Artykuły

Dźwięki Krakowa: JANUSZ GRZYWACZ

Zestaw dokonań JANUSZA GRZYWACZA jest tam naprawdę imponujący: muzyka do 75 spektakli teatralnych, 22 Teatrów Telewizji, do 18 spektakli plenerowych (głównie Jerzego Zonia), i jeszcze reżyseria 19 spektakli, widowisk i koncertów. I muzyka do prawie 40 filmów. A jeszcze trzeba by dorzucić "produkt uboczny", czyli grubo ponad setkę piosenek.

60 lat Jest baaaardzo dużo, ale mam nadzieję, że jeszcze działa moja zasada, że "wiek to kwestia wyboru". Grunt to mieć dobre samopoczucie... - mówi Janusz Grzywacz, 60-latek - od maja. To ów jubileusz sprawił, że będzie, wraz ze swym rówieśnikiem, też kompozytorem, Jerzym Satanowskim, uhonorowany dzisiejszą galą Studenckiego Festiwalu Piosenki.

Siedzimy przy Brackiej 15, w Cieplarni, w miejscu, gdzie niegdyś mieściła się pierwsza siedziba Teatru STU. To tu Janusz Grzywacz, student polonistyki Wyższej Szkoły Pedagogicznej, spotkał się z Włodzimierzem Jasińskim i Franciszkiem Mułą w studiu aktorskim. - To był wielki zaszczyt, ale chodzenie w rajtuzach na zajęciach z ruchu szybko mi się znudziło, więc wymyśliłem, że lepiej będzie, jak zajmę się w teatrze muzyką. I nawet udało mi się przywieźć do tego pomieszczenia pianino. To przy nim skomponowałem pierwszą w życiu piosenkę, do wiersza Rilkego, dla Krzysztofa Jasińskiego. Ale śpiewanie było chyba dla niego strasznym wysiłkiem, bo na tym poprzestał - uśmiecha się Grzywacz.

STU nie był pierwszym jego teatrem. Zaczynał w Teatrze Satyryków w Katowicach, gdzie spędził pierwsze 11 lat życia. Wybrany z dużego grona chłopców dostał rolę w sztuce Pirandella "Człowiek, zwierzę i cnota"; jego sceniczną matką była Ewa Lassek. Po przenosinach do Wieliczki, gdy ojciec, AK-owiec, uznał, że już można wracać, rozstał się ze szkołą muzyczną, ale nie ze sceną. W szkolnym teatrze był m.in. Fredrowskim Papkinem, już w liceum - Chlestakowem w "Rewizorze". Zainteresował go też kabaret, bo łączył aktorstwo z muzyką. To sprawiło, że będąc jeszcze licealistą, został akompaniatorem w prowadzonym przez Wojciecha Jesionkę studenckim teatrze Salamandra. A to dawało wstęp do słynnego Klubu Pod Jaszczurami. Koledzy mieli czego zazdrościć.

Postanowił zdawać do PWST. - Szedłem tam wiedziony chęcią ulokowania się w teatrze i robienia dlań muzyki.

Zanim jednak został uznanym kompozytorem muzyki teatralnej, zanim napisał musical "Pan Twardowski" (ponad 400 wystawień w Krakowie i Warszawie), zanim stworzył muzykę do wielu innych spektakli Krzysztofa Jasińskiego (m.in. "Ubu król" "Mgła", "Makijaż", "Hamlet"), zanim współpracował m.in. z Kazimierzem Kutzem, Juliuszem Machulskim, Olgierdem Łukaszewiczem, Jackiem Bunschem, zanim z Jerzym Zoniem stworzył wiele widowisk plenerowych, został Janusz Grzywacz liderem znakomitej, legendarnej dziś, formacji jazz-rockowej Laboratorium. I skończył polonistykę, bo na egzaminie do PWST wykazano mu złą dykcję i brak "r"... "Poszedłem zatem na filologię polską, i bardzo dobrze; to piękne studia. Każdy mężczyzna powinien je skończyć dla ogólnej ogłady, a potem już może robić w życiu, co chce" - powiedział mi parę lat temu Janusz Grzywacz. I on robił, co chciał. Skupił się na muzyce.

Zafascynował się nią jako 5-latek, gdy już mógł - jak mówi - nosem dosięgnąć klawiatury pianina i zobaczył, że dobrze mu idzie. Z lat szczenięcych zachował też wspomnienie grającego na skrzypcach "Modlitwę dziewicy" wujka, któremu, wszak chodził do przedszkola muzycznego, musiał akompaniować, czego nienawidził. - Jak tylko wujek kończył, przechodziłem na jakieś boogie-woogie. W liceum, z Markiem Stryszowskim, kolegą z tej samej ulicy, zaczął tworzyć zespoły bigbitowe - Smiacze, Lamparty. Jako Tytani dostali na ogólnopolskim festiwalu w Oświęcimiu nagrodę jury, któremu przewodniczyła Agnieszka Osiecka. - Marek jako jedyny z nas miał magnetofon oraz gitarę, i na tych dwóch sprzętach opieraliśmy naszą edukację i możliwości muzyczne. Ja początkowo grałem na basie, dopiero potem liceum kupiło pianino. Repertuar był głównie beatlesowski, trochę Rolling Stonesów, jeszcze Kings, Yardbirs, i twisty Chubby Checkera. Było czego słuchać, było co naśladować - mówi muzyk z właściwą sobie autoironią.

W 1970 roku założyli Laboratorium, szybko zyskali uznanie i popularność. To wtedy napisał Grzywacz suitę "Anioły" - muzykę i tekst. - Pewnie nawet gdzieś to mam, jak kiedyś znajdę, przekonam się, czy ma rację Janek Poprawa, który oceniał "Anioły" jako juror i od lat mnie straszy, że opublikuje. Choć pewnie takie głupie to całkiem nie było, pewnie naiwne, jak na dzieło młodzieńca, pragnącego naprawiać świat, przystało... W każdym razie ludzie słuchali z otwartymi ustami... Potem były "Warsztaty jazzowe" w Chodzieży, poznali Tomasza Stańkę, Zbigniewa Seiferta. - Zbyszka zaintrygowała nasza muzyka - dziwna, pokręcona, inna i podczas jamów chętnie się do nas przyłączał, zagrał też na naszej pierwszej płycie. Był to wówczas, w zhierarchizowanym środowisku, gest niecodzienny. Szybko też Laboratorium zaczęło odnosić sukcesy - wygrało Jazz nad Odrą ("Muzykom udało się osiągnąć brzmienie zaskakujące nowością" - napisano w "Ruchu Muzycznym"), wystąpiło na Jazz Jamboree, z powodzeniem grało na festiwalach Europy (San Sebastian, Zurych), ale i Jazz Yatra w Bombaju. Ich muzyka, łącząca funky, fusion, i jazz-rocka, miała wielu zwolenników. Dowodem druga płyta z roku 1976 - "Modern pentathlon" sprzedana w jakże imponującym (wtedy i dzisiaj) nakładzie 115 tysięcy! Jak świeża i nowoczesna była muzyka Laboratorium, dowodzi 9-płytowy box sprzed dwóch lat. Wierzyć się nie chce, że to nagrania sprzed ponad trzech dekad.

- Nasza wirtuozeria, zwłaszcza w początkowym okresie, była niemal zerowa, ale pomysł na muzykę był nie do zabicia - mówi Grzywacz, ni to żartem, ni to serio. Jak to on. Oczywiście mieli wzorce - Milesa Davisa ("Betches Brew"), potem Joe Zawinula i jego Weather Report. - Miałem okazję pogwarzyć z Zawinulem, jak był ostatnio w Krakowie, na parę miesięcy przed śmiercią. Powiedziałem mu: "Mam 60 łat, ty 75, ale jak patrzę na ciebie, to mi jeszcze dodajesz energii". Na co Joe odrzekł: "Jestem tylko 10 razy młodszy od Krakowa...". Bo wystąpił z okazji 750-lecia lokacji miasta.

I tak zawieszeni w rozmowie pomiędzy teatr i jazz, nagle słyszymy: "Chciałbym popatrzeć na ciebie, na ciebie, ale nie mam także głowy /Bo na imię mam Młynek a nazwisko Kawowy /Bo na imię mam Młynek a nazwisko Kawowy...". Jakby na zamówienie.

To za sprawą tej piosenki Janusz Grzywacz trafił na "Listę przebojów" Trójki. Okupywał ją "Młynek kawowy" pół roku, a towarzyszyło temu istne szaleństwo w Internecie; nawet Bractwo Młynkowe się zawiązało.

Zadecydował przypadek. Ewa Borzęcka, reżyserka filmu "Pekin. Złota 83", przesłała Grzywaczowi napisany przez nią wspólnie z Leszkiem Cichońskim tekst. Kompozytor stworzył muzykę, po czym głosem "marginesa", czyli bohatera filmu, nagrał wersję demo... Przekonała panią reżyser na tyle, że umieściła ją w filmie. Resztę zrobili zauroczeni "Młynkiem kawowym" odbiorcy; to oni wymogli na Marku Niedźwieckim, by piosenkę umieścił w gronie propozycji na Trójkową "Listę...".

Ależ było zamieszania w kręgu znajomych i przyjaciół - nikt bowiem owego wokalu nie kojarzył z Grzywaczem. - Inaczej nie umiem, bo wtedy drę się jak idiota... - oznajmia. Na płycie - bo z czasem powstała i płyta z 12 śpiewanymi przez Grzywacza piosenkami - przy swoim nazwisku zapisał: "głos męski". "To nie jest wokalistyka; wiem, co mówię, bo z wokalistami mam do czynienia od lat" - przekonywał mnie, gdy już krążek, z dobranymi tekstami Witkacego, Dymnego i Wołka się ukazał.

Faktycznie, od czasu "Pana Twardowskiego", w którym śpiewali Zaucha i Rynkowski, Janusz Grzywacz komponuje i piosenki. Wykonują je Renata Przemyk czy Iwona Loranc, ale głównie aktorzy: Ewa Błaszczyk, Katarzyna Groniec, Zbigniew Zamachowski, Piotr Machalica, Marian Opania...

Bo Grzywacz w muzyce pozostaje wierny teatrowi. I słowu. Jako polonista nie potrzebuje długich wyjaśnień reżysera, czy autora. "Uważam, że Grzywacz jest jednym z polskich arcymistrzów w adaptowaniu słowa, w ubieraniu go w muzykę" - napisał Jan Poprawa.

Ostatnio Grzywacz znów pisze dużo piosenek, wszak zgodnie z kontraktem musi jeszcze przygotować dwie płyty - ale co to będzie...? Może duety...?

Niezmiennie natomiast odmawia śpiewu na żywo. - Jak będę miał pewność, że w podeszłym wieku, ze styranym gardłem jestem w stanie zaśpiewać koncert albo dwa po rząd, to się zdecyduję - mówi przewrotnie.

Kategorycznie za to odrzuca podejrzenia, że jego "głos męski" podlega jakimś elektronicznym zabiegom. A Grzywacz elektroniczne gadżety uwielbia: syntezatory, ipody, iphony, aparaty fotograficzne. - To są zabawki dużych chłopców - mówi. W jego pracowni zawsze można spotkać najnowsze syntezatory, niemal w dniu, w którym się pojawiają na światowym rynku. Potem jedne zostają, inne wędrują do ludzi. Bo muzyk jest niemal krajowym konsultantem w sprawach elektronicznego instrumentarium. Dzwonią do niego po opinie znajomi i nieznajomi. Widać wiedzą, że bywa na targach we Franfurcie, w Los Aneles. - Lubię taką nową wiedzę. To trzyma przy życiu, sprawia, że białko się jeszcze jako tako utrzymuje w płatach czołowych...

Elektroniczne instrumentarium sprawia, że muzyk od około dwudziestu lat może pracować w domu sam, nawet wyniósł się 20 kilometrów za Kraków. Tam komponuje, nagrywa; w niezbyt wielkim pokoju na piętrze mieści swe instrumentarium sprzężone z komputerem. Na wydanej w 1999 roku płycie "Muzyka osobista", prezentującej cząstkę muzyki teatralnej i filmowej tego twórcy, możemy wyczytać, iż jego instrumentarium to: Kurzweil K2500, Clavia Nord Lead II, Roland D-50, Alesis Quadrasynth, Yamaha TX816, En-sonią Mr Rack, EMU System, Digidesign ProTools, Logic Platinum.

Oczywiście są w tych nagraniach i tradycyjne instrumenty - skrzypce, gitary, flet i głosy wokalistów, i głos Jerzego Treli z telewizyjnej inscenizacji "Sędziów" Wypiańskiego. A przede wszystkim jest nastrój. Są emocje.

