Artykuły

Pętla czasu

- Ten brak interesujących propozycji nie wynika ze złej woli innych reżyserów, tylko z postrzegania mnie jako urzędnika. Za przejście na inną gałąź drzewa trzeba płacić. Jak jest się pracodawcą, przestaje się być kumplem - mówi JAN ENGLERT, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie.

Jan Englert po skończeniu studiów kilka lat czekał na sukces. Potem się nim zachłysnął, uznał, że jest absolutnym mistrzem i nie potrzebuje autorytetów. Teraz spokorniał, spełniony jako aktor, nauczyciel (był rektorem warszawskiej PWST), menedżer (kieruje Teatrem Narodowym) i ojciec czworga dzieci. Nie zależy mu już na popularności, ale chce, by go szanowano. Wychowany w tradycji powstania warszawskiego, do niedawna uważał siebie za chorobliwego patriotę. Dziś łapie się na tym, że życzy kilkuletniej córce, by kiedyś wyjechała z Polski.

Od "Kanału" do "Katynia". Kariera i życie zatoczyły krąg o promieniu 50 lat.

Dobra okazja do podsumowań. Teraźniejszość okazuje się ciekawsza.

O pożytkach jakie płyną z dojrzałości , i o tym jak się czuje człowiek w najlepszym momencie swojego życia, Jan Englert opowiada Annie Stefopulos.

Twój STYL: Od Pana debiutu w "Kanale" minęło pół wieku. Teraz znów gra Pan u Wajdy. Prośba o bilans sama ciśnie się na usta...

Jan Englert: Jako chłopak miałem romantyczne pretensje do losu, że urodziłem się za późno, by walczyć i zginąć za ojczyznę. Istnieje wyraźna koda w moich kontaktach z Andrzejem Wajdą. "Kanał" jako życiowy i zawodowy start, rola łącznika Zefirka z powstania warszawskiego, i ponowne spotkanie z reżyserem po 50 latach. Tym razem rola generała. To dla mnie symbol. Również mojej drogi życiowej.

TS: Aktorstwo zawdzięcza Pan Wajdzie?

JE: "Kanał" zdeterminował całe moje życie. Brata także. Nie wiem, czy któremuś z nas przyszłoby do głowy pójście w kierunku zawodu artystycznego. Być może uprawiałbym sport. Miałem do tego smykałkę. Reprezentacja Polski w piłce nożnej - to byłoby to. Myślałem też o zawodzie sprawozdawcy sportowego.

TS: Co jeszcze chodziło po głowie nastolatka?

JE: Grafomaniłem.

TS: Pisał Pan poezję?

JE: Nie, choć zrobiłem jedno podejście przy pierwszym zakochaniu.

TS: Może maleńka próbka?

JE: "Dokąd mnie prowadzisz, alejko kochana"... Ta jedna linijka świadczy o skali grafomanii. Talentu nie było.

TS: Co jeszcze pamięta Pan ze szkoły?

JE: W szkole dostawałem łomot za każdą piątkę.

TS: Łomot?

JE: Byłem najmłodszy. Poszedłem wcześniej do szkoły. Reszta klasy to sieroty z pobliskiego domu dziecka, chłopaki starsze nawet o cztery lata, zapóźnieni w nauce. Tłukli mnie, bo byłem maminsynkiem i miałem dobre oceny. Więc nauczyłem się szybko biegać, a potem bardzo dobrze grać w piłkę. I wreszcie dali mi spokój. To były czasy, w których chłopak robił podwórkową karierę, gdy był dobry w sporcie.

TS: Wróćmy jeszcze do wcześniejszego okresu. Jakie jest Pana pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

JE: Długi spacer z dziadkiem. Powrót. Babcia stojąca na schodach. "Masz braciszka" - mówi. W pokoju na białej poduszce leżała duża czarna głowa. Maciek urodził się w domu. Miałem wówczas niespełna trzy latka.

TS: Cieszył się Pan? Jak układało się między braćmi? Sztama?

JE: Sztamy nie było. Zawsze rywalizowaliśmy, obaj byliśmy bardzo ambitni. Trzy lata różnicy sprawiły, że nasze drogi zupełnie się rozjechały. W wieku 18 lat byłem już żonatym mężczyzną (z Barbarą Sołtysik, aktorką - przyp. red.), a on piętnastoletnim chłopcem.

TS: A dziś, jak jest między wami?

JE: Mamy dość luźne stosunki. Ja jestem dyrektorem Teatru Narodowego, on - Współczesnego. Kontaktujemy się ze sobą, ale to nie jest bardzo silna więź. Obaj mamy rodziny, ale nie jeździmy razem na wakacje. Sądzę, że szanujemy się nawzajem i bardzo kochamy, ale na swój sposób, taki englertowski. Nie wylewny, ale stały. Teraz Maciek został ponownie dziadkiem. Urodził mu się pierwszy męski potomek w linii Englertów.

TS: Linia Englertów? Czuje Pan ciągłość pokoleń? Kim był Pana dziadek?

JE: Był właścicielem fabryki drutu w Sosnowcu. Po wojnie krótko przewodniczył Izbie Handlowej, którą szybko zlikwidowano. Byłem wychowany w tradycji powstania warszawskiego. Z ojcem i dziadkiem chodziłem szlakami, którymi oni wędrowali podczas wojny. A tak naprawdę to największy udział w powstaniu miała moja babcia, ale ona nigdy o tym nie opowiadała. Linia po mieczu lubiła sobie pogadać, a po kądzieli była raczej milcząca i konkretna.

TS: A ojciec?

JE: Ojciec miał bardzo bujny życiorys i nic do końca wiem jaki. Jest tajemniczą postacią. Umarł młodo, mając 57 lat. Był ciekawym człowiekiem. Rodzice rozwiedli się dość wcześnie. Jako chłopiec miałem z nim wątły kontakt. Bliżej byłem z rodziną od strony mamy. Więc trudno mi na ten temat coś mówić. Musiałbym konfabulować, a nie chcę tego robić.

TS: Jakiego go Pan zapamiętał?

JE: Szalony Besserwisser, wszystko wiedział lepiej.

TS: Uśmiecha się Pan?

JE: Wspominam go z czułością. Pamiętam nasze spotkania, gdy byłem już znanym aktorem. On wiedział lepiej, jak trzeba zagrać.

TS: A miał coś wspólnego z pracą artystyczną?

JE: Nikt w rodzinie nie miał z tą sferą nic wspólnego, ale... dziadek codziennie wieczorem po kolacji, co najmniej przez pół godziny, głośno czytał całej rodzinie albo Quo vadis, albo Trylogię, albo Krzyżaków. Wszyscy słuchali, dorośli też.

TS: To były przyjemne chwile?

JE: Naturalnie, wszyscy czekaliśmy, co będzie dalej (śmiech).

TS: A jak Pan zapamiętał mamę?

JE: Była osobą niezwykłą. Należała do tego pokolenia, któremu wojna przerwała naukę. Po wojnie zrobiła maturę, studia i pracowała w biurze projektów. I wychowywała dwóch urwisów. Nigdy nie wyszła drugi raz za mąż. Bezkompromisowa, konsekwentna i nieprawdopodobnie sprawiedliwa.

TS: Przeżyła powstanie z małym dzieckiem.

JE: To temat, którego moja mama unikała. Ponieważ pozostała dla mnie największym autorytetem, więc i ja na ten temat nie będę się rozgadywał. Wiem z relacji, że miałem jeszcze siostry bliźniaczki, które nie przeżyły powstania.

TS: Coś Pan zapamiętał z tamtego czasu?

JE: Wszystko, co dotyczy wojny, jest reminiscencją opowiadań rodzinnych i atmosfery Warszawy końca lat 40. i początku lat 50. Stolica była przesiąknięta wojną. Ruiny getta jeszcze nieuprzątnięte. Mieszkaliśmy u zbiegu Freta i Długiej, w sąsiedztwie zrównanego z ziemią Starego Miasta. Niechętnie sięgam do przeszłości. Znam wiele opowiadań, które tylko w części są prawdą. Reszta to fikcja służąca efektownemu opowiadaniu. A doszedłem do wieku, w którym człowiek ogląda się za siebie i zaczyna porządkować swoją historię, efekciarstwo oddzielać od prawdy. Próbuję to robić. W ogóle mam sceptyczny stosunek do tzw. prawdy historycznej. Nie wierzę, że taka istnieje.

TS: Dojrzewał Pan w latach 50. Jak podsumować ten czas?

JE: Schizofrenia. Przez lata w rozkroku. W domu słyszałem, że Stalin jest "be", a w szkole, że "cacy". Jak skończyła się wojna w Korei i spytałem, kto wygrał, dziadek odpowiedział; "ci źli", a nauczyciele: "ci dobrzy". Kiedy Stalin umarł, część klasy płakała, a część się śmiała.

TS: Wajda przemeblował Panu życie. Odkąd zagrał Pan Zefirka, wiele się zmieniło.

JE: Od tego momentu byłem traktowany na specjalnych zasadach. W liceum profesorowie nie pytali mnie z przedmiotów ścisłych. W zamian prowadziłem kronikę szkolną. Maturę zaliczyłem w wieku 17 lat, a matematykę tak naprawdę zdali za mnie nauczyciele. Matematyczka, wręczając mi świadectwo, powiedziała: Mam nadzieję, że zaprosisz mnie na pierwszą premierę. 2 góry założyli, że będę artystą.

TS: A jak trzynastolatka potraktowano na planie?

JE: Jak dorosłego. Kazimierz Kutz, drugi reżyser, narzucił kumpelską relację, co mnie, nieopierzonemu nastolatkowi mówiącemu falsetem, niezwykle imponowało. I na planie pierwszy raz przeżyłem fascynację kobietą. Przedmiotem hołdów była Teresa Iżewska, filmowa łączniczka Stokrotka. Uczucie było czysto platoniczne.

TS: Zdał Pan do szkoły aktorskiej za pierwszym razem?

JE: Za pierwszym. Dudek Damięcki do dziś opowiada, że na egzaminie podobno podszedłem do niego i stwierdziłem: "Ty i ja to pewniaki, a reszta - tu arogancko machnąłem ręką - niech się martwi". To wszystko szło siłą rozpędu, jakby bez mojego udziału. Na roku był Andrzej Zaorski, Marian Opania także siedemnastolatkowie. Mając 21 lat, byłem już magistrem.

TS: Pamięta Pan temat pracy dyplomowej?

JE: "Pierwszy dzień wolności" Leona Kruczkowskiego. Podobno praca została litościwie ukryta przez

wzrokiem studentów w najciemniejszym kącie biblioteki.

TS: Po studiach czekał Pan na sukces aż pięć lat. Dlaczego?

JE: Teatr Polski był wówczas na marginesie życia kulturalnego. Nawet jak się zagrało, nie miało to żadnego znaczenia. I jeszcze sprawa szczęścia i nieszczęścia w tym zawodzie. Bardzo wielu młodych utalentowanych ludzi nigdy nie dostaje szansy. Mam teorię, że jak ktoś ma charakter i nie podda się, wcześniej czy później przeżyje swoje pięć minut. Janusz Gajos cztery razy zdawał do szkoły, Andrzej Chyra odniósł sukces po wielu latach oczekiwania. Znam wybitnie utalentowanych studentów, o których już na pierwszym roku wiedziałem, że z nich nic nie będzie. Coś robią w zawodzie, ale jak na ich możliwości to jest nic. Nie mają charakteru. I tyle.

TS: To prawda, że inteligencja przeszkadza w zawodzie aktora?

JE: Bzdura. Nie znam ani jednego wiodącego aktora, lidera zespołu, który nie byłby inteligentny. Ćwierćinteligent może genialnie zagrać epizody, lecz dużej roli nie pociągnie. Bo ta wymaga skomplikowanej świadomej konstrukcji. Intuicjonista może jedynie zagospodarować małą przestrzeń.

TS: Czego Pan nie lubi w tym zawodzie?

JE: Charakteryzować się, przebierać. I ukłonów.

TS: Ukłonów?

JE: Bo to już jestem ja, a nie grana przeze mnie postać. Teraz jest moda na obnażanie siebie. To niezwykle efektowne, ale ma krótkie nóżki. Jak długo można grać sobą? Rok, dwa, trzy? I albo się skończy w wariatkowie, albo znuży widza ciągle tą samą osobowością.

TS: "Sto procent mężczyzny w mężczyźnie", tak Pan jest postrzegany przez kobiety. Czyli twardziel. Wzrusza się Pan czasami?

JE: Jestem bardzo sentymentalnym facetem. Łatwo płaczę. Zawsze porusza mnie bezinteresowna szlachetność. Kiedy Helenka, moja mała córeczka, powiedziała mi w wieku trzech i pół roku: "Tato, bardzo cię kocham i będę kochała, nawet gdy nie będziemy razem", to poryczałem się jak bóbr. Takiego wyznania miłosnego nie złożyła mi żadna kobieta.

TS: A manifestacje patriotyczne wyciskają łezkę?

JE: Coraz rzadziej, niestety. Doprowadzono do tego, że nawet ja, który byłem chorobliwym patriotą, zaczynam kombinować, jak by tu przygotować moje dziecko do wyjazdu z tego kraju.

TS: IPN przyznał Panu status pokrzywdzonego. Co to dla Pana znaczy?

JE: To znaczy, że nie byłem donosicielem. Służba Bezpieczeństwa była bardzo zainteresowana moją osobą, ale nic nie uzyskała. Nie znaleźli nic, czym mogli mnie szantażować.

TS: Co Pan czuł, zobaczywszy swoje nazwisko na liście Wildsteina?

JE: Przeżyłem trzy doby autolustracji. I obrzydzenie miałem do siebie, że się lustruję. Dałem się wpędzić w kanał podejrzeń wobec siebie samego, wiedząc przecież, że mam czyste sumienie.

TS: Nie korci Pana jednak, by zajrzeć do dokumentów w IPN?

JE: Nie. Po co mi wiedza, że kolega chlapnął coś po pijaku? Jaką mam możliwość odróżnienia prawdziwej świni od faceta zaplątanego przez przypadek? Ja mam swoją prywatną listę ludzi, z którymi nie chcę mieć nic do czynienia.

TS: Czy to długa lista?

JE: Zdecydowanie krótka. I to nie znaczy, że będę spluwał na ich widok. Nie chcę z nimi pracować. I nie jest to lista polityczna, ale ludzi, do których nie mam zaufania.

TS: Jest Pan przeciwnikiem grzebania w przeszłości?

JE: Całkowitym. Nie ma sprawiedliwości tu na ziemi. Nigdy nie wyjaśnimy niczego do końca. Jest sprawiedliwość boska i w tę wierzę.

TS: Oczyszczenie może coś budować?

JE: Nie widzę takiej szansy. W tej chwili może tylko zrujnować. Po co mi informacja, że mój nieżyjący mistrz popełnił w życiu jakąś niegodziwość. Do niczego nie jest mi to potrzebne. W mojej pamięci zostali jako ludzie, którzy czegoś dokonali. Lustracja będzie trwać przynajmniej 15 lat, a tyczy sześćdziesięciolatków. To w kogo ona uderzy?

TS: W rodziny.

JE: I to ma być sprawiedliwość? Rozumiem, że każdy polityk powinien być zlustrowany. Karani powinni być ci, którzy mordowali, którzy byli cynicznymi zbrodniarzami.

TS: Sięgnę jeszcze do przeżyć stanu wojennego. Był Pan wówczas rektorem szkoły teatralnej. Dlaczego nie ma Pana wspomnień w książce opisującej ten okres?

JE: Rzeczywiście, znajdowałem się w samym centrum zdarzeń. ZASP, którego byłem wiceprzewodniczącym, wymyślił i ogłosił bojkot aktorski. Był to wspaniały zryw, ale... Z upływem czasu coraz bardziej denerwowały mnie próby nadania mu rangi kombatanckiej. To mnie okropnie wkurzało. Protest był naturalną rzeczą. Bohaterami bojkotu byli słabi aktorzy, którym proponowano ciekawe role i duże pieniądze, a oni odmawiali. Ich wypowiedzi powinny znaleźć się w tej książce. Bo przecież bohaterami nie była pierwsza liga aktorska. Co to za odwaga nie grać, mając sławę i pieniądze. To straszne, co powiem, ale ten bojkot i w ogóle stan wojenny kojarzył mi się ze źle nakręconym filmem.

TS: Jak to rozumieć?

JE: Ja, wychowany w tradycji powstania warszawskiego, słuchałem, jak ludzie operują pojęciem "konspiracja", i pytałem sam siebie: Jaka to konspiracja?! Wszyscy o wszystkim wiedzą, opowiadają, chlapią językiem. Jadę na koncert do Konina, mówię wiersze w kościele, potem kolacja u kościelnego. Siedzi pani i opowiada wszystkim, że aresztowali działacza tamtejszej Solidarności. Zrobili przeszukanie w mieszkaniu i, ha, ha, idioci nie znaleźli bibuły, a on miał to wszystko schowane w parapecie. Konspiracja! Tak ta Polska wyglądała. Szlachetnie, ale absurdalnie. Oczywiście nie kopalnia Wujek, oczywiście nie ksiądz Popiełuszko... To były prawdziwe dramaty.

TS: Szlachetnie, ale absurdalnie?

JE: Abstrakcja godziny policyjnej, czołgów na ulicach wyglądających jak makiety i braku benzyny? Benzynę lało do beczek nawet wojsko z patroli i handlowało paliwem na prawo i lewo. Himilsbach trafnie to ujął: Co to za kraj. Ognia! - krzyczą, wodę leją.

TS: Co było dla Pana najgorsze w stanie wojennym?

JE: O wiele gorsze byty skutki niż sam przebieg. Skutki w sferze psychologii społecznej. Olbrzymia inercja. Rozczarowanie sprawiło, że jedno pokolenie było całkowicie nieudane, w nic nie wierzyło i niczego nie stworzyło. A młodzież, zamiast tłuc się z ojcami, zaczęła tłuc się z dziadkami.

TS: Panu inercja jest obca. Pamiętam, że za prezydentury Lecha Wałęsy byt Pan członkiem Rady ds. Kultury. O co w tym przedsięwzięciu chodziło?

JE: O nic. Pamiętam, że obok mnie siedział Franek Starowieyski i rysował. Dzięki temu mam jego dwie prace. Żadne ciało doradcze, w którym kiedykolwiek uczestniczyłem, niczego nie osiągnęło. To byty fasady. Ganek z malwami. Niczemu ta Rada nie służyła i szybko się rozleciała. A zresztą, którą z opcji politycznych obchodzi kultura?

TS: Chyba trudno się żyje, będąc sceptykiem. Z czego czerpie Pan siłę?

JE: Umniejszam sukcesy i lekceważę porażki. Staram się obiektywizować wszystkie wzloty i upadki. Mam pełną świadomość, że w tym zawodzie, tak niewymiernym, mnóstwo jest nieporozumień, niesprawiedliwych ocen.

TS: Nie żałuje Pan swoich życiowych wyborów?

JE: Niczego nie żałuję. Mogę najwyżej negatywnie ocenić jakieś czyny. Nie ma usprawiedliwienia dla błędów. Popełniłem je i koniec. Drugi raz nic popełnię. Cały czas uczę się życia, uczę się siebie. Zmieniam się.

TS: Jak Pan się zmieniał?

JE: Najpierw uległem romantycznemu uczuciu. Ożeniłem się jako osiemnastolatek w tajemnicy na drugim roku studiów. Krok szalony, romantyczny i nie do końca odpowiedzialny, ale z tego związku mam trójkę udanych dzieci. Był też okres oczekiwania na pierwszy sukces, czyli uczenia się pokory. To czas pracy w Teatrze Polskim. Potem zachłyśnięcie się sukcesem po serialu Kolumbowie i śląskich filmach Kutza "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie". Dalej,.. Cóż, przewróciło mi się w głowie. Sądzę, że przez kilka lal byłem naprawdę nieznośny. Jeśli się będę smażył w piekle, to za ten okres.

TS: Co Pan wtedy wyprawiał?

JE: Nie naciągnie mnie pani na szczegóły.

TS: A ogólnie?

JE: Uznałem, że jestem mistrzem. Autorytety mi się pokończyły, czułem, że coś mnie uwiera, że przyszedł czas na zmiany - i w życiu prywatnym, i zawodowym. Generalnie człowiekowi przychodzą takie myśli koło czterdziestki. Ja spokój i harmonię znalazłem koło pięćdziesiątki. Wreszcie potrafiłem wtedy uporządkować własne życie.

TS: Czy odnalazł Pan harmonię, zakochując się i żeniąc powtórnie?

JE: Odwrotnie. Małżeństwo z Beatą Scibakówną było konsekwencją wcześniejszych przemyśleń i decyzji. Uspokoiłem się. Zrozumiałem, na czym mi zależy. Na udane małżeństwo trzeba zasłużyć. Za bardzo się rozgadałem. Wytnę przy autoryzacji. Uprzedzam.

TS: Proszę tego nie robić. Biografie stawnych ludzi uczą, inspirują...

JE: Tak? A ja czytam biografie moich kolegów i śmiać mi się chce. Po pierwsze jest tam połowa nieprawdy, po drugie - są to laurki. Pamiętam spotkanie z Kazimierzem Rudzkim, tuż przed jego śmiercią. Zastałem go przy lekturze nekrologów. Spytał: "Czy zwrócił pan uwagę, że umierają sami nieodżałowani. A co z sukinsynami?".

TS: A jednak czyta Pan biografie.

JE: Ale tego nie lubię. Nie chcę wiedzieć, że kolegę zdradza żona lub na odwrót. Ten typ plotkarstwa uprawiany i w pismach, i na salonach już mnie nie interesuje.

TS: Już nie?

JE: Przeszło z wiekiem. Nie ciekawi mnie towarzyski tygiel. Mnie już nie zależy na popularności i podziwie.

TS: A na czym Panu zależy?

JE: Na szacunku. A reszta... Miałem już swoje pięć minut. I miałem swoje zasłużone i niezasłużone wzloty i klęski. Niechętnie dzielę się życiem prywatnym, bo tak byłem wychowany. To też jest sprawa charakteru. Prawdziwy mężczyzna, jak przywódca stada, jeśli jest ranny, odłącza się od grupy, idzie w krzaki i nie wychodzi, dopóki nie wyliże się z ran. Jeśli mam chwile słabości, nie dzielę się swoimi nieszczęściami z nikim.

TS: Nawet z bliskimi?

JE: Jeśli coś jest naprawdę bolesnego, z nikim. Dlaczego mam ułatwiać sobie życie, zwalając troski na innych?

TS: A panuje Pan nad złością?

JE: Och, wyprowadzić mnie z równowagi jest bardzo trudno.

TS: Co Pana obezwładnia?

JE: Kiedy ktoś mi zarzuca nieuczciwość, a ja wiem, że jestem niewinny. Tracę wtedy formę.

TS: Co jeszcze?

JE: Chamstwo. Zagłoba powiadał, że chama należy bić po pysku, nie zsiadając z konia. Kłopot

w dzisiejszych czasach polega na tym, że to cham siedzi na koniu.

TS: Czy pieniądze są dla Pana ważne? Potrafi Pan o nie zabiegać?

JE: Są ważne, ale nie jestem materialistą. Nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. Teraz jestem pracodawcą i to ja nimi zarządzam. Niedawno, gdy dostałem propozycję zagrania w filmie, pierwszy raz w życiu spróbowałem podbić cenę. Bardziej dla zabawy niż z rzeczywistej potrzeby. Chciałem sprawdzić, na ile druga strona jest elastyczna. Wcześniej nigdy nie pytałem, za ile gram.

TS: Ile pieniędzy ma Pan teraz przy sobie?

JE: Nie wiem, naprawdę. Proszę popatrzeć, noszę je w kieszeni zwinięte w kulkę. Jak zgubię, trudno, jak przegram na wyścigach czy ruletce, też nie rozpaczam. Nie znam się na kursach dolara i euro, na akcjach. Niedawno ubezpieczyłem się, ale do końca nie wiem od czego. W ogóle mnie to nie interesuje. Wiem, że ile razy w życiu znalazłem się w krytycznej sytuacji finansowej, tyle razy brałem się do roboty i wychodziłem na prostą. Oczywiście nie lubię nie mieć pieniędzy. Chcę je mieć na swoje niewygórowane zachcianki.

TS: Willa i basen to zbyt wiele?

JE: Kto by to sprzątał?

TS: A na widok samochodu serce przyspiesza?

JE: Dla mnie to tylko środek transportu. Wiele lat jeździłem maluchami, również jako rektor. Teraz jeżdżę dobrym volvo. Kupiłem za własne pieniądze, nie jest to żaden reklamowy gadżet. Zresztą żadna firma motoryzacyjna nie proponowała mi testowania samochodów. Pewnie wiedzą, że unikam reklam.

TS: Czytał Pan listę, na której reklamodawcy wyceniali twarze show-biznesu? Spodziewał się Pan tam znaleźć swoje nazwisko?

JE: To mnie zdumiało, bo nigdy nie uczestniczyłem w reklamach. Przyznam, że poczułem satysfakcję, gdy zobaczyłem, że jestem wyceniony na 525 tysięcy i znalazłem się na 12. miejscu.

TS: Teraz przynajmniej wie Pan, ile żądać za reklamę.

JE: Oczywiście więcej (śmiech).

TS: Kuszono Pana?

JE: Owszem, jeszcze kiedy byłem rektorem, zaproponowano mi niezwykle wysoką stawkę. Suma opiewała na dziesięcioletnią pensję. Netto! Odmówiłem. Przyznam, że zabolało.

TS: Dlaczego powiedział Pan "nie"?

JE: Rektor uczelni, która kształci elitę, zajmuje się transcendencją, zgarnia kasę za reklamę? Po prostu nie wypadało. Wyboru dokonałem wcześniej, godząc się być dziekanem i rektorem. Natomiast z niepokojem myślę, co będzie, gdy przestanę być dyrektorem. Będzie trudno, to pewne.

TS: Odkąd Pan reżyseruje, nie gra Pan dużych ról.

JE: To prawda. Ten brak interesujących propozycji nie wynika ze złej woli innych reżyserów, tylko z postrzegania mnie jako urzędnika. Za przejście na inną gałąź drzewa trzeba płacić. Jak jest się pracodawcą, przestaje się być kumplem. Kiedy jadę z zespołem pociągiem, do mojego przedziału niechętnie wsiadają koledzy. Ja jestem dyrektorem, nie przyjacielem. Ja płacę im pieniądze, ja oceniam wysiłek. Więc jak przestanę być dyrektorem, zemsta będzie straszna.

TS: Doskwiera Panu upływ czasu?

JE: Nigdy nic myślałem o śmierci, o starzeniu się - to było poza mną. Miałem 57 lat, gdy urodziła się Helenka. Wtedy pojawiły się takie myśli. "Czy dożyję chwili, gdy ona stanie na własnych nogach?". Bardzo chciałbym to zobaczyć.

TS: Nie boi się Pan śmierci?

JE: A czego tu się bać? Wszyscy mamy zapewniony ten jeden niezbywalny kontrakt. To będzie tragedia, ale dla bliskich. Boję się jedynie niedołęstwa.

TS: Wygląda Pan świetnie. To zasługa zabiegów? Szczerze!

JE: Pani zdaniem lakier i blacha są w porządku? Dziękuję.

TS: Panie dyrektorze!

JE: Nie tylko nic nie robiłem, ale nigdy w życiu nie byłem u kosmetyczki. Nie używam żadnych specyfików, żona regularnie mnie za to karci. Powiem jeszcze jedną rzecz, która podniesie wartość genów mojej mamy, która też długo świetnie wyglądała: nigdy nie ćwiczyłem na siłowni. Nudzi mnie śmiertelnie wszystko, co wymaga jednostajnego wysiłku.

TS: Późne ojcostwo służy Panu?

JE: Bardzo. W młodości człowiek jest jednak zajęty głównie sobą. Moje starsze dzieci miały w niewielkim procencie to, co daję Helence.

TS: Asystował Pan przy jej narodzinach?

JE: Tak, ale udało mi się w odpowiednim momencie wyjść. Wróciłem jak odcinano pępowinę i zrobiłem zdjęcie.

TS: A jak się Pan teraz dogaduje z siedmioletnią dziewczynką?

JE: Mamy świetny kontakt, lubię z nią przebywać, a jeśli dłużej się nie widzimy, tęsknię. Niebywałe uczucie. Dobre i dla dziecka, i dla mnie. Nadal uwielbia być noszona przeze mnie na barana, a jej ukochana rozrywka to taternictwo, czyli wspinanie się na tatusia. Jeżeli zdrowie dopisuje, to wiek dojrzały jest fantastyczny. Fantastyczny! Dałbym wszystko za to, aby zostało tak, jak jest teraz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji