Artykuły

Nigdy w życiu się nie nudzę

- Widz nie może wyjść z mojego teatru przybity, na czworakach. Nie mam do tego prawa, bo życie wystarczająco przybija go na co dzień, żeby teatr jeszcze się do tego dokładał - mówi EMILIAN KAMIŃSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie, dyrektor Teatru Kamienica w budowie.

Małgorzata Piwowar: Dlaczego tak bardzo zależy panu na własnym teatrze?

EMILIAN KAMIŃSKI: Z wielu powodów. Przede wszystkim tak zaplanowałem dalszą część swojego życia. A przecież jestem w końcu nie tylko aktorem, ale także reżyseruję, produkuję i piszę sztuki, bywam menedżerem. Budowałem domy. A teraz buduję teatr. Pięć lat to trwa, rzeczywiście długo. Ale co człowieka nie zabije, to go wzmocni. I tak jest też ze mną. Na szczęście nie muszę sam się wszystkim zajmować, bo mam grupę ludzi, która mi pomaga. Nie chcę być sam. Jestem bardzo towarzyskie zwierzę i taki teatr towarzyski chcę zrobić - oczywiście teatr dla ludzi, nie dla zwierząt. Dlatego bardzo zwracam uwagę, jakie są relacje między ludźmi, którzy mają ze mną pracować. Nasz teatr nie tylko mieści się w kamienicy, ale i tak samo nazywa. A to oznacza dom, miejsce, w którym dzielimy ze sobą życie. Jeżeli ktoś nie nadaje się do naszej grupy - to jest w tym wypadku ważniejsze nawet niż jego umiejętności - musimy się rozstać. Bo najważniejsze jest życie w dobrej komitywie. I powinno to dotyczyć także aktorów i widzów, którzy się u mnie pojawią. Tu nie każdy widz wejdzie, wejdzie tylko "swój" (śmiech).

Nie satysfakcjonuje pana angaż w Teatrze Narodowym?

- Zostałem zaangażowany w sposób uroczysty w 1998 r. Byłem wśród 19 wybranych aktorów, czułem się bardzo wyróżniony. Ale nie przełożyło się to na oszałamiające propozycje. Raczej grywam tam role drugoplanowe.

Czyli jest pan głodny grania?

- To nie tak. Ostatnio miałem dużo ciekawych przygód, tyle że w innych teatrach. Zagrałem podobno ciekawą rolę w "Czuwaniu" w reżyserii Bogdana Augustyniaka. To było bardzo pouczające doświadczenie. Fajnie pracowało się przy "Chicago", a także "Romeo i Julii" u Janusza Józefowicza. Ostatnio zagrałem majora w "Damach i huzarach" u Macieja Wojtyszki. Ze mną zawsze było tak, że miałem dużo pomysłów. Ale teatr jest zinstytucjonalizowany i rzadko się zdarza, żeby dyrektorzy pozwalali realizować aktorskie propozycje w swoim teatrze. Miałem szczęście w Teatrze Ateneum, że dyrektor Janusz Warmiński pozwalał mi na to, czym rozbudził mój apetyt. I tak zacząłem mieć potrzebę samostanowienia o sobie.

A pan, jako dyrektor teatru, będzie popierał takie odaktorskie inicjatywy?

- No a jak inaczej? Już teraz przychodzi do mnie wielu ludzi z gotowymi propozycjami. Za każdym razem pytam w takim przypadku: chorujesz na to? Jak widzę, że choruje, to wiem, że jest szansa, żebyśmy się dogadali. Ale od razu też uprzedzam ewentualnych chętnych do współpracy - niech nie przychodzą z propozycjami z kręgu teatru okrucieństwa i nihilizmu. Gwałty, narkotyki, przemoc - ja tego nie chcę. Nie zamierzam unikać refleksji nad światem, ale nie interesuje mnie epatowanie beznadzieją i nienawiścią do wszystkiego wokół. Chcę, żeby w teatrze życie wyglądało trochę ładniej niż za oknem. Widz nie może wyjść z mojego teatru przybity, na czworakach. Nie mam do tego prawa, bo rzeczywistość wystarczająco przybija go na co dzień, żeby teatr jeszcze się do tego dokładał. My musimy motywować się do życia. Gdybyśmy byli bardzo zamożnym społeczeństwem, to wtedy moim obowiązkiem byłoby przypominać, że istnieje nieszczęście. Żeby się wyrównało. Ale nasz przypadek jest całkiem inny.

Chce pan widzom stworzyć ułudę i opowiadać bajki?

- Teatr towarzyski ma ludzi ze sobą integrować, a nie dzielić. Dla mnie ważny jest nie tylko repertuar, granie, ale poczucie bezpieczeństwa, wzajemnej życzliwości, przyjaźni. Chciałbym, żeby widz przyszedł nie tylko na spektakl Żeby w naszym bistro napił się kawy albo coś zjadł. Albo zobaczył wystawę, bo też będziemy je robić. A po spektaklu - żeby został. Bo przyjdą do niego po przedstawieniu aktorzy, z którymi będzie mógł porozmawiać. Może będzie jakiś program kabaretowy albo recital, albo ktoś będzie czytał wiersze. A może wezmę gitarę i będziemy razem śpiewać piosenki?

Czy te marzenia o wspólnocie to tęsknota za Teatrem Domowym, który współtworzył pan w stanie wojennym?

- Właśnie tak. Rzeczywiście chciałbym kontynuować to, co było najlepsze w Teatrze Domowym. Wtedy przed spektaklem i po jego zakończeniu toczyło się intensywne życie towarzyskie. Bo to było także spotkanie. Rozmawialiśmy z widzami długie godziny. To było wspaniałe. Przeżyłem wtedy najpiękniejsze chwile, jakie były mi dotąd dane w teatrze. Tego się nie zapomina. Nie mogłem swojego teatru nazwać Domowym, ale nazwałem go Kamienica, to bardzo bliskoznaczne określenie.

Był pomysł, żeby po latach zagrać przedstawienie Teatru Domowego. Czy doszło do skutku?

- Nie. Bez powodzenia szukano miejsca. Tamten Teatr Domowy miał sens w kontekście, kiedy był przeciwko zakazowi. Wtedy on był ważny, twórczy, był głosem wolności. Dziś możemy traktować go tylko wspomnieniowo. Ale kłopoty z powodu występowania w nim trwały dość długo. I moi koledzy i ja zdawaliśmy sobie sprawę, że trzeba będzie nadstawić czasem karku. Nie róbmy z tego martyrologii. Owszem, nie angażowano mnie. Żeby zarobić na życie, założyłem więc wtedy firmę budowlaną. To była normalna praca fizyczna - łapy miałem unurzane po łokcie w cemencie, gipsie i co tam jeszcze jest potrzebne do remontu.

Dlaczego jest pan tak głodny życia?

- Bo żyje się tylko tu i teraz. Wiele nauczyłem się od moich majstrów, a miałem ich znakomitych - Tadeusz Łomnicki, Janusz Warmiński, Aleksandra Śląska, Helmut Kajzar, Zofia Kucówna, Adam Hanuszkiewicz, Aleksander Bardini, Andrzej Łapicki, Zofia Mrozowska... Helmut mówił mi: "Emilian, wąchaj czas". To jest święte zdanie, dlatego że tak naprawdę żyjemy tylko dla tego pokolenia, w którym jesteśmy. Tadeusz Łomnicki mówił: "Zapal słońce" albo "Nie rób się nigdy podobny do tych, z którymi walczysz". Bardzo ładne zdanie. Pamiętam, jak Bardini powiedział po obejrzeniu mojego monodramu "Kontrabasista" - "W porządku. Pamiętaj synek o repertuarze rosyjskim". Takie zdania miały nie tylko to najprostsze znaczenie, ale podtekst, wypływają z nich dalsze konsekwencje, trudno to wyjaśnić w kilku zdaniach.

Ma pan poczucie misji?

- Owszem - misji niezmarnowania życia. Nigdy w życiu nie powiedziałem: nudzę się. I mam nadzieję, że nigdy nie powiem. Chcę życie przeżyć tak, żeby się nigdy nie nudzić i żeby innym ze mną nie było nudno.Czy teatry pan zmieniał także po to, żeby się nie nudzić?Tak się po prostu samo układało. Do Teatru Na Woli przyszedłem zaraz po studiach, choć mogłem wybierać. Tadeusz Łomnicki, który był moim rektorem, a ja studentem III roku, zapytał, czy chcę już iść do teatru, czy jeszcze się uczyć. Ta nauka miała się odbywać w tworzonym przez niego Teatrze na Woli. I to właśnie wybrałem, choć potem okazało się, że był to nieszczęśliwy wybór. Potem był Narodowy, świetny okres u Hanuszkiewicza, ale kiedy przyszedł Krassowski i Skuszanka - odmówiłem im współpracy. Skwapliwie skorzystałem z oferty przejścia do Ateneum. To był bardzo dobry okres. Janusz Warmiński był dla mnie niedoścignionym wzorem dżentelmeńskiej osobowości. Razem z panią Aleksandrą Śląską stanowili przykład wspaniałego teatralnego małżeństwa, jakie zdarzały się przed wojną. Taki teatr chciałbym u siebie zrobić. Choć nie wiem, czy będę umiał.

Dużo pan pracuje. Można wszystko pogodzić?

- Przecież doba ma 36 godzin, a bywa, że nawet 48. A ja potrzebuję tylko pięciu godzin snu. Pojęcie czasu jest względne. Tylko trzeba myśleć o jego jakości.Czy w tym pośpiechu nie cierpi jakość artystycznej pracy?Nie robię dużo rzeczy naraz. Odwrotnie - jak się już na coś decyduję, to się do tej pracy przykładam. Wiedzą o tym ludzie, z którymi pracuję. Muszę mieć wszystko wypracowane, bo jestem rzemieślnikiem.

A dlaczego przyjmuje pan role w serialach?

- A z czego żyć? To stałe źródło utrzymania. A poza tym jest jeszcze ważna rzecz. Gra w takim serialu jak "M jak miłość" powoduje, że aktor staje się rozpoznawalny. To procentuje, kiedy jadę w Polskę z recitalem, bo widzowie znacznie chętniej przyjdą zobaczyć ojca Madzi niż Emiliana Kamińskiego, aktora teatralnego. Takie czasy. Ale wtedy mogę zaproponować im coś swojego i sprzedać kawałek swego świata - to, co mam im naprawdę do powiedzenia.

A co jest najważniejsze?

- Moi bliscy i ich życie. Wszystko, co robię, robię dla nich. Czasem jednak się zastanawiam, czy lubię człowieka, którym jestem. Przypominam wtedy sobie, jak ładnie mówił Jezus: kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Jest nad czym myśleć.

***

Zbliżenie

Widzowie mogą go oglądać w brawurowej roli nawróconego przestępcy w najnowszej komedii Jacka Bromskiego "U Pana Boga w ogródku", a także w serialu telewizyjnym "M jak miłość" jako energicznego ojca Madzi. Emilian Kamiński (ur. 1952), warszawiak z Grochowa, po ukończeniu stołecznej PWST zadebiutował w 1976 r. w Teatrze Na Woli rolą Pawła w "Niemcach" Kruczkowskiego w reżyserii Tadeusza Łomnickiego. Potem występował w Narodowym i Ateneum. W latach 1982 - 1989 współtworzył Teatr Domowy, który był wyrazem sprzeciwu wobec ponurej rzeczywistości. Za monodram "Kontrabasista" wg Patricka Süskinda otrzymał w 1993 r. nagrodę jury i publiczności na toruńskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora. Od 1998 r. znów jest w zespole Teatru Narodowego. Jego zainteresowania sięgają jednak poza aktorstwo. Za autorskie radiowe słuchowisko "Romans" w 2002 r. otrzymał wyróżnienie na Festiwalu Teatru PR i TV Dwa Teatry. Wkrótce otworzy własny Teatr Kamienica, który będzie miał trzy sceny mieszczące w sumie 500 widzów. Chce być gospodarzem, do którego goście przychodzą, by razem cieszyć się życiem. Jest mężem aktorki Justyny Sieńczyłło. Ma troje dzieci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji