Świat ich dobrał
Czy bohaterów Dostojewskiego można polubić? To niemożliwe - odpowiada, nie po raz pierwszy, Andrzej Wajda. Niemożliwe i - nawet niepotrzebne. Czy należy ich znielubić? Ależ w laboratorium zbędne są uczucia i emocje. Stopień zbliżenia, detaliczność, jakie oferuje laboratorium mają w sobie jednak coś szczególnie krępującego. Przypomnijmy sobie zmieszanie i rodzaj wewnętrznego popłochu, których chyba nikt nie uniknął oglądając pod mikroskopem swój włos lub czułki owada. Preparat straszy monstrualnością nie dlatego, że mikroskop powiększa; bardziej przeraża co innego - stopień (i nieodwołalność) uprzedmiotowienia.
W inscenizacji Andrzeja Wajdy zachowana została kwestia Porfirego, w której z pomieszaniem ocenia on intymność fascynacji, jaka wywiązała się między nim i Raskolnikowem: "...już było jakoś wręcz nieprzyzwoicie między nami..." Ale, na dobrą czy złą sprawę, jest to w tej inscenizacji kwestia pusta. Między tymi dwoma nic bliżej ani dalej, ściślej ani luźniej określonego nie wywiązuje się. Wajda przesunął "nieprzyzwoitość" w inne regiony: to my, widzowie, czujemy się niepewni, jakby nie w swoim prawie, śledząc ten stopień uprzedmiotowienia, w jaki popadli bohaterowie od pierwszej chwili.
Intymność Wajdy jest inna niż intymność Dostojewskiego. Przesunięcia następują w polu wyznaczonym jednak przez genialnego powieściopisarza. Jeśli gdzieś, jak to odczułem, otwiera się luka, to gdzie indziej pewni możemy być dopełnienia. Nawet z nadmiarem. I znów, konsekwentnie - krępującego, wytrącającego odbiorcę z nawyku sympatii czy choćby nikłej więzi emocjonalnej z bohaterami. Stopień uprzedmiotowienia (także teatralnego, o czym później) staje się niekiedy ponad siły, chciałaby się czegoś nie usłyszeć lub nie zobaczyć. Do jakiego zatem punktu doprowadza, a może od jakiego punktu zaczyna całą sprawę Wajda?
Punkt tej Wajdowskiej pełni zakotwiczony został w kwestii, którą u Dostojewskiego Porfiry rzuca jakby mimochodem, i mimowoli: "...jestem człowiekiem skończonym". Może rzeczywiście mimochodem, może także mimowoli, gdy brać pod uwagę prawdę psychologiczną postaci, ale nie intencje pisarza. Wajda odkrył swym niezawodnym instynktem, że jest to zdanie kluczowe, nie do przeoczenia, jeśli chcemy zrozumieć i to, co się zdarzvło i to, co się zdarzy. Od tego zaczął. W ten krąg włączył również Raskolnikowa. Nie interesuje reżysera, jak to zazwyczaj czynią egzegeci powieści Dostojewskiego, sumienie Raskolnikowa, ale jego doktryna, która realizuje się z całkowitym pominięciem sumienia. Rosyjska tradycja historyczno-literacka posługuje się terminem "samoobman Raskolnikowa", polski przekład: samooszustwo - nie oddaje odcienia współczucia, jaki występuje w rosyjskiej wersji. Odmowa współczucia wydaje mi się najistotniejszą cechą laboratoryjnej inscenizacji Wajdy.
Raskolnikcow jest u Wajdy doktrynerem - dość obrzydliwym. Nawet gdyby idea jego była mniej niemoralna - też musiałby się takim okazać. Znakomita, wystudiowana kreacja Jerzego Radziwiłowicza sprowadza się do spreparowania takiego rysunku postaci, w którym gruba krecha doktrynerstwa, choćby raz po raz rozszczepiana na detaliczne nerwy i włókna, zawsze splecie się w pętlę, przeznaczoną najpierw dla innych, że zaś także dla niego samego - to ryzyko idei. Porfiry w totalnej kreacji Jerzego Stuhra nie może wywiązać się z przewidzianej dlań w powieści roli spolegliwego opiekuna sumienia Raskolnikowa: nie ma czym się opiekować, może tylko czekać aż doktryna (o dopuszczalności zbrodni) sama się zatnie w swoich zbyt przyśpieszonych obrotach wyobraźni, aż sama się zadusi. Tym razem jeszcze tak się stanie. Zasługa w tym Porfirego dość wątpliwa: działa z policyjnego nawyku w sytuacji, która przerasta wszelką rutynę, zrodziła się zaś w świecie, któremu rutyna wystarczała - zamiast moralności. Porfiry jest z tego świata w takim samym stopniu, jak Raskolnikow. Dobrali się w korcu maku - ich świat ich dobrał, aby wzajemnie się skompromitowali. Obaj są ludźmi skończonymi. Bez otwarcia, ich wnętrze składa się z detali, które nie tworzą całości.
Teatralnie, a jeszcze bardziej myślowo jest to spektakl tyleż z Dostojewskiego, co i - Gombrowicza. Detaliczność (nawet warsztatu) to przecież Gombrowicz: miny, gestykulacja, wystawianie palców, cała demoniczna choreografia, wzajemne stwarzanie siebie, jakże często małpiarskie przedrzeźnianie tworzą nurt kompromitacji, przez który przebija się ogromna tęsknota Dostojewskiego za transcendencją. Z Dostojewskiego jest obraz Soni w finale, telewizyjnym zbliżeniem przywodzący na myśl fascynację pisarza Rafaelowską Madonną Sykstyńską. Moją uwagę przyciągnęła w tym spektaklu też szklanka wody, wielokrotnie oferowana Raskolnikowowi, który nigdy tej wody nie wypija. Raz z własnej oferty skorzysta Porfiry, w finale zaś szklanka tłucze się na podłodze komisariatu. Czy zdążymy z łykiem wody dla potrzebującego? Nauczyłem się poprzestawać na małych pytaniach. Wajda też nie udaje, że wszystko wie. No, może wie wszystko o teatrze...