Wykorzystują ją psycholodzy, w sytuacjach konfliktowych czy kryzysowych pomagając przywrócić równowagę, harmonię w życiu i rodzinie. Pracowaliśmy w grupie. Pod okiem tancerki z Kanady Uli Sickle uczyłem się ruchu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak potwornie byłem spięty. Skończyłem 30 lat i nagle podczas próby odkryłem siebie na nowo.

Niedawno siedział sam, w radiu nadawano piosenkę Seweryna Krajewskiego "Uciekaj, moje serce".

- Znam jej słowa, bo towarzyszyła mi od dzieciństwa, i nagle zrozumiałem: "To o mnie, ktoś trafił w sedno". "... nieprawda, że tak miało być, że warto w byle pustkę iść, to wciąż za mało moje serce, żeby żyć..." - wspomina Maćkowiak. Błyskawicznie podjął decyzję.

- Tyle lat wynajmowałem mieszkanie, a teraz po raz pierwszy pomyślałem: "Chcę mieć coś swojego".

Kredyt wziął na spółkę z dziewczyną.

- Mocno utkwił mi w pamięci pierwszy rok spędzony w Warszawie. Szary blok, wokół betonowe parkingi. Myślałem: "Tu się nie da żyć". Niepostrzeżenie zapuściłem korzenie. Polubiłem to miasto, odkryłem, przetarłem swoje ścieżki. Być może dojrzewam do założenia rodziny?

AŻ CIARKI PRZECHODZĄ PO PLECACH

"Odwróciłam sie i on się odwrócił. Tego spojrzenia nigdy nie zapomnę. Uczył mnie aktorstwa i życia. Ulepił, ukształtował" - opowiada aktorka, gwiazda Starego Teatru w Krakowie, reżyser, pedagog.

Wychodzimy ze szkoły teatralnej. Wystarczy parę kroków i jesteśmy na krakowskich Plantach. - Tu stała piękna późno-barokowa figura Matki Boskiej Łaskawej - opowiada Anna Polony.

W sierpniu tego roku przyszła nawałnica. W stare drzewo uderzył piorun. Upadając, roztrzaskało rzeźbę na kawałeczki. Taki nagły grom prosto z nieba. - Chodźmy, odprowadzę panią na Rynek.

Mijamy ulicę Gołębią. - W Krakowie mówimy o tym zakątku "Gołębnik", bo zawsze pełno tu młodzieży akademickiej. Aktorka zatrzymuje się na moment przy kamiennej ścianie wiekowego Collegium Maius. "Dzień dobry, pani profesor", rzuca w naszą stronę uśmiechnięty chłopak. Polony po raz kolejny przygotowuje dyplom ze studentami. Będą wystawiali "Klątwę" Stanisława Wyspiańskiego. Kiedyś sama brawurowo zagrała Młodą w spektaklu Konrada Swinarskiego. Stała przed lustrem w pokoiku za sceną. Zaraz miała zacząć się pierwsza próba. - I nagle wyczułam, że ktoś wszedł - mówi aktorka. - Nikt znajomy. Odwróciłam się i on się odwrócił. Miał takie piękne migdałowe oczy. Tego spojrzenia nigdy nie zapomnę. Wstrząsnęło mną. Doznanie niemożliwe do opisania słowami. Tak Anna Polony zapamiętała swoje pierwsze spotkanie ze Swinarskim, znanym reżyserem, nagradzanym przez krytyków w Niemczech, w Polsce. Miała 26 lat. Od pięciu grała w teatrze. Tego dnia na próbę przyszła zirytowana. Pokłóciła się wcześniej z dyrektorem o rolę. Nie tak dawno przeniosła się do Starego Teatru ze "Słowackiego", w którym zaczęła występować zaraz po studiach. - Wcale tego nie chciałam, zadecydowało za mnie życie - przyznaje. W "Słowackim" grała razem z ówczesnym mężem Markiem Walczewskim, który skonfliktowany z dyrekcją postanowił zmienić sceniczne deski. - A ja zaczynałam właśnie podnosić się z marnych epizodów. Dostawać lepsze role. Nawet od dyrektora Bronisława Dąbrowskiego, który nie lubił takich małych i niezbyt atrakcyjnych aktorek jak ja, usłyszałam: "O, gwiazdeczka nam rośnie". I to wszystko nagle miało się skończyć? Rozmawiałam z mężem, łkając. Nie mogłam go w tej decyzji zostawić, ale oblewałam łzami cztery piękne lata w "Słowackim". Bała się zmiany. Okazało się, że niepotrzebnie. Zaraz dostała dużą rolę u Jerzego Jarockiego. - Na wariata mnie obsadził, nie znając moich umiejętności. Odniosła sukces. Spektakl grali 120 razy. Gdy w następnym przedstawieniu dyrektor zaproponował jej, by zagrała służącą, wybuchła. - Przez tę moją cholerną ambicję zrobiłam histeryczną scenę: "Jak pan może, ja nie chcę!", krzyczałam na teatralnym korytarzu. A on mi cierpliwie tłumaczył, że w całej sztuce są obsadzone tylko dwie aktorki i będzie nas prowadził wspaniały reżyser, Konrad Swinarski. Ja go nie znałam i nie chciałam poznać. Dlatego przyjęła tę rolę z niechęcią. Z początku nie potrafiła zrozumieć, czego wymaga od niej reżyser. - Miał swój wyjątkowy język - wspomina. - Nie żądał nazywania konkretnych uczuć i emocji, nie stawiał jak inni realistycznych zadań aktorskich. Swinarski odnosił się do duchowości. I na rozdarciu między duchem a ciałem budował postać. Cały jego teatr, życie, filozofia polegały na tej dwoistości. Nieustanne poszukiwanie doskonałości, syntezy poprzez precyzyjną analizę, zespolenia, uspokojenia i jednocześnie targające nim wewnętrzne rozdarcie. Wyczul we mnie podobną wrażliwość do swojej. Spędzali razem dużo czasu. Chodzili na wycieczki. Aleją Waszyngtona, za kopiec Kościuszki, do Lasku Wolskiego, jeździli do Tyńca. - Mówiliśmy o sztuce, ale też o swoich słabościach i obgadywaliśmy innych - śmieje się Polony. - Potrafiliśmy

też razem milczeć. Konrad uczył mnie, jak patrzeć na ludzi. Gdy się na kogoś wściekłam, pokazywał mi jego zalety. Potrafił świetnie ocenić charakter. Anna Polony zagrała w dwunastu sztukach reżyserowanych przez Swinarskiego. - Konrad uczył mnie aktorstwa i życia. Ulepił, ukształtował. Pamięta,jakw 1971 roku przygotowywali "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" Szekspira. Uważano, że to lekka komedyjka, dopiero Swinarski odczytał ją gorzko. Polony była Heleną, kobietą, która walczy o miłość mężczyzny - Konrad pokazał mi, że uczucie zdobyte na silę nie jest prawdziwe. Coś we mnie przeskoczyło. Dlatego gdy niedługo polem kończyło się moje małżeństwo, nie zapierałam się. "Chcesz, to odejdź", powiedziałam. Cierpiałam, ale umiałam odpuścić. 20 sierpnia 1975 roku. Tego dnia niebo w Krakowie było bezchmurne. Anna Polony kończyła właśnie miarę sukni królowej Gertrudy do ostatniego aktu "Hamleta", gdy u krawcowej ciszę przerwał telefon. W tym samym czasie nad Damaszkiem niebo było czarne. W samolocie, który uległ katastrofie, leciał Swinarski. - "Dlaczego świat się nie skończy!?", myślałam wtedy. Miałam złe myśli, ale zbyt mocno kochałam moją mamę, nie mogłabym jej tego zrobić. Jestem katoliczką, tylko od czasu jego śmierci nie potrafię odnaleźć w sobie tej absolutnej, pełnej wiary. Trochę jak Iwan z "Braci Karamazow" Fiodora Dostojewskiego. Nie umiem pokonać zwątpienia.

Do dziś zostały w niej lęki. - Odzywają się czasem. Potrafię je odrzucić, bo myślę, że trzeba się przygotować do odejścia i nie histeryzować. Ale wtedy miałam zaledwie 36 lat, za sobą rozwód. Czułam się przeraźliwie samotna, najpierw straciłam męża, potem przyjaciela. Wpadła w depresję, ale pracowała. - Pół roku po śmierci Konrada zabraliśmy się z Jurkiem Radziwiłowiczem za planowane wcześniej przedstawienie "Dzień dobry, do widzenia" Athola Fugarda - wspomina. - Dostawałam ataków histerii, było mi niedobrze, umierałam i grałam. Z dramatu pomógł jej wyjść Andrzej Wajda. - Pamiętam, jak powiedział mi, że ma dla mnie rolę Dulskiej - śmieje się. - "Jaka ja Dulska?", wkurzyłam się. Przecież grałam ogromne, wspaniałe role. Dlaczego mam się wcielić w takiego babsztyla? Ale on nie odpuszczał. "Haniu, to trzeba zagrać", powtarzał.

Zaprosił aktorkę na rozmowę do siebie do domu. Gdy szła, pobrudził ją gołąb. - To było komiczne, a ja pomyślałam: "Niech będzie na szczęście". Tamtego dnia Wajda zaproponował jej także współreżyserię. - To było małe przekupstwo, przyjęłam tę rolę - dodaje. Anna Polony studia na reżyserii zaczęła po tragicznej śmierci Swinarskiego. Kilka lat wcześniej została pedagogiem na wydziale aktorskim. Pierwsze kroki były trudne. Niecierpliwa, impulsywna nie umiała znaleźć porozumienia ze studentami. Ale nie zrezygnowała. Jest dziś cenionym profesorem. Ale rzadko gra w teatrze.

- Wciąż się czegoś ze studentami nawzajem uczymy. Podczas wakacji obudziłam się z myślą: "Skrzywdziłam ich! Wystawiłam marne stopnie. A przecież to ja ich nie dość dobrze poprowadziłam" - mówi. Na pierwszym październikowym spotkaniu tłumaczyła się: "Pomyliłam się, wybaczcie". Usłyszała: "Pani profesor, my panią i tak kochamy".

Studenci, którzy wychodzą spod jej skrzydeł, są jej bliscy jak dzieci, których nie ma.

- Czasem, gdy patrzę na ich grę, przeżywam olśnienie. Tak było z Magdą Cielecką w "Klątwie" Stanisława Wyspiańskiego. Wspaniale się otworzyła. Zobaczyła ją Barbara Sass i obsadziła w "Pokuszeniu", a dyrektor Starego Teatru zaproponował angaż i tak zaczęła się jej kariera. Jestem z tego dumna i nawet gdyby Magda mówiła, że było inaczej, oświadczam: "Było właśnie tak!" - śmieje się.

I wspomina. Beata Rybotycka - jak ona zagrała w "Antoniuszu i Kleopatrze" Szekspira. Albo Jan Frycz, jeden z jej pierwszych studentów. W jednoaktówce Antoniego Czechowa "Po drodze" odgrywał pijaka. Wiedziała, że wyrośnie z niego genialny aktor.

- To cudne uczucie, jeżeli aktor tak utra-fi w moje wyobrażenie postaci i tak ją przeżyje, że sama mam ciarki na plecach. To są chwile szczęścia. Zobaczymy, co ten rok pokaże? Czekam na ciarki, czekam na grom z jasnego nieba, na olśnienie.

TRZĘSIENIE ZIEMI

"Między jednym pokazem a drugim, patrząc w lustro, zrozumiałam, że jak nie wrócę teraz, nie wrócę niż nigdy. Co ja tu robię? Przecież ja chcę śpiewać"

- opowiada wokalistka, autorka tekstów, modelka.

- "Good bye" będzie naszą ostatnią płytą z Johnem (Porterem) - oświadcza Anita Lipnicka.

Zaskoczyła mnie, nie mogę w to uwierzyć. A jednak wszystko wskazuje, że tak właśnie się stanie. Premierę zaplanowano na 14 lutego - Dzień św Walentego.

- Mam nadzieję, że naszą muzyką trafimy prosto w serca. Napisałam bardzo osobiste teksty. Pożegnamy się pięknie. Kończy się wspólna praca, ale nie kończy wspólne życie.

Bo John Porter jest dla Anity Lipnickiej mężczyzną na zawsze. Właściwie czuła to niemal od pierwszej chwili. - "Chciałabym poznać Johna Portera, może zaśpiewalibyśmy w duecie", powiedziałam pewnego wieczoru do swojego ówczesnego narzeczonego, Anglika, także muzyka, "Zadzwoń do niego", poradził mi - wspomina Lipnicka.

Wstydziła się, marudziła. W końcu zaaranżowano spotkanie. We troje: ona, narzeczony i Porter.

- Usiadłam dokładnie naprzeciwko Johna i nagle przemknęła mi przez głowę jasna myśl: "Jestem z niewłaściwym człowiekiem. Oszukuję samą siebie, bo przecież go nie kocham". Olśnienie i niezachwiana pewność. To John jest właśnie tym człowiekiem, którego potrzebowałam.

Wkrótce potem rozstała się z narzeczonym. Zaczęła spotykać się z Porterem. Pracowali razem nad płytą. - Udało nam się stworzyć i wydać "Nieprzyzwoite piosenki" (2003), choć długo nikt nie chciał w nas uwierzyć - opowiada. - Mówili do mnie wprost: "Nie możesz nagrać tego z kimś młodszym, kto jest na topie, a nie z jakąś tam podstarzałą gwiazdą rocka?". Ona uparła się i postawiła na swoim. Piękna przyjaźń niepostrzeżenie zamieniła się w miłość. Dzisiejsza decyzja: "Trzecia płyta to koniec naszego duetu" nie była łatwa. Ale wie, że czasem trzeba z czegoś zrezygnować, by iść dalej. Nauczyła się tego wiele lat temu, Najpierw zaskoczyła ją mama, która przeczytała w gazecie ogłoszenie: "Tokijska agencja poszukuje modelek" i nic nie mówiąc, wysłała jej zdjęcia. Okazało się, że jest wśród pięciu dziewcząt, które zaproszono do Japonii. Do dziś nie ma pojęcia, jak znalazła w sobie odwagę, ale zdecydowała: leci. - Miałam 15 lat, 180 centymetrów wzrostu i pewność, że jestem dorosła - żartuje Lipnicka.

Szybko przekonała się, że o świecie, do którego trafiła, nie wie nic. Wynajmowała mieszkanie razem z dwiema starszymi koleżankami, które z nerwów wymiotowały. - Ja, najmłodsza, ratowałam je, starałam się podtrzymywać na duchu. W Tokio wytrzymała zaledwie trzy miesiące. Zaczął się wrzesień. Koleżanki w rodzinnym Piotrkowie szły właśnie do drugiej klasy liceum. - Między jednym pokazem a drugim, patrząc w lustro, zrozumiałam, że jak nie wrócę teraz, nie wrócę już nigdy. Zniknęły wątpliwości. Co dalej? Wiedziała. Chce zostać artystką, pisać teksty i śpiewać. Zmieniła się. Ścięła piękne długie włosy niemal przy skórze. - To był bunt, chciałam zerwać na dobre z pustym światem mody, przestać być postrzegana wyłącznie przez pryzmat mojego wyglądu - mówi. Z przyjaciółmi założyła zespół. Nazwali go Certyficado. Po jednym z występów

podszedł do niej dziennikarz Maciej Pilarczyk i powiedział: "Fajnie śpiewasz, znam grupę, która szuka wokalistki". Była jesień 1993 roku.

Trafiła do Varius Manx. Razem z nimi nagrała dwie płyty, sprzedano po kilkaset

tysięcy każdej z nich. - Nie byłam gotowa, by zmierzyć się z nieoczekiwaną sławą - opowiada Lipnicka. - A ona uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Graliśmy za dużo koncertów. Aż zgraliśmy się do ostatniej nuty. Odeszła z zespołu. Wyjechała do Londynu. - Tak, to była ucieczka - przyznaje.

Znów mogła być zwyczajną dwudziestolatką. Poszła do szkoły językowej, zdała egzamin państwowy z angielskiego. Wyplątała się też z niekorzystnego kontraktu z firmą fonograficzną i zaczęła rozglądać za nową wytwórnią.

Przyjaciel poznał ją z Wiktorem Kubiakiem, menedżerem musicalu "Metro". - Posłuchał mnie i powiedział: "Mam czas, energię i serce, by wziąć cię pod swoje skrzydła". Powoli odzyskiwała pewność siebie. Grała na gitarze. Koślawo, bo koślawo, ale po to, by móc zapytać: "Co ty na to?". Nagle puściła w niej wielka blokada. Rozwijała się.

Nagrała płytę z własnymi kompozycjami - "Wszystko się może zdarzyć". Trzymając ją w dłoniach, poczuła, że rzeczywiście wszystko jest możliwe. Dlatego, gdy parę lat później poznała Johna Portera i zapragnęła zaśpiewać właśnie

z nim, umiała już walczyć. Po sukcesie "Nieprzyzwoitych piosenek" postanowili, że zainwestują własne pieniądze w wydanie drugiej płyty. Wyjechali nagrywać ją do Lubiany, gdzie mieszkał producent Chris Eckman. Właśnie tam nagle dostali wiadomość o śmierci menedżera odpowiedzialnego za ich koncerty w kraju.

- To był wstrząs, zaledwie parę tygodni wcześniej, po burzliwej rozmowie, rozstaliśmy się z Mariuszem. Nie zdążyliśmy sobie wszystkiego wyjaśnić. Mariusz zmarł tak nagle, miał niespełna 37 lat - mówi cicho. - Był moim przyjacielem, jedną z najważniejszych postaci w moim życiu, a ja nie mogłam nawet pojechać na pogrzeb. Tydzień później Lipnicka skończyła 30 lat. Dowiedziała się, że będzie mamą. Wiadomość była szokiem. - "Ja w ciąży?". Bardzo chcieliśmy mieć dziecko. Staraliśmy się trzy lata, leczyłam się nawet w klinice i wciąż nie można było znaleźć przyczyny niepowodzeń. Poddaliśmy się.

Gdy była w drugim miesiącu, nagle w bezsensownym wypadku zginął jej ukochany ojciec. - Bałam się: o dziecko, o siebie, o mamę, brata. Ale udało się nam szczęśliwie przetrwać. W mroźny lutowy dzień 2005 roku na świat przyszła Pola. - Jej pierwszy krzyk rozdzielił moje życie na "przed" i "po". Choć nie był zbyt donośny, spowodował trzęsienie ziemi.

Nie zapomni chwili powrotu ze szpitala. - John powiesił w domu transparenty, baloniki. Weszłam z Polą, która bez przerwy wrzeszczała. Nie zdążyłam nawet ogarnąć pokoju wzrokiem, już wiedziałam, że od tego momentu wszystko bezpowrotnie się zmieni. Początki były dramatyczne. Córeczka spała po 15 minut, nie dłużej. Jeździłam z nią do lekarza, na badania krwi, dostawałam wręcz histerii, boja nie spałam wcale. Dziś Pola ma półtora roku, czasem z rodzicami jeździ na koncerty. - Śmieję się, gdy sobie przypominam, jak myślałam, że dziecko da się niemal zapakować do walizki i nie będzie problemu. A tu każda najkrótsza podróż to wielka wyprawa: torby, butelki, pieluchy. Oboje z Johnem są wyczerpani, ale i szczęśliwi, spełnieni i spokojni. Wchodzą właśnie do studia. Aż do Wigilii będą nagrywać swoją ostatnią wspólną płytę. - A potem wciąż będziemy śpiewać osobno. Ktoś przecież musi zostać w domu z Polą - śmieje się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji