Artykuły

Mam siłę i wolę, żeby tu zostać

- Zawsze mnie uczono, że nie można być artystą i mieszać się do polityki. Wiem, że wszystkich można posądzać o wszystko, ale robienie mi zarzutów z tego, że broniłem Aleksandra Węgierki, jest po prostu śmieszne. Broniłem człowieka i wybitnego artysty - mówi PIOTR DĄBROWSKI, dyrektor teatru w Białymstoku.

Z Piotrem Dąbrowskim, dyrektorem Teatru Dramatycznego im. Józefa Piłsudskiego w Białymstoku, rozmawia Jerzy Szerszunowicz.

Kurier Poranny: Na ile ocenia Pan swoje szanse na pozostanie dyrektorem Teatru Dramatycznego w Białymstoku?

Piotr Dąbrowski: Patrząc przez pryzmat tego, co zrobiłem, powinienem pozostać na stanowisku jeszcze co najmniej parę lat. Teatr jest w znakomitej kondycji. Ma wreszcie zespół aktorski, który jest zespołem. Jesteśmy w momencie, w którym możemy zacząć pracować pełną parą, wykorzystywać efekty kilku lat ciężkiej pracy. I tak się stanie, jeżeli dane mi będzie kontynuować to, co rozpocząłem...

Mówi Pan jak Jarosław Kaczyński, który jest przekonany, że Polska potrzebuje kontynuacji rządów PiS. Jest Pan przekonany, że teatr potrzebuje Pana na stanowisku dyrektora?

- O to trzeba pytać aktorów. Wydaje mi się, że mam poparcie w zespole, że jestem potrzebny i akceptowany. Natomiast jedno jest pewne: jeżeli przyjdzie nowy dyrektor, niezależnie od jego kompetencji, teatr cofnie się o dwa lata.

Dlaczego akurat dwa lata?

- Bo tyle mniej więcej trzeba, żeby poznać ludzi, środowisko, lokalne warunki. Z drugiej strony trzeba też tego czasu, żeby zespół poznał nowego dyrektora i mu zaufał. A to nie jest proste, szczególnie w tym teatrze, gdzie przez ostatnie lata ludzie sporo przeżyli...

To prognoza na przyszłość. Natomiast realia są takie, że w czerwcu wygaśnie Pana umowa o pracę. Już teraz mówi się o konkursie, o tym, że w czerwcu teatr będzie miał już nowego dyrektora. Stanie Pan do rywalizacji z innymi kandydatami?

- Rozmawiałem z marszałkiem województwa kilka razy i nic nie usłyszałem o żadnym konkursie.

Pamiętam jednak, że przed kilku laty publicznie Pan obiecał, że jeżeli umowa o pracę nie zostanie przedłużona, to do konkursu Pan nie stanie...

- I słowa dotrzymam. Jeżeli zostanie ogłoszony konkurs, to dla mnie będzie jasny sygnał, że pan marszałek nie ma do mnie zaufania. A skoro tak, to udział w konkursie nie ma najmniejszego sensu. Poza tym, nie muszę się prezentować, niczego udowadniać, dowodzić swojej wyższości nad innymi kandydatami. O mnie świadczą te lata, które przepracowałem w Białymstoku. W ciągu ostatniego sezonu ilość widzów wzrosła o dwadzieścia procent, ludzie mówią ciepło o teatrze, coraz chętniej tu przychodzą, to miejsce zaczęło żyć. Uważam, że udało mi się zrobić w Białymstoku niezły teatr. Coraz częściej chcą z nami współpracować znakomici aktorzy i reżyserzy, cenieni w kraju i za granicą. Rozpoczęliśmy też rozmowy i przygotowania do realizacji dużego projektu kulturalnego przy współpracy z Białorusią, z Kaliningradem. Sądzę, że jeszcze kilka lat i teatr w Białymstoku mógłby być naprawdę bardzo dobrą, cenioną w kraju sceną.

Rozmawiał pan o tym z marszałkiem?

- Staram się to pokazać marszałkowi. Mam wrażenie, że z dobrym skutkiem. Wydaje mi się, że panu marszałkowi bardzo podobały się nasze ostatnie premiery, przynajmniej kilka ostatnich.

Oddaje Pan mecz walkowerem, nie ma Pan siły walczyć o siebie?

- Mam siłę i wiem, jak prowadzić białostocki teatr przez najbliższe lata.

Choć nie mówi się o tym wprost, to o Pana być albo nie być w Białymstoku może przesądzić nie to, co zrobi Pan dla teatru, tylko to, że opowiedział się Pan przeciwko zmianie patrona teatru...

- Nie chcę tego komentować. Jeżeli okaże się, że tak jest, jak pan mówi, to nie trzeba mnie będzie nakłaniać do odejścia.

A właściwie, to czemu się Pan uparł przy pozostawieniu Węgierki, kiedy urząd marszałkowski zdecydował przywrócić teatrowi imię Józefa Piłsudskiego? Po co zajął Pan tak drażliwe, "niepolityczne" stanowisko? Sam Pan sobie zaszkodził...

- Upomniałem się o szacunek dla wielkiego artysty, po którym pamięć może bezpowrotnie zaginąć. Nie myślałem, czy to szkodliwe, czy polityczne. Mnie interesuje teatr, sztuka, a nie rozgrywki polityczne czy personalne.

Niektórzy posądzają Pana o lewactwo, o stawanie po stronie komunisty przeciwko bohaterowi narodowemu...

- To śmieszne. Mój ojciec walczył w szeregach AK. Uciekł do lasu, by nie zostać wcielonym do Wehrmachtu. Moi dziadkowie ze strony mamy mieli w Perepelnikach pod Lwowem piękny dwór. Dziadek był lekarzem. Założył we wsi ośrodek zdrowia. Kiedy wybuchła wojna, brał udział w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji znalazł się we Francji. Babcia z siedmiorgiem dzieci, ostrzeżona przez jednego z Ukraińców, uciekła w nocy z domu. Dotarli do Złoczowej, gdzie zastała ich zima. Przeżyli tylko dlatego, że chłopi z Perepelnik przywozili im do Złoczowej jedzenie. Siostra mojej babci, Beata Obertyńska, chwilę przed wojną skończyła szkołę teatralną w Warszawie. Sowieci, razem z całą rodziną, wywieźli ją ze Lwowa. Tułała się od łagru do łagru, cudem przeżyła. Opisała to w swojej wstrząsającej książce "W domu niewoli". Potem wstąpiła do Armii Andersa, przeszła cały szlak bojowy, a po wojnie została w Anglii.

Spotkał ją Pan kiedyś?

- Chciałem bardzo, ale czasy były takie, że my nie mogliśmy wyjechać, a ona nie mogła nas odwiedzić. Pozostała tylko korespondencja.

Jak zakończyły się wojenne losy Pana babci?

- Po wielu przeprawach dotarła do Krakowa. Dzieci trafiły do różnych wujków i cioć.

Pana rodzice poznali się w Krakowie?

- Tak. Mama była po maturze, ojciec po studiach. Chcieli wziąć ślub, ale nie mieli pieniędzy. Mieszkali na ulicy Floriańskiej, w parafii przyjaciela mojej babci, księdza Karola Wojtyły. Z księdzem Wojtyłą przyjaźnił się Jerzy Turowicz. To on zapłacił za przyjęcie weselne moich rodziców. Wzięli ślub w Kościele Mariackim. Do tej pory wspominają ze wzruszeniem koniec nabożeństwa. Gdy ksiądz Wojtyła udzielał im błogosławieństwa, nagle usłyszeli chór. Okazało się, że to była niespodzianka od niego: zaprosił chór krakowskich studentów. Po śniadaniu weselnym u państwa Turowiczów rodzice, odprowadzając księdza Wojtyłę, bardzo mu za wszystko dziękowali. "Nie dziękujcie, bo nie wiem, czy dobrze zrobiłem" - usłyszeli. 18 października minie 55 lat od ich ślubu. Są razem, są szczęśliwi. Czasem myślę, że stało się tak, bo są dobrymi ludźmi, ale też dlatego, że z dobrej ręki otrzymali ślubne błogosławieństwo.

Czemu Pan wcześniej o tym nie mówił?

- Jestem tylko naiwnym artystą, a nie politykierem. Mogłem się chwalić tym, że mój wujek Runio był w 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich. A brat babci, legionista, zginął w bitwie z Sowietami pod Ostrołęką. Nie przyszło mi do głowy, żeby się z tym obnosić. Zawsze mnie uczono - tak uczył mnie Andrzej Dziuk w teatrze w Zakopanem - że nie można być artystą i mieszać się do polityki. Wiem, że wszystkich można posądzać o wszystko, ale robienie mi zarzutów z tego, że broniłem Aleksandra Węgierki, jest po prostu śmieszne. Broniłem człowieka i wybitnego artysty. I nie robiłem tego przeciwko Piłsudskiemu, tylko w imię tego, w co wierzę, czego nauczyli mnie moi rodzice.

Liczy Pan na to, że ktoś to zrozumie, że będzie Pan rozliczany z pracy, a nie z poglądów?

- Moje poglądy nie są niebezpieczne i nikomu nie zagrażają. Liczę na to, że zwycięży rozsądek. Bez wątpienia niebawem temat mojej pracy w Białymstoku powróci w rozmowach z urzędem marszałkowskim. Muszę wiedzieć, co przede mną. Jeżeli nie, to dokończę sezon i wyjadę.

Nie będzie Panu żal?

- Będzie. Żal mi będzie zostawiać teatr, który pokochałem. Żal mi będzie zmarnowania pracy, którą w to miejsce włożyłem. Niełatwo będzie mi też opuścić Białystok i w ogóle ten region, który bardzo polubiłem, który mnie zauroczył.

Ale nie będzie się Pan wieszał klamki, ma Pan dokąd odejść?

- Mam. Mam w wielu miejscach otwarte drzwi. Między innymi dlatego, że w Polsce zaczęto doceniać to, co robiłem w Białymstoku.

Nie ma Pan sobie nic do zarzucenia?

- Były takie dni, kiedy podejmowałem decyzje nie do końca trafione, gdy nie wszystko szło tak, jak chciałem. Natomiast nie pamiętam takich momentów, których musiałbym się wstydzić. Jedyny okres, który wspominam z prawdziwą przykrością, to konflikt z kilkoma aktorami, którym potem wręczyłem wypowiedzenia. Nie chcę wracać pamięcią do tamtego czasu, bo to dla mnie ciągle bolesne.

Pamięć może Pan oddalić, ale nie skonfliktowanych z Panem aktorów. Sąd przywrócił do pracy Dorotę Radomską i Roberta Ninkiewicza. Niebawem pewnie powróci też Jolanta Borowska. Co teraz? Jak Pan postąpi wobec tej trójki, jeżeli nie będzie konkursu, jeżeli pozostanie Pan na stanowisku dyrektora?

- Nie chcę teraz o tym mówić... W sądzie powiedziałem, że nie wyobrażam sobie z tymi osobami bezpośredniej współpracy - nie wyobrażam sobie, żebym mógł reżyserować spektakl, w którym oni grają. Nie po tym, co mi zrobili, co na mój temat opowiadali. Ale są inni reżyserzy... Jednocześnie zaproponowałem wszelką pomoc, gdyby ktokolwiek z tej grupy starał się o rolę czy etat w innych teatrach i wyraziłem zgodę na prowadzenie przez nich własnego teatru. To wszystko, co na ten temat mam do powiedzenia. Wolę myśleć i rozmawiać o pracy.

Kiedyś urzędnicy upominali Pana, że za dużo Pan reżyseruje. Zbuntowani aktorzy krzywo patrzyli na to, że zatrudnia Pan swoją żonę. Tymczasem przed nami premiera "Czarownic z Salem", w których gra Pan pierwszoplanową rolę, w których obsadził Pan swoją córkę, sam Pan reżyseruje, a Pana żona tradycyjnie będzie Pana asystentką...

- Żona jest moją asystentką przy wszystkich spektaklach, które reżyseruję. Już 15 lat pracujemy razem. Córkę zatrudniłem, bo jest aktorką dobrą, a do tego - po "Katyniu", "Świadku koronnym" i serialu "Odwróceni" - znaną. Reżyserować miał Piotr Łazarkiewicz, ale musiał się wycofać, więc spadło to na mnie. Rolę Jana Proctora traktuję bardzo osobiście...

Dlaczego?

- W grudniu kończę 50 lat. 30 lat pracy aktorskiej. 5 lat pracy w Białymstoku. "Czarownice z Salem" to mój ukochany spektakl. 12 lat temu grałem Proctora w spektaklu reżyserowanym przez Jerzego Dziuka w Zakopanem. Ta premiera to rodzaj mego benefisu. Dlatego chciałem, by w tworzeniu spektaklu brały udział najbliższe mi osoby.

To może być Pana pożegnalny, ostatni spektakl...

- Wiem. Mimo to cieszę się, że te wszystkie jubileusze mogę obchodzić akurat tutaj - w mieście, w którym dobrze się czuję, w teatrze, który bardzo polubiłem, wśród ludzi, którzy mi zaufali.

Dziękuję za rozmowę.

***

Piotr Dąbrowski

Aktor, reżyser teatralny, urodzony 4 grudnia 1957 roku w Wałbrzychu. Absolwent PWST w Krakowie. W latach 1979-1985 aktor Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu. Przez 17 lat (1985-2002) aktor i reżyser Teatru im. S. I. Witkiewicza w Zakopanem. W 2002 roku został dyrektorem Teatru Dramatycznego im. A. Węgierki w Białymstoku.

Jako nowy dyrektor został przyjęty entuzjastycznie przez pracowników teatru. Objął stanowisko po okresie burzliwych i krótkich rządów swego poprzednika. Od początku pracował nad zmianą wizerunku teatru. Jak mówił, starał się uczynić białostocki teatr miejscem przyjaznym publiczności, do którego chętnie i często się przychodzi. Pierwszy i ostatni poważny zgrzyt nastąpił pod koniec pierwszej, trzyletniej kadencji Dąbrowskiego. Kilkoro aktorów, bez formalnego porozumienia z resztą załogi teatru, udało się do urzędu marszałkowskiego, gdzie przedstawili listę zarzutów i oczekiwań wobec swego dyrektora. Aktorzy twierdzą, że działali w porozumieniu (nieformalnym), a ich krok był podyktowany troską o dobro teatru. Twierdzą, że nie zrobili niczego "za plecami", lecz zdecydowali się na taki krok wobec braku efektów wielokrotnie prowadzonych z dyrektorem rozmów. Dąbrowski potraktował to zdarzenie jako personalny atak: "Zadali mi cios w plecy". Jednocześnie zapowiedział, że postara się "kilku osobom udowodnić, że nie są niezastąpione". Jak powiedział, tak zrobił. Zatrudnił kilku nowych aktorów.

Grupę z nim skonfliktowaną przestał obsadzać w nowych przedstawieniach, a po roku bezczynności wręczył wypowiedzenia. Aktorzy postanowili bronić się w sądzie. Po trwającym rok procesie pod koniec września sąd przywrócił do pracy Dorotę Radomską i Roberta Ninkiewicza. Prawdopodobnie niebawem do teatru wróci też Jolanta Borowska. W międzyczasie zmieniły się władze w urzędzie marszałkowskim. Komisarz województwa (w zastępstwie marszałka, którego nie można było wybrać, bo nie ukonstytuował się sejmik) postanowił zmienić patrona teatru: Aleksandra Węgierkę miał zastąpić Józef Piłsudski. Dyrektor, wspierany czynnie przez załogę teatru i media, opowiedział się za Węgierką. Intencje miał dobre, ale nic nie wskórał, a przy okazji naraził się władzy.

Nieoficjalnie mówi się, że teraz poniesie konsekwencje: zamiast przedłużyć Dąbrowskiemu umowę o pracę (obecna wygaśnie w czerwcu 2008), urząd marszałkowski przymierza się do ogłoszenia konkursu na dyrektora Teatru Dramatycznego im. Józefa Piłsudskiego w Białymstoku. Dąbrowski od dawna zapowiadał, że po raz drugi nie wystartuje w konkursie na stanowisko dyrektora białostockiego Dramatu. Oznacza to, że za osiem miesięcy przestanie być dyrektorem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji