Seans pamięci
Przyboś, Gombrowicz, Witkiewicz - ten sam rozdział literatury: odrzuciwszy Boga i prawo moralne, mają już tylko Sztukę" - pisze Czesław Miłosz w "Ziemi Ulro" (Paryż 1977), dorzucając obrazową u-wagę, że trzy te umysłowości wyłączały się z chrześcijaństwa "jakby w Polsce nigdy nie padła kropla święconej wody". Można by to spostrzeżenie rozciągnąć i na dotychczasową twórczość teatralną Tadeusza Kantora, zamykającą się "Umarłą klasą". Do czasu "Umarłej klasy" Witkiewicz był jedynym autorem Teatru Cricot 2. Gombrowicz, przywoływany przez Kantora często jako najbliższe mu dziedzictwo awangardy, wskazanie pokrewieństwa i rodowodu, w "Umarłej klasie" stał się oryginalną inspiracją dzięki swemu upodobaniu do "realności i materii niższej rangi". Po Wyspiańskim i symbolizmie, po Brunonie Schulzu wziął Kantor ciemną melancholię śmierci, po Witkacym i Gombrowiczu witalność wyrazu i stylu jako niepowtarzalnie własny przejaw kultu Sztuki. Bóg umarł, zastąpił go demiurg niższej rangi, stworzyciel sztucznych światów, błazeński Salvator i odkupiciel-artysta. Piszę "wziął", tak właśnie jak się bierze cechy rodziców, i piszę "wziął", bo je w sobie, jako własne ,,ja", rozwinął. Pokrewieństwa są jawne, prawdziwe i głębokie. Na scenie tego błazeńskiego Salvatora "tamtego świata" nie było, "tamten, świat" to były manekiny, kukły, śmierć upostaciowana, życie czystej formy i próżnej formy, nad którym nie istniało żadne niebo ani Bóg. Życie znało tylko śmierć, a śmierć nie znała odkupienia ani zbawienia, poza "łaską" pamięci fałszywego demiurga. A w seansach tej pamięci - jak dotąd - nieobecna była chrześcijańska symbolika. Aż do "Wielopole, Wielopole" Kantor był artystą na wskroś laickim.
"Wielopole, Wielopole" nagle wybuchło ewangeliczną drogą krzyżową i Biblią. Równocześnie w manifestach Kantora do spektaklu pojawiły się refleksie o spirytualizmie:
"Przypisywana intelektowi absolutna pełnia zaczyna wykazywać poważne luki i braki, powodować fatalne konsekwencje. I to zarówno w życiu, jak i w sztuce. (...) Znowu więc powracałem do mojej wcz-esnej młodości, kiedy w długich wycieczkach szukałam samotności, aby uczyć się ma pamięć Lekcji Maeterlincka (...) W tym myśleniu o moim nowym dziele postulat spirytualizmu był decyzją o tyle ryzykowną, że równocześnie skojarzył mi się z tematem ewangelii, jako jedynym środkiem wyrazu. Ten wielki mit podobny do Czystej Sztuki, żywiący przez tysiąclecia naszą kulturę, czyli naszą egzystencję (...) odradzający się nieustannie, w naszym wieku został zepchnięty na peryferie cywilizacji Świętej Technik, Konsumpcji i Polityki. Nie jest jednak jeszcze wszystko stracone. Peryferie nie oznaczają wcale upadku, ani poniżenia. W moim prywatnym słowniku istnieje termin Realności Najniższej Rangi. Peryferie mają tam swoją wysoką rangę. Eksplozje owego mitu manifestujące się w miejscach najbardziej nieoczekiwanych działają w gruncie rzeczy nie gdzie indziej właśnie, jak na tych peryferiach" (z programu "Wielopole, Wielopole").
Co wynika z tego tekstu? 1) Powiązanie symbolizmu Maeterlincka ze spirytualizmem zdaje się wskazywać, że temat Ewangelii będzie funkcjonować jako obrazowy symbol, rzecz w sztuce Kantora, żyjącej "realnością scenicznego tu i teraz", zupełnie niebywała. 2) Znajdzie się jednak tam, gdzie wszystkie przywoływane z sub-egzystencji, pod-życia świętości jego teatru - na peryferiach, wśród realności najniższej rangi. A więc będzie miał charakter rzeczowego, materialnego rytuału "szarej mszy" codzienności mówiąc językiem Białoszewskiego. 3) "Szara msza", jako symbol i realność razem, przeciwstawiają się świętej technice, cywilizacji i konsumpcji - co to znaczy naprawdę? W imię czego się przeciwstawiają? Powiedziane jest, że w imię spirytualizmu. Ale co tu właściwie znaczy spirytualizm, dokładnie nie wiadomo. Jest to jakaś duchowość, funkcjonalnie przeciwstawiona "Świętej Technice, Konsumocji i Polityce". W tym zestawieniu spirytualizm określa się tylko negatywnie. Poprzestańmy więc na tej definicji pozytywnej, z której wynika realność "szarej mszy". W spektaklu - a on przecież jest najważniejszy- powinno się znaleźć rozwiązanie zagadki o duchowej istocie... spirytualizmu.
"Wielopole, Wielopole" - tytułowe powtórzenie niesie stylistyczny efekt melancholijnej apostrofy do przeszłości, do wspomnień, a zarazem jest znakiem panującej w spektaklu powtarzalności zdarzeń w rwącym się filmie pamięci i rytualnym rytmie przeszłości przez pamięć odtwarzanej. (Manekiny - martwe sobowtóry osób, postaci bliźniacze, powtarzalność zdarzeń - były już w "Umarłej klasie".) Tutaj powtarzalność ogarnia także wątek ewangeliczno-biblijny. Aby wyjaśnić jej sens trzeba rozpocząć od rekonstrukcji całości.
Spektakl składa się z pięciu części: Ślub, Lżenie. Ukrzyżowanie, Adaś odjeżdża na front, Ostatnia wieczerza. Sceneria: na otwartej estradzie kilka sprzętów pokoju ze wspomnień. Barwa przyblakłych po latach fotografii, zszarzała sepia. Luźno stojące po lewej drzwi, przy nich łóżko, szafa, jakieś krzesła, po prawej okno, oddzielne, zawieszone jakby w nieprzestrzennej bezczasowej pamięci. Na pierwszym planie po prawej kopczyk świeżej mogiłki z krzyżem i wbitą jeszcze łopatą. W tle, w głębi, rozsuwane drzwi z desek. Dwie żarówki w tanich stożkowatych kloszach oświetlają tę scenerię odtwarzanego wspomnienia. Kantor-dyrygent, Kantor-mistrz ceremonii, jak w "Umarłej klasie," przez cały czas jest obecny na scenie. Przygląda się działaniom postaci, jak czujny reżyser podczas próby w każdej chwili gotów przerwać, niekiedy wkracza w akcję, daje znaki aktorom, cały czas dyryguje natężeniem muzyki.
Budowaniu pokoju dzieciństwa jako pierwszy motyw muzyczny towarzyszą suche, rytmiczne stukoty: marszowy krok wojska? - Nie. Jakby odgłos wbijania czegoś w drewno. Następujące potem obrazy objaśniają znaczenie tego motywu, to odgłos zbijania Krzyża. Mit pamięci indywidualnej - zanurzony w wielkim micie pamięci zbiorowej, w pamięci Ukrzyżowania. Rodzina na scenie z trudem usiłuje odnaleźć swoje miejsca w pokoju, miejsca przedmiotów, czas i porę. Tylko oddział wojska w szarych austriackich mundurach trwa nieruchomy, dokładnie w takich pozach w jakich sfotografowano go przed odjazdem na front. Dziadek-ksiądz na łożu śmierci (właściwie jest to obrotowy warsztat śmierci, pod spodem kryje manekina, pośmiertnego sobowtóra). Babka - z czym? padają niepewne pytania wujków Olka i Karola - Bliźniaków w uroczyście prowincjonalnej czerni, w melonikach.. Babka podsuwa umierającemu szpitalny basen. Wujowie po dywagacjach skonstatowawszy, że obu ich w pokoju nie było, opuszczają go. Wchodzi miejscowa wdowa po fotografie ze staroświeckim aparatem. Ale jest to zarazem posługaczka z kostnicy. Jeden ruch obrotowym mechanizmem śmierci wynosi na wierzch manekina. Obmywanie stóp przy dźwiękach Psalmu 110 (śpiewanego przez górali z Nidzicy). Fotografka-posługaczka przygotowuje się do pamiątkowego rodzinnego zdjęcia ze zmarłym. Rodzina wchodzi. Rozlega się głośno marsz "Szara piechota". Zastygłe "na fotografii" postaci żołnierzy zaczynają ożywać - marionetkowe, kanciaste ruchy. Seria z aparatu-karabinu maszynowego i ci, co byli martwi, znów są martwi. Posługaczka-fotograf - anioł śmierci tandetnej jak pamiątkowe zdjęcia z wojska i żołnierski gruby dowcip - z rechotem wychodzi środkowymi drzwiami. Tam, po "tamtej stronie", widać leżącego na podłodze trupa Panny Młodej, Matki-Helki w brudnobiałej sukni, w welonie. I ksiądz, który już także umarł - ale przecież wszyscy oni wstają z martwych za sprawą pamięci artysty, Tadeusza Kantora, to jego pamięć dokonuje kreacji powtórnej - przypomina sobie o swoich obowiązkach. Ślub! Wyciąga z szeregu żywego manekina, krzyż z błazeńsko uśmiechniętą twarzą, śpiewa do muzyki "Szarej piechoty", jakby chciał przerwać ammezję śmierci. I żywy manekin zaczyna maszerować w miejscu. Ksiądz wprowadza Helkę. Przysięga ślubna w ustach żołnierza-manekina to nieartykułowany bulgot zepsutego mechanizmu. Helka powtarza za Księdzem czysto i wyraźnie. Mąż kalekując maszeruje z żoną, Ksiądz wraca do swego Krzyża. "Szara piechota". Wychodzą na "tamten świat". Ksiądz wraca, zapomniał o uwięzionych na fotografii innych, też już śmierci zaślubionych. W rytm marsza chwały i zagłady wszyscy odchodzą za drewnianą kurtynę tamtego świata.
Opisałam dość szczegółowo pierwszą część spektaklu Kantora, aby unaocznić czytelnikowi, który go nie zna, zasady komponowania obrazów i znaczeń - i uprościć sobie dalsze zadanie. Czas nie ma tu tradycyjnej linearnej ciągłości, płynie w rwących się nawrotach i anachronizmach. Właściwie - nie czas płynie, lecz obrazy pamięci go niosą. Pamięci, która nie zatrzymała ulotnej materii- codzienności, ale odbiła klisze rodzinnych i plemiennych uroczystych rytuałów. ("Walizka na szafie?" zastanawiają się wujowie Olek i Karol, mają jednak pewność, że "Dziadek z głową u wezłowia".) Postaci nie tylko mają sobowtóry (Wujowie-Bliźniacy), czy pośmiertne manekiny, starają się też grać kogo innego niż są, kogoś lepszego i wyższego: jowialny ksieżulo wciela się w Ukrzyżowanego. Jest to zarazem lekcja dla Ojca-Mariana Kantora, pobudzanie do życia przez abc rytuałów społecznych. Ja dźwigam swój krzyż, podejmuj i ty swoje obowiązki - męża, pana młodego, bohaterskiego żołnierza. Tak tylko zdolna jest do życia pamięć zbiorowa poprzez identyfikację z kliszami podniosłych mitów. I tyle - jak się zdaje - ma znaczyć przypomnienie krzyżowej męki w muzyce. To jest wezwanie ku wyższości, której maluczcy, śmieszni, będą się starali sprostać. I spotkają na tej drodze śmierć: zaślubiny mitu ofiary to zaślubiny śmierci. I będą groteskowi, ale też tragiczni. A takimi mogą zmartwychwstać tylko w indywidualnej pamięci artysty.
W części II - Lżenie - rodzinna rzeczywistość rozgrywająca się w niskich rejonach codzienności konfrontowana jest z kanonem ewangelicznym. Jakieś przejścia i wyjścia domowników przez pokój, wielokrotnie powracający rytuał zerwanych rozmów, zdarzeń, półobłąkana, zdewociała ciotka Mańka w kółko powtarza zdanie z "Apokalipsy", wuj Stasio, powrócony szczęśliwie z zesłania, gra na katarynie (trzyma ją jak skrzypce) kolędowy motyw (Lulajże, Jezuniu) ze Scherza Chopinowskiego, Ojciec - Marian Kantor z uporem zepsutego mechanizmu klnie grubo po żołniersku, rodzinka solidarnie naigrawa się z tej ,,bidy z miasta", narzeczonego Helki, lament rodziny nad Helką, którą "widzą" na Golgocie, cierniem koronowaną, gdy Marian Kantor maszeruje na pierwszym planie sceny. Obłąkana Mańka powtarza sentencję o Piłacie. Żołdactwo lży Helkę: manekin-sobowtór martwy między zmarłymi, wzlatuje podrzucony w górę. Wkracza śmierć-sprzątaczka. Oczyszcza scenę: zostaje na niej porzucony manekin Helki, wuj Stasio ze swoją wieczną kolędą ciszy i świętości rodziny, z autolegendą wielkiego skrzypka, niezmiennie w marszu Marian Kantor i Ksiądz. I półżywy manekin Ojciec pochyla się nad zelżonym martwym sobowtórem Matki, wynosi go na rękach jak Pietę w asyście Księdza. "Szara piechota" brzmi jak marsz pogrzebowy.
Przyznaję, że ten temat - w konsekwentnie budowanej przez Kantora mszy laickiej, temat świętego mitu, który zszedł między "realność niższej rangi", poniżony w groteskowym teatrzyku rytuałów rodzinnych i quasi-religijnej dewocji - wydaje mi się pozbawiony siły wyrazu i, zamierzonej tu chyba, wielkiej ironii na Bunuelowską miarę. Jakby "realność" niższej rangi, dewocyjny rytuał katolicyzmu, zbuntowała się przeciw tym uniesieniom emocjonalnym, świętości ludzkiego istnienia poszczególnego, jakie Kantor artysta laicki chciał mu nadać w imię jedynego mitu, jaki scala polską pamięć zbiorową. Pasji i Ukrzyżowania. Jakby Kantor zatrzymał się u progu zdumienia konstatując fakt z dziejów doświadczenia zbiorowego niewątpliwy, ale sam, jako "ja twórcze", nie znalazł doń przystępu, nie znalazł odpowiedniego wyrazu. I poznał efekt tego zdumienia: między emocjonalną intencją obrazu a jego materialnością (Golgota Helki to taboret z napisem tandetnym, jak na skrzynce po importowanych delikatesach) krzyczy dysonans, zagłuszany fortissimo muzyki.
W części III Ukrzyżowanie staje się udziałem całej rodziny. Z tym motywem, splata sie motyw tropienia reliktów codzienności umarłej przez Wujów-Bliźniaków i motyw sobowtóra.. Ma on tu co najmniej dwojakie znaczenie. Oto manekin Księdza ukrzyżowany przez żołnierzy pojawia się zza drewnianej zasłony "tamtego świata", gdy Ksiądz z drugim sobowtórem siedzą na scenie. Jest to najwyraźniej projekcja marzeń Księdza, a zarazem ironiczny komentarz Kantora: ze zmarłymi, z tą materią nieożywiona, z pałubami, pamięć i wyobraźnia mogą sobie poczynać swobodnie i dowolnie. Ale cóż jest prawdą wobec śmierci, materia czy duch? Który z dwu księży, żywy czy jego pałuba, jest "fałszywy"? Prawda człowieka wybucha w granicznym momencie jego istnienia, w jeszcze ruchomym filmie życia na chwilę przed śmiercią. Tak się chyba może tłumaczyć scena rozpoznania "prawdziwego" Księdza, prawdziwej Ofiary przez Bliżniaków-Judaszy, gdy ściągając biret z głowy aktora, żywego skazują na śmierć, gdy jako zwiastun tej śmierci rozbrzmiewa Psalm 110 i wielkopostna drewniana kołatka. Ale twórca "Wielopola, Wifilopola" nie poprzestaje na tym. Podwójnością dotknięty jest nie tylko biologiczny byt człowieka, także jego byt psychiczny. Któż jest katem, a kto ofiarą, skoro w każdym jest i pierwszy i druga? Szalona ciotka Mańka od Apokalipsy, nieszczęsny sprzęt z izby pamięci, przebiera się z upodobaniem za oficera-generała-Ubermenscha austriackiego dowódcę Himmlera, w jednej postaci łączyć historię ofiar i katów. Msza Kantora staje się nieprzerwanym pasmem ukrzyżowań: ksiądz przed plutonem egzekucyjnym wojska, ksiądz uginający się pod ciężarem krzyża. Helka upadająca pod krzyżem, Adaś przez żołnierzy krzyżowany - wszyscy oni są ofiarami tego samego kata, śmierci zaszczytnej, śmierci "ku chwale", która - wdziewając wojskowy mundur - umundurowaną ofiarę czyni katem wszystkich, nie umundurowanych.
Cały spektakl "Wielopole, Wielopole?" to seans pamięci, rwącej się jak taśma filmu, msza jednostkowcj Śmierci-Księdza, która nie może się złożyć, zamknąć, msza przeszłości, marsz kolejnych pokoleń w beznadziejnej drodze "za zasłonę", tych, którzy "padli na polu chwały", i tych roztopionych w "zapomnieniu śmierci", szarej jak ich życie, kiedy wspomnienie o człowieku znaczy nie więcej niż pozostałe po nim przedmioty.
W obrazie IV - Adaś zmobilizowany - losy tytułowego bohatera to zarazem skrót dziejów Rodziny, symbol ofiary "wiecznie młodej", msza historii z powszedniością i ze świętymi mitami o społeczności. W ofierze tej uczestniczy Adaś i cała rodzina, a także ktoś, kogo dotąd w spektaklu nie było: Rabinek, przedzierzgnięty z obłąkanej Mańki, w rytualnej żydowskiej szacie, Rabinek po trzykroć padający pod salwą kul, jak Chrystus po trzykroć pod krzyżem upadał. I owóż Rabinek - z Ciotki-Komediantki - zrywa tragicznie podniosłą, ciągłą procesję śmierci przy dźwiękach "Szarej piechoty", procesję jednego narodu, jednej rodziny, jedynego zrywu. Rabinek, rozstrzelmy po trzykroć przez wojsko (czyż ważne które i jakie - skoro wojna jest walką "swoich" z "obcymi").
Historia świecka, historia powracającej śmierci staje się odbiciem wiecznie powracającego mitu ofiary, uświęcenia ludzkości przez Pasję i Ukrzyżowanie. I tak jak rwie się ciągłość pierwszej, tak i ta druga jest tąsknotą do całości, do jedności, do świętości. Nieosiągalną. Czy jednak w istocie postaci z "Wielopola, Wielopola" tęsknią ku pełni Sacrum, czy tęsknota jest rzeczywistym znakiem ich bytu ,,ku duchowości"? W ostatnim obrazie spektaklu Kantor - ministrant pamięci, kapłan szarej mszy - po skończonej "Ostatniej wieczerzy" umarłych pieczołowicie składa biały obrus. Seans śmierci i zmartwychwstawania, msza wiecznego powrotu jest skończonym dziełem artysty-demiurga. Celebrowanym wśród "starych dekoracji" i gadgetów kultury, wśród których artysta - ku swojej chwale w poniżeniu - wznosi się jako jedyny kapłan świętości międzyludzkiej. I jedyny Salvator. Tylko w jego pamięci mit zmartwychwstania, staje się migotliwą, kruchą realnością sceniczną. Ale tu właśnie jest sprzeczność i paradoks największy spektaklu: pokolenia za pokoleniami wstępują w śmierć, wpatrzone w nieśmiertelny mit a wyobraźnia i pamięć demiurga rekonstruuje ten mit jako śmierć wcieloną. "Ostatnia wieczerza" w "Wielopolu, Wielopolu" to obraz pusty, martwy obrót koła zbiorowej wyobraźni, który napełnia się krwią, li-tylko dzięki uczestnictwu fałszywego, podejrzanego demiurga. Spirytualizm Kantora w "Wielopolu, Wielopolu" niczym nie różni się od spirytualizmu "Umarłej klasy".
Ukrzyżowanie, Apokalipsa, Biblia funkcjonują w "Wielopolu, Wielopolu" jako stereotypy, gadgety, martwe rafy pamięci zbiorowej. Dopóty, dopóki nie sakralizuje ich pamięć artysty w swoim indywidualnym obrządku. Mit chrześcijański u Kantora nie jest ze swej natury ani religijny ani spirytualny, duchowość może weń tchnąć dopiero sztuka. Co jej wszakże nie przeszkadza tak się religijną symboliką posiłkować, by zbiorowa dusza widowni uwierzyła, że oto znów na jej oczach zmartwychwstał wieczny mit polskości tragicznej i świętej, anielskiej i przebóstwionej, by "śmierć w starych dekoracjach" mistrza Kantora witała jako świętą komunię sfer: owacją i łzami.