Artykuły

Umiem powiedzieć: dość

- Przez kilkanaście lat zbudowałem solidne podstawy swej obecnej niezależności. Poczułem się wystarczająco gotowy, żeby sobie ze wszystkim poradzić, choć nie mam kalendarza z zapisanymi propozycjami na rok do przodu. W zasadzie poruszam się po niepewnym gruncie. Jestem cały czas "na głodzie", ale to mi odpowiada - mówi warszawski aktor TOMASZ SAPRYK.

Rz: Na zakończonym ostatnio Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a także festiwalu filmowym w Wenecji nagrodzony został film "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego. Zagrał pan ojca, o uczucia którego walczy kilkuletni synek. Czy z dziećmi trudno się gra?

- Z pewnością to ciekawe doświadczenie. Trudność polegała na tym, że byłem na planie jedynym aktorem zawodowym. Kamera polowała na chwile, które należało zarejestrować, bo mój mały partner Damian okazał się trudnym do okiełznania żywiołem. Ale warto było, bo wnosił do klimatu naszej pracy i filmu coś niezwykle czarownego. Zdarzyło mi się coś wyjątkowego-rola, w której poruszałem się na cienkiej granicy między graniem a byciem. Nie jest to łatwe, ale udział w powstawaniu takich projektów daje wiele satysfakcji. Wiedziałem, że Andrzej Jakimowski robi bardzo osobiste obrazy, a ja lubię pracować z reżyserami, którzy mają pomysł na film, obrazek w kadrze, tempo. Wszyscy daliśmy się ponieść sile jego zaangażowania. Dobrze pamiętam, że kiedy skończyły się pieniądze, a Andrzejowi brakowało kilku ujęć, by je nakręcić, jechaliśmy w nocy pociągiem do Wałbrzycha, spaliśmy w schroniskach - bo jemu bardzo na tym zależało. A najważniejsze na weneckim festiwalu było dla mnie nie to, że film dostał nagrodę, tylko że Włosi, których bardzo trudno namówić do żywszej reakcji, klaskali po filmie, bardzo serdecznie rozmawiali z nami po pokazie.

Wielokrotnie był pan asystentem przy powstawaniu spektakli teatralnych. Może przyszła pora na własną reżyserską wypowiedź?

- Z jednej strony bardzo by mnie to interesowało, ale z drugiej odczuwam lęk. Kiedyś myślałem, że miejscem, w którym mógłbym spróbować swoich sił, będzie teatr. Ale przed dwoma laty zrezygnowałem z etatu w teatrze.

Dlaczego odszedł pan z Teatru Powszechnego, skoro wielokrotnie podkreślał, że jest on domem, zapleczem i najważniejszą polem aktywności?

- Po prostu - po 15 latach teatr przestał być moim domem. Zygmunt Hubner, nieżyjący już dyrektor Powszechnego, powiedział kiedyś, że teatr żyje tyle co pies. Miał rację. Kiedy to zrozumiałem, postanowiłem opuścić miejsce, które przestało mi dawać satysfakcję artystyczną i dobre samopoczucie prywatnie. Oczywiście bardzo dużo mnie to kosztowało, bo przez te kilkanaście lat w pewnym sensie uzależniłem się od ludzi, miejsca. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. Ale dochodziło do kuriozalnych sytuacji - na próbach brakowało 80 procent aktorów, w tym głównych bohaterów, bo grali właśnie w serialach. Chciałem się dalej rozwijać, a w Teatrze Powszechnym już nie mogłem.

Dlaczego?

- Nie mogę powiedzieć, że mało grałem, choć czułem się niewykorzystany jako aktor. Rozmawiamy w zabawnym momencie - właśnie podpisałem umowę z Teatrem Powszechnym, w którym zagram główną rolę w "Czarownicach z Salem" w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Czekałem na taką propozycję, będąc na etacie. To, że pojawiła się teraz, jedynie potwierdza mój wcześniejszy wybór. Obecnie mam luz, podejmuję współpracę wtedy, gdy widzę jej sens. To wspaniałe uczucie. W dodatku od dłuższego czasu czuję, że film jest dla mnie coraz ciekawszym polem doświadczeń zawodowych. Mam tam dobre notowania - i to niepoparte jakimiś układami, poklepywaniem się po plecach. Wszystko wywalczyłem sobie sam w naszym świecie polskiego show-biznesu (śmiech). I dojrzałem - jako aktor i facet.

Czyli - jak zaczęło panu iść w filmie - zrezygnował z teatru?

- Niezupełnie, bo od początku uprawiania tego zawodu często bywałem na planie filmowym, choć nie były to duże role. Jednak przez kilkanaście lat zbudowałem solidne podstawy swej obecnej niezależności. Poczułem się wystarczająco gotowy, żeby sobie ze wszystkim poradzić, choć nie mam kalendarza z zapisanymi propozycjami na rok do przodu. W zasadzie poruszam się po niepewnym gruncie. Jestem cały czas "na głodzie", ale to mi odpowiada. Na szczęście nie muszę się rzucać w kolejne seriale, by zapewnić byt sobie i rodzinie na kolejnych pięć lat. Unikam kontraktów na seriale, które odbierałyby mi wolność na długi czas. Są miałkie, pisane "na kolanie", nie pozwalają realizować się zawodowo, skoro oczekuje się od aktorów, by mieścili się w prostym schemacie. Ale z drugiej strony zawsze uważałem, że każdy powinien robić to, co uważa za stosowne. Jestem ostatnim, który skomentuje postawę kolegi grającego od dziesięciu lat w jakimś serialu. To jest jego sprawa. Ja mu biję brawo i cieszę się, że ma pracę, i kiedy wraca do domu czuje się godnie, mając poczucie, że może wyżyć ze swojego zawodu. Takie po prostu są czasy.

Ale przed laty (1992) wziął pan udział w jednej z pierwszych polskich telenowel - "Aby do świtu...".

- Dzisiaj czuję się cudownie, wspominając, że w niej zagrałem. To była zupełnie inna praca niż przy dzisiejszych tego typu produkcjach, kiedy odcinek kręci się w ciągu jednego dnia. Wtedy był czas na rozmowy, analizy, przygotowania. Trzeba przypomnieć, że w "Aby do świtu..." wzięli udział m.in. Ewa Ziętek, Piotr Fronczewski, Jerzy Bończak, Paweł Wawrzecki, reżyserował Radosław Piwowarski. Pomysł był fajny - opowiedzieć o pracy nocnej zmiany w sortowni prasy. Pamiętam też, że telenowela była opluwana jako wybitnie nieudana, a ówczesny prezes TVP zdjął ją z anteny bardzo szybko (po 14. odcinku) - zwłaszcza jak na dzisiejsze standardy. Ale dziś, choć czasy się zmieniły, listę gniotów pokazywanych na telewizyjnych antenach moglibyśmy tworzyć bez końca.

Czy bardzo zmieniło się pańskie wyobrażenie o uprawianiu zawodu aktora od czasu ukończenia szkoły?

- Zdaje mi się, że to zmieniła się Polska, a nie ja. Wciąż się cieszę na każdą propozycję tak samo jak dawniej, a przed każdą premierą tak samo denerwuję. Bogatszy jestem o doświadczenie, umiejętność czekania, których kiedyś nie miałem, ale rodzaj świeżości, naiwności mam w sobie cały czas. Wciąż ciekawią mnie ludzie, którzy starają się opowiedzieć o czymś ważnym, co ich dotyka, obchodzi. 25-letni reżyser bywa niemniej inspirujący niż jego kolega po fachu z wieloletnim doświadczeniem. Od tego młodego tak samo chcę się czegoś dowiedzieć. Między innymi dlatego odszedłem z teatru, bo często się okazywało, że niemal cały zespół nie chciał się niczego nowego dowiedzieć. Wiedzieli, jak zagrają od pierwszej próby. A ja lubię być narzędziem, choć oczywiście w pełni świadomym, w rękach reżysera.

Jest pan idealistą?

- Raczej - bywam upierdliwy. W pracy i w domu też. Może nie dotyczy to zamiłowaniu do porządku, uczenia dzieci, ustawiania butów w szeregu, bo takich pedantycznych skłonności nigdy nie miałem. Ale wymagam od dzieci tego, co od siebie - uczciwości wobec siebie i innych. Zostałem nauczony kindersztuby, która do czegoś zobowiązuje. Pamiętam, jak zdarzało mi się siedzieć przy stoliku z profesorem Aleksandrem Bardinim i słuchać jego mądrych uroczych opowieści. O teatrze, życiu, ludziach. Tego się nie zapomina.

Wykładał pan w szkole teatralnej?

- Nie nadaję się do tego, choć przyznaję - miałem takie myśli. Ciężko byłoby się dzisiaj spotkać z młodszymi o kilkanaście lat ludźmi, bo musiałbym wszystko na nowo z nimi przemyśleć. Tyle się przecież zmieniło - żyjemy w bardzo dynamicznie, by nie powiedzieć - gwałtownie - zmieniającym się świecie. Mam trójkę dzieci i to jest ta szkoła, którą na razie prowadzę (śmiech). Już po nich widzę, że zupełnie inaczej postrzegają rzeczywistość niż ja, i ja też muszę się od nich wiele uczyć, by zrozumieć ich potrzeby, marzenia, lęki.

Które doświadczenie zawodowe było do tej pory najważniejsze?

- To, co dla mnie było znaczące, dziś widzom już niewiele mówi. Świetnie pamiętam, jak po skończeniu szkoły po raz pierwszy zagrałem w Teatrze TV, partnerując Gabrieli Kownackiej, i ile mnie to kosztowało. Ale teraz trzeba myśleć o tym, co się zrobiło przed chwilą. Ważny jest więc film "Sztuczki", a także "Co słonko widziało" Michała Rosy. Cieszę się też z roli w serialu "Ja wam pokażę", bo pozwala mi się pokazać się z innej strony - eleganckiego faceta, choć łobuza. No i czekam na listopadową premierę "Czarownic z Salem" w Powszechnym.

Tomasz Sapryk w tym tygodniu w filmach: "Palimpsest" (Canal+ Film, godz 20.00), "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" (HBO, poniedziałek, godz. 21.55), "Co słonko widziało" (Canal+ Film, sobota, godz. 3.50, Canal+, środa, godz. 2.00) oraz w serialu "Ja wam pokażę" (TVP 1, niedziela, godz. 20.20)

***

Wkrótce widzowie zobaczą go w "Sztuczkach" Andrzeja Jakimowskiego, filmie, nagrodzonym Złotymi Lwami na tegorocznym festiwalu w Gdyni. Gra w nich ojca, który porzucił przed laty rodzinę dla innej kobiety. Kiedy w 1990 r. ukończył warszawską PWST, miał w kieszeni angaż do Teatru Powszechnego w Warszawie. Jak mówił - było to spełnieniem jego marzeń. Zadebiutował na jego deskach rolą Tybalta w "Romeo i Julii" Szekspira w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Dobrą passę w klasycznym repertuarze kontynuował m.in. rolami Gałkiewicza w "Ferdydurke", Fon Kostryna w "Balladynie", Chochoła w "Weselu", Łatki w "Dożywociu". Wielokrotnie pełnił funkcję asystenta reżysera, ale do tej pory nie zadebiutował samodzielnie w tej roli. Równolegle pracował w filmie, tworząc bogatą gamę charakterystycznych, choć epizodycznych postaci. Jedną z jego pierwszych ciekawszych ról był Karol w "Naprawdę krótkim filmie o miłości, zabijaniu i jeszcze jednym przykazaniu" Rafała Wieczyńskiego (1992). Z Łukaszem Wylężałkiem pracował przy serialu "Chłop i baba" opartym na audycji w radiowej Trójce. Wraz ze Stanisławem Szelcem z kabaretu Elita stworzył wówczas komiczny duet przeciwieństw - wielkiego Pętosia i małego Mozyrki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji