Hermetyczny świat Musila i Lupy
Widzimy scenę przez delikatne kratki kartezjańskiego układu współrzędnych. Chłód i czułość będą budować przestrzeń tego fascynującego przedstawienia. Każdy centymetr sześcienny sceny jest gęsty i prawdziwy. Prawdziwy magią czynienia złota z tego, co niby zwyczajne. Magią formy.
Jak w kryształowej kuli widzimy czworo ludzi. Są ze sobą związani na zawsze. Wychowali się razem, razem smakowali owoce gęstego ogrodu za domem. Za tym domem, którego wnętrze otwiera się przed nami. Byli przyjaciółmi i pozostaną nimi. Nieważne, kto się z kim ożenił, to było w jakiejś mierze przypadkowe. Duchowo są pożenieni wszyscy ze wszystkimi.
Tak było kiedyś. Ale czas to rosnące odległości. Wewnętrzny, ludzki świat to także, na podobieństwo, fizycznego kosmosu, oddalające się bezustannie galaktyki. Intymność, ciepło i bliskość są przeszłością. Dawne gesty dziś znaczą co innego. Teraz bolą i ranią wzajemne podobieństwa, jednakowości. Co jest więc prawdą w tym ich nowym, późnym kosmosie, który stygnie? Musila fascynuje stan prawie próżni, nieważność świata, Lupa zaś umie nazwać go zmysłowymi symbolami, opowiedzieć teatrem.
Oni - marzyciele, mieszkańcy tego świata, poszukiwacze formy, skazani są na nieprawdę, bo to, co ich ukształtowało, należy do świata innego. Ale czy nieodwołalnie? W różnych sformułowaniach wraca pytanie: czy uczucia udawane nie mogą być uczuciami prawdziwymi? Biorą się z wrażliwości, są formą, która nas wyraża. Przecież i prawda, autentyzm mogą się objawić jedynie w płaszczu formy. Forma jest jedyną dostępną nam, ludziom, rzeczywistością. Pytania o nią są pytaniami o sens życia i o status ontyczny sztuki. Nie ma pytań oddzielnych. Krystian Lupa wie o tym doskonale. Od początku swojej twórczości wie, że cyzelując formę dotyka najistotniejszych, najczulszych obszarów bytu.
- "Czy wierzy pani w utajone siły osobowości? - pyta Regina. - Nie? Więc niech pan posłucha: jako dziewczynka miałam brzydki głos, ale wiedziałam, że pewnego dnia zaskoczę wszystkich cudownym śpiewem.
- I stało się tak?
- Nie, nie stało się."
Cud lub brak cudu określa farmę, w której żyjemy.
W fascynujący sposób opowiadają o tym aktorzy. Andrzej Hudziak (Tomasz), pełen delikatności, zachowuje niepojętą równowagę między byciem a wypowiadaną refleksją, realizując chyba ideał Musilowskiego człowieka. Alicja Bienicewicz (Regina) opowiada całą sobą, w jaki sposób mieszają się w nas dusza i ciało, jak jesteśmy tylko liściem drgającym w takt kosmicznych prądów. Mówi czasem rzeczy niewypowiadalne, rewelacyjne. Piotr Skiba (Anzelm) bywa doskonały (zjawienie się zza okna i pierwsze kwestie, nisza milczenia i zawstydzenia, jaką buduje wokół siebie po udawanym samobójstwie), często jednak chowa się w formuły zbyt proste i jednoznaczne.
Sytuację tajemnicy i osamotnienia budują nie tylko aktorzy. Muzyka Marcina Krzyżanowskiego czyni dotykalnym żal, tęsknotę, pożądanie. Czasem liryczna, to znów niepokojąca i egzotyczna, jak przełożone na dźwięk migotanie odległej gwiazdy, objawia nieoznaczoność świata, nieempiryczniość jego natury.
Każdy pojawiający się na scenie przedmiot staje się niezbędnym elementem stygnącego wszechświata. Lustra, jak lunety, skierowują wzrok na inną, cieplejszą geometrię. Mija kalejdoskop nienaturalistycznych pór dnia. Zapada zmrok. Przesuwa się po podłodze plama słońca. Trwa wichura za oknem, prawdziwsza niż te prawdziwe, bo osadzona w ludziach, w nich i w nas, nie zaś w meteorologii. Zamykane okiennice przywołują dzieciństwo, jakiś okropny, zawstydzający grzech, o którym chciałoby się zapomnieć. Obraz na ścianie, wokół którego trwają tajemne celebracje, przypomina, że sztuka, forma jest jedynym ratunkiem. Kula, przysłowiowa najdoskonalsza bryła, tu żeliwna kula - przedmiot sportowego mocowania się z sobą - uosabia materię, ciążenie. Anzelm bierze ją do ręki, mierzy się z obcą sobie materią. Jest człowiekiem złym, a może tylko tworzy własną formę ze zła? Kula upada, toczy się. Zostanie tu. W ostatnim akcie, z zabobonnym lękiem, będzie ją omijał Józef - człowiek z zewnątrz. Czyż nie jest Czechowowską strzelbą, która nie wystrzeli? Nie może wystrzelić, bo epoka przyczynowości bezpowrotnie minęła.
Czy można wyrazić niewyrażalne? Czy można to przekazać widowni? Część widzów wychodzi po pierwszym akcie. Lecz ci, którzy decydują się zostać, zostaną z bohaterami spektaklu bez względu na to, jak długo będzie on trwał (a jest fascynująco długi); pozostaną, zresztą, z twórcami przedstawienia na zawsze. To pozostanie tylko części widowni wydaje się niezbędnym elementem spektaklu, zacieśniającym krąg wtajemniczonych.
Kolejne akty wymagają głębszego uczestniczenia niż tylko "bycia w teatrze". Wymagają wzajemności. I ci, co zostaną, wejdą w aż bolesną bliskość z Reginą, Marią, Tomaszem i Anzelmem. Tego wymaga teatralny akt odkupienia, który sprawi, że oni, straceni, staną się mniej straceni, Misterium teatru uczyni ich istniejącymi. To my, widzowie, zamykamy ich w formę, do której tak tęsknili. Ale układy połączeń, subtelną nić powiązań między nimi a nami zbudował reżyser. Kiedy po spektaklu, wywołany przez publiczność, Kirystian Lupa zjawia się w końcu na scenie, misterium dopełnia się: w wymyślonym przez siebie wnętrzu jest jak jeszcze jedna postać sztuki. Gdzieś obok, w cieniu, stoi zapewne także chłodny i czuły inżynier Robert Musil, szczęśliwy, że niemożliwe stało się możliwe. Są już wszyscy, a może o wiele więcej: jesteśmy wszyscy. A to uczynić potrafi tylko wielki teatr.