Artykuły

Spektakl, który zaczyna się po antrakcie

Niemal trzygodzinny spektakl stanowi pierwszą od półtora roku odważną próbę zmierzenia się w Wybrzeżu z bardzo trudnym, a wybitnym tekstem. I choć teatr niemiecki w Polsce to pomysł nienowy, dobrze, że Gdańsk doczekał się takiej realizacji - o "Blaszanym bębenku" w reż. Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.

Wreszcie coś w Teatrze Wybrzeże ruszyło. W ciągu ostatniego roku Wybrzeże konsekwentnie proponowało różnego rodzaju teatr mieszczański, a ostatnio nawet drobnomieszczański. Wymagającemu widzowi pozostawała nieudana "Lilla Weneda" albo farsowa "Grupa Laokoona". Nowy sezon inauguruje "Blaszany bębenek" na podstawie prozy Güntera Grassa w reżyserii Adama Nalepy. Nowa jakość w Wybrzeżu?

Od początku rzuca się w oczy ogromna, niemal pusta, buro-szara przestrzeń, "przecięta" czerwienią pseudo-dywanu - wybiegu dla gwiazd. Zimna kolorystyka pozostanie już taka do końca. Statyka postaci i chłód od nich bijący, nie pozostawiają wątpliwości, że mamy do czynienia z niemieckiem teatrem formalnym. Zapowiada się ciekawie. Wstęp o cebuli w oczywisty sposób nawiązuje do wspomnień autora "Przy obieraniu cebuli" i sugeruje rys autobiograficzny spektaklu. Po chwili słuchamy tekstu "Blaszanego bębenka", który w początkowych scenach okazuje się farsą i "delektujemy się" coraz to innymi środkami (m.in. pauzami, dramatem epickim, "medialnością" sceny z głową konia, obecnością dwóch Oskarów na scenie). Oskar (Paweł Tomaszewski) jest narratorem, a pozostałe postaci wbiegają na scenę, by odegrać opowiadane przez niego historie. Oprócz tego jeszcze kilka ogranych gagów. Przez półtorej godziny ze sceny płyną niemal tylko zdania i akapity z pierwszej części książki. Bo demiurgiem tego świata jest Grass. Tak samo jak reżyserem i inscenizatorem - postaci mówią tekstem lub traktują go jako didaskalia. Co prawda zdarzy się kilka ciekawszych momentów (pójście Oskara do szkoły i spotkanie z panną Spollenhauer (Dorota Kolak), czy dużo mocniejsza niż w powieści wizyta w kościele i "dialog" z Jezusem), ale całość działa usypiająco. Poprawny teatrzyk szkolny w połączeniu z przesadnym formalizmem okazuje się bardzo ciężkostrawny.

To na szczęście nie koniec. Po przebrnięciu przez pierwszą część, spotyka widza zaskakująca nagroda. Nagle zamiast apelu szkolnego robi się teatr. W miejsce starego zegara z wahadłem pojawia się nowy, elektroniczny, bezlitośnie odmierzający minutę po minucie. Znak nowych czasów? Odgłosy nalotów są zagłuszone przez dyskotekę. Bawią się wszyscy - żywi i martwi we współczesnym dance makabre. Znika wiernopoddańczy stosunek do tekstu. Tak samo jak spokój i cisza pierwszej części spektaklu. Teraz jest wojna, a to, co było, jawi się jako zmitologizowana sielanka, nic nie znacząca przeszłość. Nie ma już narratora i etiud aktorskich. Jest ostra muzyka, ostry seks i kipiąca w powietrzu agresja. Wszystko staje się prostsze. Prawdziwy tata Oskara, Jan Broński (debiutujący w Teatrze Wybrzeże Krystian Wieczorek) - obrońca Poczty Polskiej - nie da się docucić i nie zareaguje nawet na "tato".

Osierocony Oskar z powodu ponętnej Rosawity (Krystyna Łubieńska) wybiera teatr Bebry (w tej roli Ryszard Ronczewski) i wraz z nim oraz z nieodłącznym "Deutschland, Deutschland über alles" jeździ na wycieczki po Francji, choć nie tylko tam. Pokaże nam nawet zdjęcia z wakacji... ale jakie zdjęcia. Świat wiruje wokół jak obrotowa scena. Maria (Justyna Bartoszewicz), rozdarta między wyborem małego dobosza i jego domniemanego ojca, Matzeratha (Grzegorz Gzyl), odrzuca Oskara. Niemcy stają się über alles, więc posłuchamy nie tylko IX Symfonii Ludwika van Beethovena, ale również "Balladę o pancernych" z serialu "Czterej pancerni i pies" w ojczystym języku Goethego. A wypowiedź na wiecu partyjnym będzie "ubrana" w tekst "Roty" z pewnymi przeróbkami (Nie będzie Polak pluł nam w twarz). Oskar przestaje ogarniać to, co się dzieje dookoła, bo to w czasie wojny jest przecież niemożliwe. Tracimy narratora-opowiadacza. Cyrk jest panaceum, ucieczką i schronieniem przed światem. Ale Oskar wróci. Wróci chociażby po to, by - jak twórca jego postaci - przyznać się do oszustwa. Czy może raczej do przemilczenia prawdy. O tym, co się wydarzyło w piwnicy.

Adaptacja "Blaszanego bębenka" jest bardzo nierówna. Obie części przedstawienia dzieli przepaść, choć ta druga w pewnym sensie usprawiedliwia pierwszą. Sztuka, w zamyśle polsko-niemiecka, czy raczej niemiecko-polska, robi wrażenie niedopracowanej. Reżyser nie ustrzegł się poważnego błędu konstrukcyjnego - poprzez dominujący formalizm stłamsił aktorów, a jednocześnie nie narzucił tak rygorystycznej formy, by stanowili jedynie tło opowieści. Jedynie Dorota Kolak wymyka się formie, podobnie jak Paweł Tomaszewski, który z racji roli jest wysunięty "przed szereg". Kolaż kompozycyjny (elementy farsy, komedii, tragedii, verbatimu, kabaretu, cyrku, dyskoteki, gawędy) balansuje na granicy wykonania szkolnego i solidnego rzemiosła.

Niemal trzygodzinny spektakl stanowi jednak pierwszą od półtora roku odważną próbę zmierzenia się w Wybrzeżu z bardzo trudnym, a wybitnym tekstem. I choć teatr niemiecki w Polsce to pomysł nienowy, dobrze, że Gdańsk doczekał się takiej realizacji. Może to sygnał, że w Teatrze Wybrzeże będzie się w tym roku coś działo. Oby!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji