Komentarze do Wielopola
Po zapisach spektaklu "Kurki wodnej" Tadeusza Kantora ("Dialog" nr 8/1973) oraz "Umarłej klasy" ("Dialog'' nr 2/1977) przedstawiamy obecnie zapis najnowszego przedstawienia tego artysty i krakowskiego teatru Cricot 2: "Wielopole, Wielopole". Zrealizował go zespół we Florencji pod patronatem Teatro Regionale Toscano i Comune di Firenze i tam też 23 czerwca 1980 odbyła się prapremiera. Ze spektaklem Cricot 2 udał się następnie do Paryża, Londynu, Edynburga (por. "Metoda klisz", rozmowa z udziałem Leslie Caplana, Tadeusza Kantora i Krystyny Rabińskiej, "Dialog" nr 12/1980). Wystąpił następnie w Krakowie w dniach 15-22 i w Warszawie w dniach 25-29 listopada oraz w Gdańsku.
Zapis Jana Kłossowicza oparty jest na analizie spektakli granych w Warszawie. Zaznaczamy ten fakt, gdyż "Wielopole, Wielopole" pozostaje dziełem płynnym, ewoluującym, otwartym na zmiany. Dlatego nie publikujemy partytury Kantora, która - choć przez niego spisana - nie we wszystkim zgodna już jest z rzeczywistym kształtem przedstawienia. Jej tekst wykorzystuje autor zapisu, w tych jednak tylko partiach, które w teatrze nie uległy zmianie. Dotyczy to przede wszystkim tekstów mówionych przez aktorów, oraz niektórych didaskaliów.
Dołączamy do zapisu "Wielopola, Wielopola" kilka ważnych dla jego klimatu komentarzy Kantora, zaczerpniętych z programu. (Red.)
POKÓJ MOJEGO DZIECIŃSTWA
Pokój mojego dzieciństwa
jest ciemną i zagraconą DZIURĄ.
To nieprawda, że dziecinny pokój w naszej pamięci
pozostaje słoneczny i jasny.
Takim czyni go tylko
konwencjonalna maniera literacka.
Jest to pokój UMARŁY
i UMARŁYCH.
Przywoływany wspomnieniem -
nieustannie umiera.
Gdy jednak będziemy z niego dobywać znikome fragmenty,
kawałek dywanu,
okno, a za nim ulicę biegnącą w głąb,
promień słoneczny na podłodze,
żółte sztylpy ojca,
i płacz matki,
i jakąś twarz za szybą okna -
możliwe, że wtedy rozpocznie sklecać się nasz prawdziwy
POKÓJ dzieciństwa,
i może uda się nam sklecić również przy tej okazji
nasz spektakl!
Ważne OKNO!
za nim, jak powiedzieliśmy, ULICA biegnąca w głąb,
a na jej końcu RÓŻOWA PIĘTROWA KAMIENICA.
Na tym rogu znikała moja matka,
gdy wyjeżdżała na dłuższy czas,
na tym zakręcie,
który był KOŃCEM ŚWIATA.
... Trudno określić wymiar przestrzenny wspomnienia.
Oto pokój mojego dzieciństwa,
który ustawiam ciągle na nowo
i który ciągle umiera.
Wraz z lokatorami zresztą.
Lokatorzy to moja rodzina.
Oni wszyscy powtarzają w nieskończoność swoje czynności,
odciśnięte jak na kliszy, na wieczność
Będą powtarzali do znudzenia,
skupieni na tym samym geście,
z tym samym grymasem,
te czynności banalne,
elementarne, nijakie,
pozbawione wszelkiej ekspresji i celowości,
z przesadną, tępą dokładnością,
z ostentacją przerażającą,
uporczywie,
te małe zdjęcia wypełniające nasze życie...
MARTWE ATRAPY,
uzyskujące swoją realność i ważność
przez to uporczywe POWTARZANIE.
Być może zresztą jest to właściwość Wspomnienia,
ten rytm pulsowania,
powracający nieustannie,
kończy się pustką,
d a r e m n y...
... Pozostaje jeszcze miejsce "ZA DRZWIAMI",
gdzieś na tyłach i peryferiach POKOJU,
przestrzeń inna i w innym wymiarze,
gdzie gromadzi się nasza pamięć
i fermentuje nasza wolność,
w tym biednym miejscu,
gdzieś "w k ą c i e",
"za d r z w i a m i",
w bezmiernym interiorze imaginacji...
stoimy w drzwiach żegnając nasze dzieciństwo
bezradni,
na progu wieczności i śmierci,
w tym biednym i mrocznym pomieszczeniu,
za tymi drzwiami
szaleją burze i piekło ludzkie,
wzbierają fale potopu,
od którego nie uchronią nas
białe i słabe ściany naszego POKOJU,
naszego codziennego
"kalendarzowego" czasu...
Ważne wypadki zbliżają się nieubłaganie,
wystarczy tylko otworzyć drzwi...
ZAKŁAD WYNAJMU DROGICH NIEOBECNYCH
We wspomnieniu
nie istnieją prawdziwe i nobliwe postacie.
Powiedzmy otwarcie, że proceder wywoływania wspomnień jest
procederem podejrzanym i niezbyt czystym.
Jest to po prostu zakład wynajmu.
Wspomnienie posługuje się postaciami "wynajętymi".
Są to indywidua ciemne, mierne i podejrzane kreatury, które
czekają, aby je "wynająć", jak "dochodzące" służące.
Jakieś pomięte, niemyte, źle ubrane, chorowite, pokurczone, podle
ucharakteryzowane na postacie często nam drogie i bliskie.
Ten podejrzany typ przebiera się za rekruta, aby udawać mojego
ojca.
Matkę podrabia najwidoczniej dziewczyna uliczna,
wujowie są zwyczajnymi szmaciarzami.
Wdowa po cenionym w naszym miasteczku fotografie
dzielnie podtrzymująca sławę Zakładu Fotograficznego
"Wspomnienie" jest na co dzień zwykłą ohydną sprzątaczką
w parafialnej kostnicy,
O Księdzu lepiej nie mówić.
Jego siostra to zwyczajna kuchta.
I jeszcze Wuj Stasio, żałobna sylwetka Zesłańca -
Podwórzowy Domokrążca z katarynką.
WOJSKO
Powód zajęcia się tym gatunkiem ludzkim
nie ma nic wspólnego ani z patriotyzmem,
ani z anty-militaryzmem,
ani z walką o pokój,
ani z żadnym programem politycznym, socjalnym lub innym.
Zarzuty mogłyby mnie spotkać ze strony
totalitarnego patriotyzmu,
narodowego patriotyzmu,
ze strony anarchistów,
notorycznych anty-militarystów,
Świadków Jehowy,
dadaistów i surrealistów (gdyby żyli),
wszelkiego rodzaju manifestantów,
nawet ze strony Szwejków i Inwalidów,
w końcu ze strony Nieznanego Żołnierza.
Ponieważ powód, dla którego zająłem się
tą wyjątkową kondycją ludzką
jest rodzaju czysto formalnego i artystycznego.
WOJSKO. Masa. Nie wiadomo czy mechaniczna, czy żywa,
o setkach takich samych głów,
o setkach takich samych nóg,
i setkach takich samych rąk.
W rzędy, szeregi, przekątnie
wprawione regularnie
głowy, nogi, ręce, ramiona, buty, guziki, oczy, nosy, usta,
karabiny.
Identycznie wykonywany ruch
przez setki identycznych osobników,
setki organów
tej monstrualnej karnej geometrii.
WOJSKO
maszerujące czwórkami
w ordynku
i w takt, dyktowany krokami i okrzykami komend:
prawa, lewa,
złożone z osobników, w których rozpoznajemy nas samych,
tego samego, co my, gatunku: ludzkiego,
to my sami!
tylko OBCY!
jakbyśmy siebie samych zobaczyli po raz pierwszy
"z b o k u",
to znaczy martwych.
Dlatego WOJSKO (maszerujące) tak silnie nas przyciąga.
Jego surowa i nieubłagana jak śmierć kondycja
odkrywa nasz własny wizerunek.
Od reszty gatunku ludzkiego
od nas CYWILI - WIDZÓW
oddzielone na zasadzie prawa tak drakońskieg,
że podobne jest ono do prawa śmierci -
barierą niewytłumaczalną ludzkim rozsądkiem.
To niezwykła kondycja ujawnia się jaskrawo,
gdy WOJSKO idzie, a właściwie maszeruje
w ordynku,
czwórkami,
i w takt.
CYWILE (= WIDZOWIE)
nigdy nie chodzą
w ordynku,
czwórkami
i w takt.
Po prostu wstyd!
To właśnie jest ten stan, który najjaskrawiej, niemal cyrkowo
stwarza ową barierę.
Silniejszą niż rampa sceniczna.
WOJSKO
Przechodzą koło nas
jak we śnie, straszliwie OBCY.
Taką obcość mają we śnie postacie już nieżyjące.
Fotografie REKRUTÓW - pamiątki po zmarłych.
Wybrani i naznaczeni przez śmierć,
zarażeni bakcylem śmierci
nieznanym i piorunującym,
który czyni ich zdolnymi zadawać śmierć osobnikom swego gatunku
i samym ginąć na komendę.
Przeznaczeni na "polegnięcie".
I UNIFORM!
Ta atawistyczna tęsknota ludzka
i imperatyw śmierci,
równający wszelkie klasy społeczne w sposób straszliwie
skuteczny.
Na zdjęciach "poborowych"
widzimy zmieszanych ze sobą
jak na SĄDZIE OSTATECZNYM
panów, chłopów, intelektualistów.
Oczekują na mundur, który zniesie te wszystkie niepotrzebne
różnice, oduczy indywidualnego myślenia, tej zbytecznej
właściwości ludzkiej,
zastąpi ją bezdusznym posłuszeństwem,
gwarantującym absolutną gotowość
apokaliptycznego galopu prosto w objęcia śmierci.
Ta niezwykła kondycja
eksploduje dosłownie
pierwotnym instynktem stadowym,
jakąś masochistyczną żądzą zrównania,
namiętną koniecznością zredukowania procesu etycznego myślenia
do poziomu "zerowego", do cech ostentacyjnie prostackich.
Na starych zdjęciach przedstawiających odjazd na dworcach
rekrutów na front - widzimy twarze uśmiechnięte, w jakiejś
euforii niemal seksualnej, te ciała młode i silne, obciągnięte
w drelichy, odcięte od wysublimowanych i skomplikowanych
stosunków kulturowych, społecznych, rodzinnych...
Nagle wszystko staje się proste, jest się zrównanym,
"podległym", spada cała, zwapniała skorupa kultury...
powstaje język ostentacyjnie prostacki, obsceniczny,
brutalny, cyniczny...
Nareszcie należy się do "gatunku".
1979