"Nie jest ważne, na czym się gra, tylko to, co się z instrumentarium wydobywa. Ja to najpierw muszę mieć w uchu, potem dam to zagrać albo Leszkowi Szczerbie, albo Jarkowi Śmietanie, albo sam będę szukał w którymś z moich ośmiu syntezatorów, a mam w nich barw miliony. Aż znajdę tę dźwięki, te emocje, które chcę przekazać" - mówił mi kompozytor przed ośmiu laty. I tą zasadą kieruje się niezmiennie. To wpaja jako wykładowca studentom PWST. I jest przez nich bardzo lubiany, ceniony, co potwierdza i efekt w postaci świetnych recitali dyplomowych... - Najważniejszy jest powód, dla którego się wychodzi na scenę. Nie coś tam odegrać, za kogoś się przebrać, zrobić ileś min. Człowiek, który wychodzi zaśpiewać piosenkę, musi mieć jakiś przekaz dla słuchaczy. Ja się mam od niego czegoś dowiedzieć, poznać prawdę o nim... O człowieku, nie o artyście. I tego samego szukam jako juror festiwali. Wykonawca ma mnie wzruszyć, pobudzić moje emocje. A potem możemy analizować, jak to osiągnął, jak gra czy śpiewa...

I nieważne, czy to kameralny recital, czy wielkie widowisko plenerowe, a takich Grzywacz też ma wiele na swym kompozytorskim koncie. Powstawały we Francji, w Hiszpanii, w Polsce. - Trzeba użyć innych środków, ale istota sprowadza się do tego samego - idzie o prawdę, o uruchomienie emocji - mówi i obrazuje to opowieścią o widowisku na zakończenie zakopiańskiej Uniwersjady, którą przygotował z Krzysztofem Jasińskim. Weszła do ich namiotu starsza góralka: "Jak to jest panie, narciorz zjiżdża, śpiwają, a mnie się płakać chce, jak wyście to zrobili?".

Janusz Grzywacz też tak podchodzi do muzyki. - Pochylam się z zachwytem nad rzeczami bardzo wyrafinowanymi w formie i treści, z pogranicza szaleństwa i awangardy, np. nowojorską nową falą, ale i nad utworami szalenie prostymi. To może być jakaś ślicznie opowiadająca przy jednym "de-molku" poetka, która wzruszy mnie jedną frazą tekstu i ciepłym głosem. Bywa, że słuchając radia w samochodzie, usłyszy taką frazę, i wtedy zjeżdża na bok i słucha, by niczego nie uronić... Jak niedawno wyznał w jednym z wywiadów, próbuje być człowiekiem pogodnym. I czuć się spełnionym. Ale dodał też, że ma osiągnięcia znaczące, choć nie docenione. Zatem dociekam, czy można być artystą pogodnym i spełnionym przy równoczesnym poczuciu niedocenienia?

- Można, ale dopiero w pewnym wieku... Z dalszej perspektywy już po prostu się wie, czego się dokonało - że z Laboratorium wbiłem szpilkę dość głęboko w dzieje jazz-rocka, że sprawdził się napisany z Włodkiem Jasińskim "Pan Twardowski", że również "Młynkiem" zaznaczyłem swój ślad. I to są te spełnienia. Jak się pozbiera to, co fajnie wyszło, to jest ten ślad całkiem niemały.

Pokazała to w swej pracy magisterskiej sprzed dwóch lat, zasugerowanej przez prof. Jacka Popiela, Dominika Buczek, która przygotowała w PWST pod opieką Grzywacza recital dyplomowy. Zestaw dokonań tego twórcy jest tam naprawdę imponujący: muzyka do 75 spektakli teatralnych, 22 Teatrów Telewizji, do 18 spektakli plenerowych (głównie Jerzego Zonia), i jeszcze reżyseria 19 spektakli, widowisk i koncertów. I muzyka do prawie 40 filmów. I do seriali telewizyjnych, jak "Radio Romans", "Pierwszy Krzyk".

A jeszcze trzeba by dorzucić "produkt uboczny", czyli grubo ponad setkę piosenek; i obecność Grzywacza na płytach innych wykonawców: Janerka, Kobranocka, Grechuta, Pod Buda, Śmietana, Seifert, Maanam, Trojanowska...

Gdybyż on tego dokonał gdzieś w tzw. świecie...

- Nigdy Cię nie korciło, by gdzieś zostać na dłużej?

- Nie. Niee było okazji, a i nie czułem potrzeby, tu cały czas miałem co robić i czułem się spełniony. A po świecie z Laboratorium i z teatrami trochę się wyjeździłem... Może i chciałbym pomieszkać w Los Angeles, tam jest fajne światło i dobre powietrze, ale odkąd mam dom za Krakowem, też mam i pięknie, i powietrze czyste... - mówi Janusz Grzywacz. Człowiek pogodny i utalentowany, który, jak przyznaje, próbuje czuć się spełniony...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji